[35]
AKT DRUGI.
SCENA PIERWSZA.
Rzym. Plac publiczny.
MENENIUSZ, SYCYNIUSZ i BRUTUS.
Meneniusz. Augurowie powiedzieli mi, że tej nocy będziemy mieli wieści.
Brutus. Dobre czy złe?
Meneniusz. Nie zupełnie odpowiednie życzeniom ludu, bo lud nie lubi Marcyusza.
Sycyniusz. Natura uczy zwierzęta poznawać nieprzyjaciół.
Meneniusz. Powiedźcie mi, proszę, kogo wilk lubi?
Sycyniusz. Jagnięta.
Meneniusz. Ba, dlatego, żeby je rad pożreć, tak jak głodni plebejanie radziby pożreć szlachetnego Marcyusza.
Brutus. To jagnię nie lada, mruczy jak niedźwiedź.
Meneniusz. To niedźwiedź nie lada, co żyje jak jagnię. Jesteście już starzy obadwa, odpowiedźcież mi, proszę, na jedno zapytanie.
Obaj trybunowie. Chętnie to uczynim.
Meneniusz. Jakiemiż to wadami upośledzony jest Marcyusz, którychbyście wy nie mieli podostatkiem?
Brutus. Nie upośledzony on jest żadna, owszem sowicie każdą uposażony.
Sycyniusz. Mianowicie dumą.
Brutus. Którą depcze drugich bez względu.
Meneniusz. To rzecz dziwna, wiecież wy, co o was mówią na mieście, to jest w naszych — wyższego rzędu towarzystwach. Czy wiecie?
Obaj trybunowie. Cóż takiego o nas mówią?
Meneniusz. Ponieważ dopiero co — wspomnieliście o dumie, nie będziecież urażeni? [36] Obaj trybunowie. Bynajmniej, panie, bynajmniej.
Meneniusz. Niewiele zresztą na tem zależy, bo maleńka doza pierwszej lepszej okoliczności zdolną wam będzie odjąć i bez tego wielką porcyę wyrozumienia. Popuśćcie więc cugle cholerze i gniewajcie się, jak chcecie, jeżeli się wam to podoba. Zarzucacie więc Marcyuszowi, że jest dumny?
Brutus. Nie sami jedni to czynimy.
Meneniusz. Wiem ja, że sami jedni mało co możecie uczynić, macie licznych popleczników; inaczej czynności wasze wydałyby się dziwnie odosobnionemi. Zdolności wasze tak są drobne, iż niepodobna im wiele zrobić samym przez się. Mówicie o dumie? O! gdybyście mogli zwrócić oczy wasze na włos rosnący wam na karku, i zrobić jaki taki przegląd wewnętrznej strony jestestw waszych! Gdybyście mogli!
Brutus. Cóżbyśmy zobaczyli?
Meneniusz. Co? oto parę lichych, nadętych, gwałtownych, drażliwych urzędników, (alias półgłówków), jedynych w swoim rodzaju na cały Rzym.
Sycyniusz. Meneniuszu, Waszmość także dokładnie jesteś znany!
Meneniusz. Znany jestem jako patrycyusz, mający swoje dziwactwa i lubiący czarę dobrego wina, w którego skład Tyber nie wchodzi, o którym mówią, że jest cokolwiek za słaby, bo pierwszego lepszego skargi popiera, porywczy i do hubki podobny, kiedy głupie wymagania słyszy: że woli pośladek nocy niż czoło poranku. Co myślę, to i mówię; złość mą przelewam w słowa, kiedy spotkam dwóch takich jak wy dobroczyńców ludzkości, (Likurgusami nazwać was nie mogę), a napój podany mi przez nich nie głaszcze mi podniebienia, to się skrzywię. Nie mogę powiedzieć, że Wasze. Miłoście dobrze rzecz rozważyli, kiedy widzę, że do większej części ich sylab wchodzi as - i - nus, a chociaż nie spieram się z tymi, co utrzymują, żeście poważni i szanowni, mniemam jednak, że kapitalnie kłamią ci, co mówią, że wam dobrze z oczu patrzy. Jeżeli tego wszystkiego dostrzegacie na mapie mego mikrokosmu, idzież zatem, że jestem znany [37]dokładnie? I cóżby wasze ślepe przenikliwoście mogły sprostować, jeżeli dokładnie jestem znany?
Brutus. No, no, już my Waćpana dobrze znamy.
Meneniusz. Nie znacie ani mnie, ani siebie, ani niczego zgoła! Dumni jesteście z tego, że czereda gnojków czapice zdejmuje przed wami i nogami wam uniżenie wierzga; marnujecie drogie przedpołudnie, słuchając sprawy między przekupką i tandeciarzem, a potem odraczacie mizerny spór o trzy grosze na drugi dzień audyencyi. Jeżeli was przy słuchaniu stron kolka zażgnie, wykrzywiacie się jak maszkary, podnosicie czerwoną flagę ku zniecierpliwieniu najspokojniejszych, i chwytając się za brzuch zostawiacie spór zawikłany bardziej, niż był przed wprowadzeniem. Jedyna zgoda, do której przyprowadzacie strony, na tem zależy, że i tych i owych nazwiecie szelmami. Jesteście czworonożną szajką dziwnego nabożeństwa.
Brutus. No, no, no, wiadomo każdemu, że Waszmość jesteś lepszym śmieszkiem u stołu, niż potrzebnym sprzętem w Kapitolu.
Meneniusz. Kapłani nawet muszą się stać trefnisiami w towarzystwie tak śmiesznych, jak wy, kreatur. Kiedy się wam zdarzy jako tako mówić w jakiej materyi, to jeszcze i wtedy wasza mowa nie warta poruszenia bród waszych, a wasze brody nie zasługują na nic szlachetniejszego po śmierci, jak żeby niemi wypchać poduszki gałganiarza lub utkać z nich derę dla osła. Mimo tego utrzymujecie, że Marcjusz jest dumny, on, którego wartość lekko oceniona przewyższa wartość wszystkich poprzedników waszych w rumel wziętych od czasów Deukaliona, chociaż może najlepsi z nich z ojca na syna pełnili urząd oprawców. Dobranoc moi przezacni pasterze plebejskiej trzody, dłuższa rozmowa z wami mogłaby mi mózg zarazić; pozwalam sobie pożegnać was.
(Brutus i Sycyniusz oddalają się w głąb sceny).
(Wolumnia, Wirgilia, Walerya i kilka innych niewiast wchodzą).
Witajcie piękne, szlachetne niewiasty. Gdyby luna, była ziemianką, śmiałoby mogła obok was stanąć. Gdzież to tak niecierpliwie wzrok posyłacie? [38] Wolumnia. Zacny Meneniuszu, mój Marcyusz jest spodziewany. Na miłość Junony, idźmy naprzeciwko niego.
Meneniusz. Co słyszę! Marcyusz powraca?
Wolumnia. Tak jest, Meneniuszu, powraca szczęśliwie i zaszczytnie!
Meneniusz. Do góry, czapko moja! Jowiszu, przyjm pokłon i dzięki! — Marcyusz, Marcyusz powraca?
Dwie niewiasty. Nie inaczej, wkrótce tu będzie.
Wolumnia. Patrz, oto list od niego; senat odebrał drugi, jego żona trzeci, a czwarty pewnie w domu na was czeka!
Meneniusz. Biada memu domowi! Roztrząsnę go za powrotem. List do mnie od niego?
Wirgilia. Najniezawodniej znajdziecie list w domu, widziałam go.
Meneniusz. List od niego? Wieść ta wprawia mnie w stan zdrowia, którego na siedm lat wystarczy. Dziś jeszcze dam szczutka w nos lekarzowi. Najdoskonalszy przepis Galena szarlatańskim jest środkiem, nielepszym od końskiej mikstury, w porównaniu z taką receptą. Nie jestże on ranny? bo on bez ran nie zwykł powracać.
Wirgilia. O, nie, nie, nie.
Wolumnia. I owszem, jest ranny; bogom za to dzięki składam.
Meneniusz. Czynię i ja toż samo, jeżeli tylko jego rany nie są cięższego kalibru, będą mu one do twarzy. — Przynosi-ż w garści zwycięstwo?
Wolumnia. Na czole, Meneniuszu; po trzeci to już raz wraca w wieńcu dębowym.
Meneniusz. Musiał dać dobrą pamiątkę Aufidyuszowi?
Wolumnia. Tytus Larcyusz pisze, że walczyli z sobą, ale Aufidyusz uszedł.
Meneniusz. I dobrze zrobił, mogę mu ręczyć; bo gdyby, mu był dotrzymał placu, za wszystkie skrzynie Koryolów i wszystko złoto, co w nich jest, [39]nie chciałbym wyglądać tak, jakby on wyglądał. Czy wie o tem senat?
Wolmnnia. Idźmy, moje kobiety. — Nie inaczej, nie inaczej, senat odebrał listy od wodza, w których tenże przyznaje mojemu synowi cały zaszczyt
tej wojny, przewyższyć on miał w dwójnasób tym razem poprzednie swoje czyny.
Walerya. W istocie, dziwne o nim rzeczy opowiadają.
Meneniusz. Dziwnie? gwarantuję, że nie przesadzono o włos rzeczywistości.
Wirgilia. Dałyby bogi, żeby tak było!
Wolumnia. Dałabyś pokój swoim, żeby...
Meneniusz. A ja dałbym gardło, że tak jest — Gdzież on raniony? — Polecam was bogom! —
(Do trybunów, którzy przystąpili).
Marcyusz powraca, przybyło mu powodów być dumnym. — Gdzież on raniony?
Wolumina. W łopatkę i w lewe ramię; podostatkiem będzie miał blizn do pokazania ludowi, kiedy się będzie starał o przynależny mu stopień. Przy wypędzeniu Tarkwiniuszów otrzymał był siedm cięć.
Meneninsz. Z tych, jedno w kark, a dwa w udo, o ile pamiętam, wiemy już więc o dziewięciu.
Wolumnia. Udając się na ostatnią wyprawę, miał na sobie dwadzieścia pięć szram.
Meneninsz. Będzie ich więc miał dwadzieścia i siedm, każda z nich stała się grobem nieprzyjaciela.
(Odgłos trąb i okrzyków).
Słyszycie te głosy?
Wolumnia. Są to Marcyusza heroldowie, przed nim
Idą okrzyki, za nim łzy zostają.
Duch śmierci siedzi na jego prawicy,
Którą gdy wstrząśnie, giną przeciwnicy.
(Marsz. Odgłos trąb. Kominiusz i Tytus Larcyusz wchodzą, pomiędzy nimi Koryolan z dębowym, wieńcem na czole, za nimi rotmistrze i żołnierze, na przodzie herold).
Herold. Wiadomo czynim Rzymowi, że Marcyusz
Sam jeden walczył w murach miasta Koryol,
[40]
Gdzie obok sławy zyskał nowe miano
W dodatku do dwóch dawnych. Od tej pory
Ma się zwać: Kajus Marcyusz Koryolanus. —
Witaj, wsławiony męstwem Koryolanie!
(Odgłos trąb).
Wszyscy. Witaj, wsławiony męstwem Koryolanie!
Koryolan. Dość tego, okrzyk ten razi mi serce.
Dość tego, błagam.
Kominiusz. Oto wasza matka.
Koryolan. O! matko! (klęka). Wiem, że za moją pomyślność
Do wszystkich bogów zanosiła modły.
Wolumnia. Powstań, waleczny bohaterze, powstań,
Luby Marcyuszu, szlachetny Kajuszu.
W nagrodę chlubnych dzieł świeżo nazwany —
Jakież to miano? Ha, mam cię podobno
Zwać Koryolanem? Drogi Koryolanie!
Lecz oto twoja żona.
Koryolan. O! ty moje
Wdzięczne milczenie, pozdrawiam cię! Czyżbyś
Się śmiała, gdybym był w trumnie powrócił,
Kiedy przy moim tryumfie łzy ronisz?
O! luba, takie oblicza dziś mają
Wdowy w Koryolach i matki żałosne
Po stracie synów.
Meneniusz. Niechże cię bogowie
Ukoronują!
Koryolan. Żyjesz jeszcze stary? —
(Do Waleryi).
Wybacz mi, zacna pani; w rzeczy samej,
Nie wiem, gdzie pierwej mam się zwrócić. Witaj
Rodzinne miasto, witajcie mi wszyscy
Razem, witajcie po szczególe wszyscy!
Meneniusz. Po sto tysięcy razy witaj! Mógłbym
Śmiać się i płakać; czuję się napoły
Lekkim i ciężkim: witaj nam! Niech temu
Przekleństwo toczy serce, kto nie kontent
Z twego widoku. — W was trzech powinienby
Rzym się rozszaleć; są tu jednak stare,
Dzikie jabłonie, których cierpki owoc
[41]
Oblektamentów wam nie da. Z tem wszystkiem
Bądźcie nam całem sercem pozdrowieni,
Chwastem nazwijmy chwast, a błędy głupców
Głupotą.
Kominiusz. Dobrze mówisz.
Koryolan. Tak jak zawsze.
Herold. Dalej, mężowie!
Koryolan (do matki i żony). Podajcie mi dłonie!
Nim mnie dach domu naszego ocieni,
Musze odwiedzić zacnych patrycyuszów,
Od których obok pozdrowień, zaszczytny
Dank otrzymałem.
Wolumnia. Dożyłam spełnienia
Życzeń mych, nawet marzeń, jednej tylko
Brak jeszcze rzeczy, a i tej zapewne
Rzym względem ciebie ziścić nie zaniedba.
Koryolan. Bądź przekonaną, matko, że wolałbym
Być po swojemu sługą, niż panować
Po służalczemu.
Kominiusz. Idźmy na Kapitol.
(Odgłos trąb i rogów. Wszyscy odchodzą tym samym porządkiem jak weszli. Trybunowie zostają).
Brutus. Wszystko, co żyje, o nim tylko mówi.
Kto ma wzrok słaby, okulary wkłada,
Aby go ujrzeć. Świegotliwa niańka
Pozwala dziecku zanieść się od krzyku.
A plecie o nim; lada pluch skręciwszy
Najdroższą szmatę koło szyi, idzie
Piąć się na mury i gapić na niego;
Wystawy domów, przyźby, okna, ganki
Upstrzone, gną się dachy, na facyatach
Okraczkiem siedzą żyjące facyaty,
Tem tylko jednem do siebie podobne,
Że wszystkie oczy wytrzeszczają. Rzadko
Napotykani Flaminowie drą się
Pośrodkiem tłumów, i zaledwie dysząc,
Szukają sobie miejsca wśród motłochu.
Nasze zazwyczaj zakwefione damy
Podają śmiało swoje delikatne
Różą i lilią jaśniejące lica
[42]
Na łup figlarnych Feba pocałunków:
Taki ścisk wszędzie, taki wir, jak gdyby
Jakiś bóg w tego człowieka wcielony
Dał mu nadludzką potęgę i powab.
Sycyniusz. Zobaczysz, że się ani spostrzeżemy,
Jak go obiorą konsulem.
Brutus. A wtedy
Urząd nasz pójdzie spać.
Sycyniusz. On nie potrafi
Z umiarkowaniem piastować do końca
Swoich godności; to, co dziś pozyskał,
Utraci jutro.
Brutus. W tem nasza otucha.
Sycyniusz. Nie wątp, że nasi mieszczańscy mandanci
Przy pierwszej lepszej okazyi poczują
Dawną ku niemu niechęć i zapomną
O jego nowych zaszczytach, do czego
Że im da powód, znając jego dumę,
Z łatwością można przewidzieć.
Brutus. Słyszałem,
Jak się zarzekał, że choćby chciał zostać
Konsulem, nigdy nie pójdzie na rynek,
Nigdy nie włoży na siebie wytartej
Szaty pokory, ani też nie bodzie
Ran swych po formie odkrywać ludowi,
Bo tym sposobem skarbić sobie jego
Smrodliwy oddech.
Sycyniusz. Tem lepiej.
Brutus. Powiedział,
Oto są jego słowa: — że wolałby
Nie być konsulem, niż być nim inaczej,
Jak za usilną prośbą sobie równych
I w skutek życzeń szlachty.
Sycyniusz. Nie pragnijmy
Niczego więcej: jedno, żeby wytrwał
W tem przedsięwzięciu i one wykonał.
Brutus. Zdaje się, że tak zrobi.
Sycyniusz. W takim razie
Zgotuje sobie to, czego mu życzym,
To jest niechybną zgubę.
[43]
Brutus. Jedno z dwojga
Musi nastąpić: albo on upadnie,
Albo my wpływ nasz utracim. Dlatego
Trzeba nam zręcznie poszepnąć ludowi,
Jak on go zawsze nie cierpiał; że, gdyby
Miał władzę, toby go zaprzągł do jarzma;
Obrońcom jego nakazał milczenie;
Ukrócił jego swobody; że on go
W praktycznem życiu, w publicznych stosunkach,
Względnie na zdolność i na użyteczność,
Za nic lepszego nie ma, jak wielbłąda
Na wojnie, który dostaje posiłek
Za to jedynie, że dźwiga ciężary,
A kije, kiedy pod niemi upada.
Sycyniusz. Skoro się o tem, coś powiedział, wspomni
W stosownym czasie, kiedy jego niczem
Nieposkromiona zuchwałość wybuchnie
W oczy ludowi, (wybuchnie zaś ona,
Jak tylko się go podżegnie, a jego
Podżedz tak łatwo, jak psem poszczuć owce),
Wtedy ten wybuch ogarnie w lot suche
Paliwo ludu, a dym stąd powstały
Zaćmi na zawsze cały jego urok.
(Wchodzi posłaniec).
Brutus. Co nam przynosisz?
Posłaniec. Jesteście wezwani
Do Kapitolu. Zanosi się na to,
Że Marcyusz będzie konsulem. Widziałem
Głuchych tłoczących się, żeby go widzieć,
A ślepych — żeby go słyszeć. Matrony,
Niewiasty, panny, rzucały na niego
W przechodzie chusty, szarfy i zasłony;
Szlachta skłaniała się z uszanowaniem,
Jak przed statuą Jowisza; a nasze
Tłumy wydały taki grzmot okrzyków,
Zrobiły taki grad z czapek, jakiegom
Jeszcze nie widział.
Brutus. Idźmy na Kapitol!
Nastrojmy oczy i słuchy do tego,
[44]
Co jest, a serca postawmy na czatach
Tego, co będzie.
Sycyniusz. Wesprę cię we wszystkiem.
(Wychodzą).
SCENA DRUGA.
Tamże. Kapitol.
Dwaj woźni ustawiają senatorskie krzesła i kładą na nich poduszki.
Pierwszy woźny. Spieszmy się; wkrótce nadejdą. Iluż jest kandydatów do konsulatu?
Drugi woźny. Trzech podobno; ale powszechnie mówią, że Koryolan będzie obrany.
Pierwszy woźny. Tęgi to człowiek, ale kaducznie dumny i nie ma serca do ludu.
Drugi woźny. Prawdę mówiąc, bywali wielcy ludzie, którzy pochlebiali ludowi, a lud do nich nie miał serca; są także tacy, do których lud ma serce, nie wiedząc sam dlaczego: idzie za tem, że jeżeli lud ma do kogoś serce nie wiedząc dla czego, z równąż zasadą nie ma go do kogoś drugiego. Jeżeli więc Koryolan nie dba o to, czy go lud lubi, czy nie lubi, dowodzi tem, że zna doskonale naturę ludu, a szlachetności charakteru tem, że mu to jawnie okazuje.
Pierwszy woźny. Gdyby mu to było wszystko jedno, czy lud go lubi, czy nie lubi, obojętnieby się względem niego zachował; to jest: nie czyniłby mu ani dobrze, ani źle; ale on żarliwiej się stara o nienawiść ludu, niż lud o uczynienie mu w tem zadość, i niczego nie zaniedbuje, żeby się okazać otwartym jego przeciwnikiem. Mojem zdaniem, paradę robić z lekceważenia i drażnienia ludu, jest równie nagannem, jak czynić to, co prawość nie pozwala, to jest, pochlebiać dla zyskania jego względów.
Drugi woźny. Znakomicie się zasłużył ojczyźnie i wyniesienie się jego nie szło po tak łatwych stopniach jak u tych, co nadskakując i łasząc się ludowi czapkowaniem tylko, bez żadnego innego tytułu, jednali [45]sobie jego cześć i życzliwość. On swoją godność tak mu postawił przed oczyma, a swoje czyny tak mu wraził w serce, że jego milczenie i niewyznawanie tego, co czuje, byłoby już rodzajem krzyczącej niewdzięcznością obelgi, a odezwanie się ubliżające, złością, która sama sobie zadając kłamstwo, oburzyłaby i przejęła zgrozą każdego, coby ją słyszał.
Pierwszy woźny. Nie ma co mówić; zacny to jest człowiek.
Ustąpmy; oto nadchodzą.
(Przy odgłosie muzyki, wchodzą poprzedzeni od liktorów: Kominiusz, konsul, Meneniusz, Koryolan, wielu innych senatorów, Sycyniusz i Brutus. Senatorowie zajmują swoje miejsca, trybunowie swoje).
Meneniusz. Po tymczasowem załatwieniu kwestyi
W sprawie z Wolskami, i po wyrzeczeniu
Względem powrotu Tytusa Larcyusza,
Głownem zadaniem zebrania naszego
W obecnej dobie jest wynagrodzenie
Znakomitego męża, który świeżo
Tak ważne przyniósł ojczyźnie posługi.
Dlatego chciejcie łaskawie, przezacni
I przedostojni panowie, zawezwać
Teraźniejszego naszego konsula,
A niegdy wodza naszej tak pomyślnie
Przeprowadzonej wyprawy, ażeby
Wam zdał pokrótce relacyę o czynach
Kaja Marcyusza Koryolana, który
Jest tu pomiędzy wami, a to celem
Podziękowania mu i zawdzięczenia
Miarą zaszczytów odpowiednią mierze
Jego zasługi.
Pierwszy senator. Mów, cny Kominiuszu;
Nie pomiń, przez wzgląd na długość, niczego,
I spraw, abyśmy uznali, że raczej
Naszemu państwu na nagrodzie zbywa,
Niż nam na chęci przysądzenia onej
Jak najsowiciej. Naczelnicy ludu!
Senat was prosi, abyście nasamprzód
Uprzejme ucho podać, a następnie
Z przychylnym wnioskiem raczyli zdać sprawę
Z tego, co zajdzie.
[46]
Sycyniusz. Jest to arcymiłem
Dla nas wezwaniem i jesteśmy skłonni
Wedle możności uczcić i potwierdzić
Przedmiot naszego zebrania.
Brutus. O tyle
Chętniej, o ile dostojny kandydat
Zechce uprzejmiej cenić wartość ludu,
Niż to dotychczas czynił.
Meneniusz. Dawne dzieje!
Lepiej byłoby milczeć, niż to wznawiać.
Chcecież posłuchać Kominiusza?
Brutus. Z całą
Uwagą, panie; rozumiałbym jednak,
Że moja wzmianka stosowniejszą była,
Niżeli wasza przygana.
Meneniusz. On kocha
Wasz lud, upewniam; nie żądajcie jednak,
Żeby z miłości aż łoże z nim dzielił.
Zabierz głos, zacny Kominiuszu. — Cóż to?
O! zostań, zostań!
(Koryolan zrywa się z miejsca i chce wyjść).
Pierwszy senator. Usiądź, Koryolanie,
Nie wstydź się słyszeć o tem, co z honorem
Spełnić umiałeś.
Koryolan. Wybaczcie, ojcowie:
Wolę na nowo goić moje rany,
Niż słuchać, jakem je poniósł.
Brutus. Nie mogę
Przypuścić, panie, że to moje słowa
Tak cię wzruszyły z miejsca.
Koryolan. O, bynajmniej!
Masz waćpan słuszność; nieraz mi się jednak
Zdarzyło słowom tył podać, gdziem stale
Dotrzymał placu padającym ciosom.
Nie głaszcząc, zranić mnie waszmość nie mogłeś
Co się zaś tyczy ludu, o, na honor,
Cenię go, ile wart.
Meneniusz. Usiądź, prosimy.
Koryolan. Wolałbym sobie spokojnie dać głowę
Iskać na słońcu, gdy alarm uderzą
[47]
Niż siedzieć gnuśnie słuchając opisu
Mojej nicości.
(Wychodzi).
Meneniusz. Przewodnicy ludu!
Możeż ten człowiek zalecać się tłumom,
(W których na tysiąc głów, ledwie jest jedna
Godna uczczenia), gdy sam, jak widzicie,
Wolałby raczej wszystkie swoje członki
Podać na hazard w honorowej sprawie,
Niż jedno ucho tym, coby mu chcieli
O tem powiedzieć? — Zacznij, Kominiuszu.
Kominiusz. Słów mi zabraknie: Koryolana czyny
Słabo się bowiem nie dadzą wyrazić.
Powszechnie twierdzą, że waleczność z wszystkich
Cnót jest najpierwszą i że sama przez się
Najznakomiciej uszlachetnia ludzi;
Jeżeli tak jest, nikt w świecie nie może
Zrównać w zacności mężowi, o którym
Mówić mam zaszczyt. Gdy Tarkwiniusz Pyszny
Wojskami pod Rzym podstąpił, on wtedy
Szesnaście mając lat, walczył opodal
Od reszty hufców. Ówczesny dyktator,
O którym ze czcią przychodzi mi wspomnieć,
Był świadkiem jego popisu i widział,
Jak przed bezbrodem, amozońskiem licem
Młodzieńca starzy pierzchali brodacze.
Jakiś Rzymianin obskoczony został
Od nieprzyjaciół, on niosąc mu pomoc,
Wobec konsula własną ręką zabił
Trzech napastników; z samym Tarkwiniuszem
Ścierał się nawet i takie mu zadał
Cięcie, że stary wojownik aż przykląkł.
Wtedy już, kiedy mógł był jeszcze dziewkę
Udać na scenie, okazał się w boju
Najpierwszym mężem i w nagrodę zyskał
Dębowy wieniec. Tak nieznacznie przeszedł
Z małoletności do męskiego wieku:
Rosnąc jak morze, odtąd w siedemnastu
Bitwach z kolei wszystkim innym mieczom
Odbierał wieńce. Nareszcie w ostatniej,
[48]
Tak pod murami jak i w murach Koryol —
Tu muszę wyznać, że nie będę w stanie
Sprostać mu żadnym opisem — powstrzymał
Uciekających i nieporównanym
Przykładem swoim sprawił, że lękliwym
Niebezpieczeństwo stało się igraszką.
Jak przed okrętem żaglolotnym fala,
Tak przed naciskiem jego dłoni wszystko
Ustępowało i padało. Jego
Miecz, (stępel śmierci) gdziekolwiek zabłysnął,
Wszędzie ślad wyrył. Od stóp aż do głowy
Cały wydawał się jakąś żyjącą
Masą krwi, której — wszelkim poruszeniom
Towarzyszyły jęki konających.
Sam jeden wkroczył w groźne bramy miasta,
Aby się zgubnym stać jego obrońcom;
Sam bez pomocy wyszedł z nich i nagle
Nowych nabrawszy sił, spadł jak planeta
Na mury Koryol. Cokolwiek się stało,
Jego jest dziełem. Kiedy trud wojenny
Zaczynał czasem nieco wątlić jego
Przytomne władze wtedy podwojony
Duch jego dawał w mgnieniu oka odsiecz
Fatydze ciała. Szybkim zwrotem przeszedł
Na pole bitwy, jak geniusz zagłady,
Depcąc tych, co mu śmieli opór stawić.
I pókiśmy się nie stali panami
Tak pola bitwy jak i miasta, poty
Nie ustał w pracy, aby choć na chwilę
Dać folgę piersi wytchnieniem.
Meneniusz. To człowiek!
Pierwszy senator. Wart on ze wszech miar tego dostojeństwa,
Na jakie chcemy go wynieść.
Kominiusz. On łupy
Odtrącił nogą, skarbami pogardził,
Jak pospolitem śmieciem. On nie pragnie
Niczego więcej nad to, co ostatnia
Nędza dać może; nagrodę swych czynów
Znajduje w samychże czynach, i dość mu
Działać dla tego tylko, żeby zdziałać.
[49]
Meneniusz. Szlachetny człowiek! Każcie go przywołać.
Pierwszy senator. Idźcie przywołać Koryolana.
Woźny. Właśnie nadchodzi.
(Koryolan wraca).
Meneniusz. Cny Koryolanie, senat postanowił
Nadać ci godność konsula.
Koryolan. Do niego
Należą moje usługi i życie.
Meneniusz. Zostaje ci już tylko zwykłym trybem
Mieć rzecz do ludu.
Koryolan. Pozwólcie mi, proszę,
Tryb ten pominąć: nie mogę przyoblec
Szat kandydata; nie mogę obnażać
Mych ran i w imię ich błagać o głosy.
Raczcie od tego mnie uwolnić.
Sycyniusz. Panie!
Lud nie odstąpi od swych praw i ani
Joty nie ujmie ze zwykłych obrzędów.
Meneniusz. Lud pod tym względem nie zwykł czynić ujmy.
Proszę cię, poddaj się prawom zwyczaju
I za przykładem poprzedników dopełń
Form wymaganych.
Koryolan. Jestto rola, której
Nikt nie odegra bez zarumienienia
I która słusznie powinnaby kiedyś
Być skasowaną.
Brutus. Zapiszmy to sobie.
Koryolan. Chełpić się w obec mas, prawić im: patrzcie,
Comto ja zrobił; odsłaniać im szramy
Już zabliźnione, którebym chciał ukryć,
Tak, jakbym na to tylko je odebrał.
Abym — skuteczniej o ich łaskę żebrał.
Nie!
Meneniusz. Nie bądź wzbronny. Trybunowie ludu,
Zalecamy wam, abyście ludowi
Postanowienie oznajmili nasze;
Szlachetnemu zaś konsulowi życzym
Wszelkich powodzeń i honorów.
[50]
Senatorowie. Wszelkich powodzeń i honorów cnemu
Koryolanowi!
(Odgłos trąb. Senatorowie rozchodzą się).
Brutus. A co, słyszałeś,
Jak się on względem ludu chce postawić?
Sycyniusz. Niechże i lud wie, jak się ma postawić
Naprzeciw niego. Jeśli on wystąpi
Z prośbą do ludu, to będzie miał minę,
Jakby pogardzał tem, o co go prosi,
Dlatego, że cel jego prośby zawisł
Od łaski ludu.
Brutus. Pójdź, uwiadomimy
Naszych klientów o tem, co tu zaszło.
Czekają na nas na rynku.
(Wychodzą).
SCENA TRZECIA.
Tamże. Forum.
Wchodzi kilku obywateli.
Pierwszy obywatel. Jużto, jeżeli nas poprosi o głosy, odmówić mu nie będziemy mogli.
Drugi obywatel. Będziemy mogli i owszem, jeżeli tylko zechcemy.
Trzeci obywatel. Mocni jesteśmy to uczynić, ale jest to moc przechodząca naszą możność, bo jak nam pokaże swoje rany, taki nam zamknie gęby i zmusi nas do względnej odpowiedzi. Jakże nam znowu powie o swoich pięknych czynach, będziemy mu także musieli o naszych uczuciach coś pięknego powiedzieć. Niewdzięczność potworną jest rzeczą, zaczem lud nie wdzięczny byłby potwornym ludem, a my jako jego członkowie bylibyśmy potwornymi członkami.
Pierwszy obywatel. Na poparcie czego mogłyby posłużyć własne jego wyrazy, boć on nas przecie nazwał pstrogłową hydrą, wtedy, kiedyśmy się domagali zboża. [51] Trzeci obywatel. Nazwało nas tak wielu; nie dlatego, że jedni z nas mają czarne głowy, inni siwe a inni łyse; ale że u nas w głowach są takie różne barwy. I w rzeczy samej, gdyby myśli nasze mogły się wydobyć z jednej czaszki, podobnoby jedne poleciały na wschód, drugie na zachód, te na północ, a te na południe, a zdania ich zwróciłyby się z prostej drogi na wszystkie punkta kompasu.
Drugi obywatel. Tak myślicie? Na jakąż drogę, waszem zdaniem, zwróciłoby się moje zdanie?
Trzeci obywatel. Twoje zdanie nie tak prędko mogłoby się wyzwolić, jak u kogokolwiek innego, bo jest w ciasnem miejscu szczelnie zamknięte, ale gdyby się wydostało na wolność, toby pewnie powędrowało na południe.
Drugi obywatel. Dlaczego na południe?
Trzeci obywatel. Dla tego, żeby się w parę zamienić. Skoroby się tam trzy jego części ulotniły w masie złych wyziewów, czwarta, przez sumienność, powróciłaby do ciebie, żeby ci do ożenienia się dopomódz.
Drugi obywatel. Ciebie się zawsze żarty trzymają; wolneć one, wolne.
Trzeci obywatel. Jesteścież gotowi pisać się za nim? Ale mniejsza o to, większość tu rozstrzygnie. Powiadam wam, że gdyby on się tylko chciał zbliżyć do ludu, nie byłoby godniejszego człowieka.
(Wchodzą Koryolan i Meneniusz).
Otóż i on, i to w szacie pokory. Uważajcie jego postawę. Nie wypada nam tu stać razem, ale zbliżyć się do niego po jednemu, po dwóch albo po trzech. Trzeba, żeby każdemu z nas pojedynczo przełożył swoje żądanie, tym sposobem każdy z nas będzie miał honor dać mu głos własnemi usty. Pójdźcie więc, pokażę wam, jak macie do niego przystąpić.
Wszyscy. Zgoda! zgoda!
(Wychodzą).
Meneniusz. Błędnie uważasz tę rzecz, Koryolanie;
Nie wieszli, że się temu poddawali
Najznakomitsi ludzie?
[52]
Koryolan. Cóż im powiem?
Proszę waszmościów — tfy! tfy! nie potrafię
Nagiąć języka do takiej przemowy:
Patrzcie panowie, oto moje rany,
Odebrałem je walcząc za ojczyznę,
Wtenczas, gdy pewna liczba braci waszych
Gwałtu krzyczała i zmykała z placu
Przed dźwiękiem własnych trąb naszych.
Meneniusz. Na bogi!
Nie mów im tego, powinieneś raczej
Polecić siebie ich dobrej pamięci.
Koryolan. Niech im kat świeci z ich pamięcią! Wolę,
Żeby zupełnie o mnie zapomnieli,
Jak zapomnieli o cnotach, o których
Napróżno prawią im nasi kapłani.
Meneniusz. Chcesz wszystko popsuć. Zostawiam cię, przemów
Do nich uprzejmie, zaklinam cię!
(Wychodzi).
(Wchodzi dwóch obywateli).
Koryolan. Każ im
Umyć się pierwej i wypłókać zęby. —
Oto już dwóch się zbliża. — Wiecie waszmość
W jakim tu celu jestem?
Pierwszy obywatel. Wiemy, panie.
Lecz chciejcie wyznać, co was tu przywiodło?
Koryolan. Moje zasługi.
Drugi obywatel. A! wasze zasługi.
Koryolan. Ma się rozumieć, że nie dobra wola.
Pierwszy obywatel. Jakto? nie dobra wola?
Koryolan. Nie inaczej,
Bom dobrowolnie nigdy jeszcze dotąd
Nie trudził biednych prośbami.
Pierwszy obywatel. Trzeba wam wiedzieć, panie, że jeżeli
Wam w czem wygodzim, to tylko w nadziei,
Że coś zyskamy u was.
Koryolan. Bardzo dobrze.
Siłaż kosztuje wasz konsulat?
Pierwszy obywatel. Tyle,
Ile kosztuje żądać go uprzejmie.
[53]
Koryolan. Uprzejmie żądać? Proszę więc waszmościów,
Pozwólcie mi go dostąpić. Mam rany,
I gotówem je wam zaprezentować
Gdzie na ustroniu. — Cóż, panowie, będęż
Miał wasze głosy?
Drugi obywatel. Będziesz je miał, panie
Koryolan. Rzecz więc skończona. Wyprosiłem sobie
Przecie jałmużnę dwóch poważnych głosów:
Dobranoc!
Pierwszy obywatel. Jakoś to dziwnie wygląda.
Drugi obywatel. Radbym się cofnąć, ale mniejsza o to.
(Wychodzą).
(Wchodzą dwaj inni obywatele).
Koryolan. Moi panowie, jeżeli się to zgadza z melodyą głosów waszych, żebym był konsulem, chciejcie zauważyć, że mam na sobie strój formalny.
Trzeci obywatel. Pięknieś się, panie, zasłużył ojczyźnie, ale nie pięknie się zasługiwałeś.
Koryolan. Co znaczy ten enigmat?
Trzeci obywatel. Byłeś, panie, plagą nieprzyjaciół kraju a biczem jego przyjaciół, okazywałeś się nieprzychylnym pospolitemu ludowi.
Koryolan. Powinnibyście mi to do cnót policzyć, żem przychylności mojej nie pospolitował. Będę odtąd, mój panie, inaczej sobie postępował z przyrodnim moim bratem, ludem: głaskać go będę, żeby sobie na większy jego szacunek zasłużyć; jest to bowiem warunek, którego on ściśle przestrzega. A ponieważ w mądrości swojej, woli posiadać raczej moją czapkę niż serce, nie zaniedbam mu się kiwać i kłaniać, i przestanę być oryginałem, to jest, kopiować będę urok ludzi popularnych i hojnie obdzielać nim na żądanie. Na tej zasadzie, proszę waszmościów o możność zostania konsulem.
Czwarty obywatel. Spodziewamy się, panie, znaleść w was dobrego przyjaciela, i na tej zasadzie ofiarujemy wam nasze głosy.
Trzeci obywatel. Odebrałeś, panie, nie mało ran za ojczyznę. [54] Koryolan. Nie będę świadomości waszmość panów obarczał ich pokazywaniem. Wielce sobie ważę — ich głosy, dlatego nie chcę ich dłużej zatrzymywać.
Obywatele. Niech wam bogowie, panie, dadzą,
wszystko dobre! Z serca wam tego życzymy.
(Wychodzą).
Koryolan. Miluchne głosy!
Lepiej jest umrzeć, głód i męki znosić,
Niż o nagrodę zasłużoną prosić.
Mnież to przystoi, tu, w tej wilczej szacie
Stać ku jałowej gminu aprobacie?
Przed tym i owym uniżać się chłystkiem?
Zwyczaj chce tego. Gdyby nam we wszystkiem
Zwyczaj był normą, starożytne śmiecie
Pozostałyby nietknięte na świecie,
I takie góry błędów by powstały,
Że święta prawda jużby tej zawały
Przebić nie mogła. Precz, podła głupoto!
Kto dla godności gotów rzucać w błoto
Wewnętrzną godność, niech sobie zabierze
Ten cel upodleń. Lecz jużem w tej mierze
Przebył pół drogi, cofnąć się nie mogę,
Zabrnąwszy, muszę przebrnąć dalszą drogę.
(Wchodzą trzej inni obywatele).
Otóż i nowe głosy!
Mości panowie, dajcie mi swe głosy!
Dla pozyskania ich głosów walczyłem,
Nie dosypiałem, odebrałem przeszło
Parę tuzinów ran; dla pozyskania
Ich głosów, byłem w kilkunastu bitwach;
Dla pozyskania ich głosów zrobiłem
Siła zachodów mniej więcej zaszczytnych.
Dajcież mi głosy, krótko mówiąc, chciałbym
Zostać konsulem.
Piąty obywatel. Szlachetnie postępował, nie może mu więc zbraknać głosów poczciwych ludzi.
Szósty obywatel. Niech więc będzie konsulem! Niech go bogowie błogosławią i utrzymują w przyjaźni z ludem. [55]
Wszyscy. Tak niech się stanie!
Bogowie z tobą, szlachetny konsulu!
(Wychodzą obywatele).
Koryolan. Szanowne głosy!
(Wchodzi Meneniusz z Brutusem i Sycyniuszem).
Meneniusz. Uczyniłeś już, Koryolanie, zadość
Zwykłej rutynie, oto trybunowie
Przychylne ludu przynoszą ci wota.
Nie pozostaje ci teraz nic więcej,
Jak tylko w znakach godności niezwłocznie
Pójść się przedstawić senatowi.
Koryolan. Zatem
To już minęło.
Sycyniusz. Dopełniłeś, panie,
Uświęconego zwyczajem warunku,
Lud cię potwierdza, wzywamy cię przeto,
Abyś się udał niezwłocznie po odbiór
Publicznej sankcyi.
Koryolan. Gdzież się to mam udać?
Do Kapitolu?
Sycyniusz. Tak, do Kapitolu.
Koryolan. Mogę więc zdjąć ten ubiór?
Sycyniusz. Możesz, panie.
Koryolan. Uczynię też to natychmiast, a skoro
Znów będę sobą, stawię się w senacie.
Meneniusz. Idźmy. A waszmość panowie?
Brutus. My tutaj
Czekać będziemy na lud.
Sycyniusz. Bądźcie zdrowi.
(Koryolan i Meneniusz wychodzą).
Zgryzł orzech, ale mu ciężko na sercu;
To z oczu widać.
Brutus. Pod szatą pokory
Zawsze taż sama wyniosłość. Cóż myślisz?
Mamyż rozpuścić lud?
(Obywatele wracają).
Sycyniusz. Tak więc, waszmoście,
Daliście temu człowiekowi głosy?
[56]
Pierwszy obywatel. Ta, jużci? niby tak.
Brutus. Prosimy bogów,
Ażeby się on wam za to odwdzięczył.
Drugi obywatel. Dałyby bogi! Według mojej biednej
Miary widzenia zdało mi się jakoś,
Że on z nas szydził, prosząc nas o głosy.
Trzeci obywatel. Ba, nawet drwił z nas.
Pierwszy obywatel. Ej, to taki jego
Sposób mówienia; nie myślał drwić.
Drugi obywatel. Żaden
Z nas, oprócz ciebie jednego, nie wątpi,
Że on się z nami obszedł pogardliwie;
Powinien nam był pokazać znamiona
Swojej zasługi, rany odebrane
W obronie kraju.
Sycyniusz. Musiałci je przecie
Pokazać. Jakto, nie?
Obywatele. (jeden przez drugiego). Nikt ich nie widział.
Trzeci obywatel. Powiedział, że ma rany, że je
Zaprezentować nam gdzie na uboczu gotów
Potem skłaniając się z urągowiskiem,
Rzekł: Chciałbym zostać konsulem, atoli
Bez waszych głosów, dawny zwyczaj nie chce
Na to pozwolić; dajcie mi więc głosy.
Kiedyśmy mu w tem uczynili zadość,
Wtedy przebąknął: — Dziękuję wasanom
Za wasze głosy, — lube głosy! — teraz,
Mając je w garści, nie mam już z wasaństwem
Nic do czynienia. — Nie byłyż to drwiny?
Sycyniusz. Alboście byli ślepi, żeście tego
W lot nie spostrzegli; albo dobroduszni
Jak dzieci, żeście spostrzegłszy to, dali
Mu jednak głosy.
Brutus. Czyżeście nie mogli
Tak mu powiedzieć, jak was nauczono?
Nie mając władzy, będąc jeszcze w rzędzie
Prostych sług państwa, był on wrogiem waszym.
Zawsze opierał się waszym swobodom
I przywilejom, które posiadacie,
Stanowiąc ciało rzeczypospolitej.
[57]
Jeżeli teraz zyskawszy znaczenie,
Miejsce u steru państwa, pozostanie
Nieprzyjacielem ludu, czyliż wasze
Wota nie będą przeciwko wam samym
Wołać o pomstę? Trzeba mu wam było
Powiedzieć, że jak z jednej strony jego
Chwalebne czyny torują mu drogę
Do tego, o co się stara, tak z drugiej
Uprzejmy jego i wdzięczny charakter
Niepłonną czyni wam wróżbę, że będzie
Pamiętał o was, w dank za wasze głosy
I że zamieni niechęć ku wam w miłość,
Zostając stale przychylnym wam panem.
Sycyniusz. Gdybyście byli rzecz tak wyłuszczyli,
Jak wam instrukcyą dano, bylibyście
Byli trafili w jego słabą stronę
I chęci jego zbadali. A przytem
Alboby musiał był wam uroczyste
Dać przyrzeczenie, którebyście w każdym
Razie potrzeby mogli mu przypomnieć;
Alboby jego gwałtowna natura,
W niczem hamulca klauzul niecierpiąca,
Została przez to podrażnioną. Wtedy
Wzburzywszy mu żółć, bylibyście byli
Mogli korzystać z jego uniesienia
I z kwitkiem panka odprawić.
Brutus. Skoroście
Zauważyli, że on was traktował
Z jawną pogardą, wtenczas, kiedy jako
Suplikant waszych potrzebował względów:
Pomyślcie jeno, jakiejto pogardy
Przyjdzie wam wtedy doświadczyć od niego,
Kiedy was będzie mógł zgnieść? Cóż u licha,
Nie macież serca w ciele, klepek w głowie,
A język na to tylko, żeby wrzeszczeć
Przeciw powadze rozumu?
Sycyniusz. Czyżeście
Żadnego dotąd jeszcze kandydata
Nie odpalili? Skądże wam dziś znowu
Przyszedł szał czynić fawor człowiekowi,
[58]
Który bynajmniej was nie prosił, owszem
Zbył was drwinkami?
Trzeci obywatel. On nie zatwierdzony
Jeszcze; możemy go jeszcze odpalić.
Drugi obywatel. I odpalimy; ja pięćset mieć będę
Głosów po temu.
Pierwszy obywatel. Ja tysiąc; nie licząc
Półgłosów, które się przypną w dodatku.
Brutus. Idźcież, nie tracąc czasu, uwiadomić
Waszych przyjaciół, że sobie obrali
Konsula, który ich z swobód obierze,
Głos im ukróci jak psom, które często
Bywają bite za szczekanie, chociaż
Na to są, żeby szczekały.
Sycyniusz. Zgromadźcie
Ich i po zdrowem rozważeniu rzeczy
Jednozgodnymi głosy odwołajcie
Wasz niedorzeczny wybór. Przypomnijcie
Im jego dumę i nienawiść ku wam.
Nie zapomnijcie im także nadmienić,
Z jaką on wzgardą był dla szat pokory,
Jak się z was, niby prosząc, naigrawał,
Ale naówczas afekt wasz ku niemu,
Wzgląd na zasługi jego nie pozwolił
Wam pilnie baczyć na jego obejście,
Którem niegodnie i uwłaczająco
Zakorzenionej nienawiści ku wam
Jawny dał dowód.
Brutus. Złóżcie całą winę
Na nas: powiedźcie, żeśmy pracowali
Usilnie nad tem, ażebyście (w razie,
Jeżeli k’temu nie zajdzie przeszkoda),
Poparli jego elekcyę.
Sycyniusz. Powiedźcie,
Żeście mu dali wasze wota raczej
Wskutek naszego rozkazu, niż wskutek
Własnej skłonności, i że ważąc w myśli
To, co wam zrobić kazano, z tem, co wam
Zrobić przystało, w chwili roztargnienia
[59]
Mimowolnieśeie głosowali za nim.
Tak, bez skrupułu złóżcie na nas winę.
Brutus. Nie oszczędzajcie nas: powiedźcie, żeśmy
Opowiadali wam, jakto on młodo
Zaczął ojczyźnie służyć; jak już dawno
Służy; z jakiego szczepu ród wywodzi;
Że go szlachetny dom Marcyuszów wydał,
Z którego wyszedł niegdyś Ankus Marcyusz,
Zięć Numy, ten sam, co później był królem
Po wiekopomnej sławy Hostyliuszu.
Z tegoż samego pochodzili domu
Publiusz i Kwintus, którzy nam najlepszą
Wodociągami wodę sprowadzili;
A Cenzorinus, ulubieniec ludu,
Godzien swej nazwy, bo dwakroć piastował
Godność cenzora, był jego pradziadem.
Sycyniusz. Jako potomka tak zacnego rodu,
Który sam oprócz tego osobiście
Na wywyższenie zasłużył, żarliwie
Poleciliśmy go waszej pamięci.
Porównywając wszakże teraźniejsze
Postępowanie jego i poprzednie,
Przekonaliście się, że on jest stale
Nieprzyjacielem waszym, i dlatego
Cofacie waszą skorą aprobatę.
Brutus. Powiedźcie, (i w to bijcie jak najwięcej).
Żebyście mu jej, jako żywo, nigdy
Nie byli dali, gdybyście nie byli
Do tego przez nas namówieni. — Idźcie
I zebrawszy się w przyzwoitej liczbie,
Udajcie się do Kapitolu.
Obywatele. Spieszym
Błąd nasz naprawić, byłto błąd nie lada.
(Wychodzą).
Brutus. Niech idą, lepiej nam zaryzykować
To poruszenie, niż czekać na większe,
Które musiałoby nastąpić. Skoro
On po swojemu w wściekłość wpadnie, słysząc
Ich odwołanie, my wtedy wystąpmy
I korzyść schwyćmy za łeb.
[60]
Sycyniusz. Idźmy zaraz,
Trzeba nam bowiem być na Kapitolu
Wprzód, niż pospólstwo; tym sposobem cała
Ta sprawa wyda się własnem ich dziełem,
Choć w gruncie przez nas była podżegnioną.
(Wychodzą).
|