Królowa Margot (Dumas, 1892)/Tom III/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Królowa Margot |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1892 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Reine Margot |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dojeżdżacz, który wypatrzył dzika, i który upewnił króla, że zwierzę nie opuściło kniei, nic omylił się.
Zaledwie tylko puszczono ogara, ten natychmiast rzucił się w zarośla, z głębi których wybiegł dzik nadzwyczajnej wielkości.
Zwierz uderzył wprost na dojeżdżacza i przebiegł drogę o pięćdziesiąt kroków od króla.
Za nim pędził ogar, który go wytropił.
Spuszczono natychmiast sfory, i ze dwadzieścia psów sunęło za dzikiem.
Polowanie było namiętną zabawą Karola IX go.
Zaledwie tylko zwierzę przebiegło drogę, król rzucił się za niem, trąbiąc w róg; zaraz za królem, podążali książę d’Alençon i Henryk, któremu Małgorzata dała znak, ażeby ani na krok nie opuszczał Karola.
Reszta myśliwych pobiegła również za królem.
Lasy królewskie miały zupełnie odmienną postać w epoce, w której się odbywa opowiadana przez nas historya; nie było tam jeszcze parków, poprzerzynanych zdatnemi do jazdy drogami.
W on czas, żadna ręka nie podejmowała około nich starania.
Królowie nie pomyśleli nawet, ażeby z nich ciągnąć handlowe zyski i dzielić je na gaje, zarośla i knieje.
Drzewa, zasiewane nie przez uczonych leśniczych, lecz ręką Boga, rzucającego ziarno na los wiatru, rosły nie w porządku, lecz bez ładu, jak to ma jeszcze teraz miejsce w dziewiczych lasach Ameryki.
Słowem, ówczesne lasy, były siedliskiem mnóstwa dzików, jeleni, wilków i rozbójników.
Ze dwanaście ścieżek przerzynało las de Bondy, na około którego ciągnęła się droga, zbierająca na swym obwodzie te wszystkie ścieżki.
Po upływie kwandransa zdarzyło się to, co jest zwyklem następstwem w podobnych przypadkach; myśliwi napotkali w biegu prawie nieprzezwyciężone przeszkody, głosy psów zginęły w oddaleniu i sam król powrócił do wyż wspomnianej drogi, klnąc podług zwyczaju, najrozmaitszemi sposoby.
— No i cóż, d’Alençon? Cóż Henrysiu?... — zawołał. — Wy tutaj, obojętni i spokojni, jak mniszki idące za ksienią. O! to się nic nazywa polowaniem. Ty, d’Alençon, zdaje się, jak gdybyś wyszedł z pudełka od perfum; tak pachniesz, że gdybyś przejechał między zwierzem i psami, bezwątpienia te ostatnie straciłyby trop. A ty, Henrysiu, gdzie twój oszczep i rusznica?
— Najjaśniejszy panie — odrzekł Henryk — do czego tu rusznica? Wiem, że Wasza królewska mość lubisz zabić zwierza, kiedy on spotka się z psami. Lecz ja, władam oszczepem dosyć niezręcznie, broń ta bowiem wcale nie jest używana w naszych górach; tam, polujemy na niedźwiedzia tylko z kordelasem w ręku.
— Na Boga, Henryku! Gdy wrócisz do swoich Pyrenei, nie zapomnij przysłać mi pełnego wozu niedźwiedzi; musi to być zachwycające polowanie, spotkać się sam na sam z zwierzęciem, które może nas zadusić... Lecz słuchajcie! Zdaje mi się, że słyszę ujadanie psów... Nie. nie, przesłyszałem się.
Król wziął róg i zatrąbił.
Mnóstwo głosów z rozmaitych stron odpowiedziało mu.
Nagłe ukazał się dojeżdżacz, który także zatrąbił.
— Wytropiono dzika!... — krzyknął król.
I puścił się galopem ze wszystkimi myśliwymi, którzy się w około niego zebrali.
Dojeżdżacz miał słuszność.
W miarę, jak król pomykał naprzód, tem wyraźniej dawało się słyszeć ujadanie psów, których już spuszczono do sześćdziesięciu.
W tej chwili król po raz drugi spostrzegł dzika, i rzucił się za nim w gąszcza, trąbiąc w róg ze wszystkich sił.
Książęta jechali za nim niejaki czas.
Lecz król miał tak dzielnego konia, który go unosił po drodze mocno spadzistej i przez zarośla bardzo gęste, że naprzód, damy, potem książę d’Alençon z Henrykiem, zniewoleni byli przypozostać.
Tavannes zdążał za królem przez chwilę, lecz nakoniec i on się zatrzymał.
Wszyscy, oprócz Karola i kilku dojeżdżaczy, zachęconych obiecaną nagrodą, nie chcieli opuścić króla i zaczęli dążyć ku rozstajnej drodze.
Henryk i d’Alençon jechali obok siebie długą aleją.
Książę Gwizyusz wraz ze swoją świtą, zatrzymał się o sto kroków od nich.
Damy już znajdowały się na rozstajnej drodze.
— Nieprawdaż — powiedział książę d’Alençon do Henryka, wskazawszy z ukosa na księcia Gwizyusza — że tego człowieka z jego zbrojną świtą, można uważać za istotnego króla? Nas biednych książąt, nie zaszczyci nawet swojem spojrzeniem.
— A dlaczegóżby on miał z nami postępować lepiej od naszego własnego rodzeństwa?...
— odpowiedział Henryk. — E! mój bracie! Czemże ja i ty jesteśmy na Francuzkim dworze? więźniami, zakładnikami naszego stronnictwa.
Książę Franciszek wzdrygnął się na te słowa, i spojrzał na Henryka, jakby żądając od niego dalszego objaśnienia; lecz Henryk wbrew zwyczajowi, za nadto już nawet powiedział; zamilkł więc.
— Co chcesz powiedzieć, Henryku?... — zapytał Franciszek, rozgniewany widocznie, że szwagier zniewala jego samego do zadawania mu pytań.
— Mówię, mój bracie — odpowiedział Henryk — że ci uzbrojeni ludzie, którzy, jak się zdaje, mają zlecenie wciąż na nas baczyć, wielce są podobni do straży, gotowej przeszkodzić ucieczce dwóch osób.
— Ucieczce? Jakto? Dlaczego?... — zapytał d’Alençon, doskonale udając zadziwienie.
— A! jakiego masz ślicznego konia, Franciszku — rzekł Henryk, zmieniając rozmowę, lecz zarazem kończąc swą myśl.
— Jestem pewny, że ubiegłby siedm mil na godzinę a dwadzieścia do południa. Pogoda prześliczna; to jakoś, na honor, kusi człowieka. Patrz, jaka równa droga. I to cię nie nęci, Franciszku? Co do mnie przyznam, że mam wielką ochotę użyć ostróg.
Franciszek nic nie odpowiedział.
Tylko na przemian, to czerwieniał to bladł; potem nadstawił ucha, jakby przysłuchując się polowaniu.
— Wieść z Polski zrobiła swój skutek — pomyślał Henryk — widno, że i mój kochany szwagierek układa sobie jakiś plan. Wielką ma chętkę, żebym uciekł; lecz ja bez niego ani się ruszę.
Zaledwie skończył te uwagi, gdy ukazało się kilku nowo-nawróconych, znajdujących się przy dworze od dwóch czy trzech miesięcy. Ci przybywszy, ukłonili się dwom książętom, z ujmującym na ustach uśmiechem.
Widocznem było, że księciu d’Alençon należało tylko rzec słowo lub zrobić znak, a zaraz trzydziestu lub czterdziestu rycerzy zebrałoby się koło nich i pomogliby im uciec; lecz on odwrócił głowę, a poniósłszy do ust róg, zatrąbił na zebranie.
Nowo-przybyli, tymczasem, jakby dorozumiewając się, że wahanie księcia d’Alençon pochodzi z blizkiego sąsiedztwa i obecności księcia Gwizyusza i jego świty, wcisnęli się pomału pomiędzy nich i dwóch książąt, i uszykowali się ze zręcznością, świadczącą o przyzwyczajeniu do manewrów wojskowych.
Rzeczywiście, żeby dostać się do Henryka i księcia d’Alençon, należało przebić się przez tę całą gromadę; przed książętami, ciągnęła się długa i szeroka droga...
Nagle, o dziesięć kroków od króla Nawarry, wyjechał z gęstwiny drzew drugi szlachcic, którego dwaj bracia jeszcze nie widzieli.
Henryk zaczął się przypatrywać temu nowemu przybyszowi, który tymczasem uniósł kapelusz z głowy.
Wówczas, w osobie jego poznano wicehrabiego de Turenne, jednego z naczelników protestanckiej partyi.
Wszyscy byli zdziwieni jego tutaj bytnością, gdyż myśleli, że się znajduje w Poitou.
Wicehrabia ośmielił się nawet zrobić znak, który wyraźnie mówił:
— Czy jedziecie?
Lecz Henryk, rzuciwszy wzrokiem na obojętną twarz i zamglone spojrzenie księcia d’Alençon, dwa lub trzy razy pokręcił głową, udając jakby sobie coś poprawiał u kołnierza swojego kaftana.
Poruszenie to wyrażało odpowiedź przeczącą.
Wicehrabia zrozumiał ją, spiął konia ostrogami, i zniknął w zaroślach.
Tejże chwili usłyszano naszczekiwanie zbliżającej się sfory psów; w końcu alei pojawił się dzik, za nim tuż psy, na końcu zaś, podobny do piekielnego strzelca, Karol IX-ty bez kapelusza, trąbiąc w róg ze wszystkich sił; za królem pomykało trzech czy czterech dojeżdżaczów.
Tavannes znikł.
— Król!... — zawołał książę d’Alençon.
I rzucił się w ślad za nim.
Henryk, uspokojony obecnością swoich przyjaciół, dał im znak, żeby się nie oddalali; sam zaś zbliżył się do dam.
— Cóż tam?... — zapytała Małgorzata, zbliżywszy się do niego na kilka kroków.
— Nic pani — odpowiedział Henryk — polujemy na dzika.
— I to już wszystko?
— Tak: wiatr od wczorajszego poranku wieje z przeciwnej strony, lecz zdaje mi się, że ja to nawet przepowiedziałem.
— Zmiana wiatru jest niekorzystną dla polowania; nieprawdaż, panie?... — zapytała Małgorzata.
— W rzeczy samej — odpowiedział Henryk — niszczy czasami wszystkie rozporządzenia, a w takim razie trzeba znowu obmyślać nowy plan.
W tej chwili szczekanie psów dało się słyszeć bardzo blizko. Natychmiast każdy strzelec zajął swoje stanowisko, wytężył wzrok i nadstawił ucha.
Prawie zaraz ukazał się dzik, i zamiast rzucić się w las, pobiegł drogą, prosto do miejsca, gdzie się znajdowały damy, dworzanie i myśliwi, którzy opuścili polowanie.
Tuż za nim pędziło ze czterdzieści co najsilniejszych psów; za psami zaś, o dwadzieścia zaledwie kroków, doganiał król Karol, z gołą, głową, bez płaszcza, w ubraniu podartem od cierni, z zakrwawioną twarzą i rękoma.
Towarzyszyło mu tylko dwóch dojeżdżaczy.
Król przestał dąć w róg dlatego tylko, ażeby głosem zachęcić psy; lecz po chwili znowu zaczął trąbić. Cały świat znikł mu z przed oczu. Gdyby mu był teraz upadł koń, byłby zawołał jak Ryszard III: „Moja korona za jednego konia!”
Lecz koń zdawał się być tak zapalonym jak i jeździec; nogi jego zaledwie dotykały ziemi, a nozdrza zionęły ogniem.
Dzik, psy, król, zniknęli jak widziadła.
— Hallali! Hallali! — wrzasnął król, przejeżdżając obok, i znowu poniósł swój róg do ust krwią zbroczonych.
O kilka kroków od niego, przemknęli się książę d’Alençon i dwóch dojeżdżaczy; konie innych ustały.
Wszyscy rzucili się za nimi, gdyż było widocznem, że dzik gotów się zatrzymać.
W istocie, nie upłynęło i dziesięć minut, a dzik opuścił ścieżkę po której biegł i rzucił się w las, lecz znalazłszy się wkrótce w miejscu otwarłem i drzewami nie zarosłem, oparł się o kamień i zwrócił łeb na psy.
Na krzyk Karola wszyscy się zbiegli.
Nastąpiła teraz najinteresowniejsza chwila polowania. Zwierzę postanowiło widać bronić się rozpacznie. Psy, rozdrażnione przeszło trzygodzinnem uganianiem, rzuciły się nań z zajadłością, podżeganą jeszcze krzykami i przekleństwami króla.
Wszyscy myśliwi stanęli w okrąg: król cokolwiek na przodzie, a za nim książę d’Alençon, uzbrojony rusznicą i Henryk, mający tylko przy sobie prosty nóż myśliwski.
Książę d’Alençon porwał rusznicę i zapalił lont. Henryk spróbował, czy nóż z łatwością wyjmuje się z pochwy.
Co do księcia Gwizyusza, ten, gardząc temi wszystkiemi myśliwskiemi zabawkami, stał opodal ze swoją świtą.
Po stronie, przeciwnej utworzyła się druga grupa z dam.
Wszyscy myśliwi w pełnem niespokojności oczekiwaniu zwrócili oczy na zwierza.
Na boku stał dojeżdżacz, ledwo mogący utrzymać parę królewskich brytanów, odzianych w kolczugi; psy te, wyjąc, wyrywały się ustawicznie, tak dalece, że o mało nie pękły łańcuchy, i chciały rzucić się na dzika.
Dzik bronił się zajadle. Napadło nań razem ze czterdzieści psów, wydzierając mu z pokrytej krwią skóry jeżącą się sierść; lecz dzik, za każdem uderzeniem kłami, wyrzucał nacierającego psa na dziesięć stóp w powietrze, a ten, spadając z rozprutym brzuchem, rzucał się nań nanowo. Karol, z rozrzuconym włosem, pałającym wzrokiem, rozwartemi nozdrzami, pochyliwszy się aż na szyję swego spotniałego rumaka, trąbił jak wściekły.
Po upływie niecałych dziesięciu minut, dwudziestu psów już było zabitych.
— Brytanów! — wrzasnął Karol — brytanów!
Na ten głos, dojeżdżacz spuścił ze smyczy dwóch brytanów, które rzuciły się w sam środek utarczki, przewracając, niszcząc po drodze wszystko, co napotykały; potem, zbliżywszy się do dzika, każdy z nich porwał go za jedno ucho.
Dzik zgrzytnął zębami z bólu i wściekłości.
— Bravo, Duredent! bravo, Risque-tout! — krzyczał Karol. — Huzia go! huzia go! oszczepu! oszczepu!
— Czy nie chcesz, Najjaśniejszy panie, mej rusznicy? — zapytał książę d’Alençon.
— Nie chcę, nic! — zawołał król. — Co mi za przyjemność! Czyż się czuje, jak kula wchodzi w ciało; oszczep, to co innego. Oszczepu! oszczepu!
Natychmiast podano królowi oszczep, hartowany w ogniu, z obsadzoną w żelazo rękojeścią.
— Bracie mój, strzeż się! — zawołała Małgorzata.
— Dalejże! dalejże! — wołała księżna de Nevers. — Weź go tylko dobrze na cel, Najjaśniejszy panie!
— Bądź spokojna, księżno — rzekł Karol.
I wzniósłszy oszczep, rzucił się na dzika. Ten, przytrzymywany od psów, nie mógł uniknąć ciosu. Jednak, na widok błyszczącego żelaza, usunął się w bok, broń zaś mająca mu przebić pierś, ześliznęła się po łopatce i skruszyła o kamień, na którym zwierz się był oparł.
— Na szatana! — zawołał król. — Chybiłem... Podać mi oszczep!
I cofnąwszy się nieco, odrzucił o dziesięć kroków broń już nieużyteczną.
Dojeżdżacz pośpieszył podać mu drugi.
Lecz, w tejże chwili, dzik, jakby przewidując swój przyszły los i chcąc go uniknąć, zdołał nareszcie po kilkokrotnych usiłowaniach uwolnić od psów pokaleczone uszy, i z krwią zaszłemi oczyma, z najeżoną sierścią, ziejąc gorącym oddechem, rzucił się, pochyliwszy łba, na konia Karola IX-go.
Karol był doskonałym myśliwym i przewidział ten napad; ściągnął więc konia, który stanął dęba, lecz ściągany wędzidłem lub też może przestraszony, w tył się przewrócił.
Wszyscy widzowie wydali straszny okrzyk; noga króla zaplątała się w strzemieniu...
— Najjaśniejszy panie, rzuć cugle — zawołał Henryk.
Król rzucił cugle, lewą ręką chwycił siodło a prawą próbował wyciągnąć swój nóż myśliwski; lecz nóż, przyciśniony ciężarem jego ciała, na żaden sposób nie chciał wyjść z pochwy.
— Dzik! dzik! — zawołał Karol.
— Do mnie, d’Alençon! do mnie!
Koń poczuł wolność, i jakby pojmując niebezpieczeństwo, jakie grozi jego panu, wytężył swoje siły, i powstał na przednie nogi; król tymczasem zwrócił się z wezwaniem do księcia d’Alençon.
Henryk spostrzegł, że Franciszek strasznie zbladł i zaczął celować z rusznicy; lecz kula, zamiast trafić w dzika, znajdującego się o dwa kroki od króla, strzaskała kolano konia, który padł natychmiast.
Tej chwili, dzik rozdarł ryjem but Karola.
— O! — szepnął d’Alençon — zdaje się, że książę Andegaweński jest królem Francyi, a ja królem Polski.
Rzeczywiście, dzik zaczął już szarpać udo Karola... w tem nagle poczuł, że ktoś podnosi go za rękę, potem spostrzegł blask ostrej broni, która zagłębiła się i zniknęła po samą rękojeść pod łopatką zwierza, gdy tymczasem ręka w żelaznej rękawicy, starała się wydobyć nogę Karola, przygniecioną łbem dzika.
Karol, zdoławszy uwolnić nogę, podniósł się z trudnością a widząc, że jest cały oblany krwią, zbladł jak trup.
— Najjaśniejszy panie — powiedział Henryk, wciąż jeszcze klęcząc i utrzymując dzika, porażonego w samo serce — to nic; Wasza królewska mość nie jesteś wcale raniony.
Potem podniósł się, i nóż na bok odrzucił.
Zaraz też padł i dzik, wyrzucając z pyska więcej krwi aniżeli z rany.
Karol, widząc wszystkie twarze pobladłe, przerażony krzykiem trwogi otaczających go myśliwych, ledwie że sam nie upadł około zdychającego zwierza.
Lecz wkrótce przyszedł do siebie, a obróciwszy się do króla Nawarry, ścisnął mu rękę i spojrzał nań wzrokiem, w którym po raz pierwszy od lat dwudziestu czterech, można było wyczytać nieudaną czułość.
— Dziękuję ci, Henrysiu! — rzekł do niego.
— Mój biedny bracie! — zawołał d’Alençon, zbliżając się do Karola.
— A! to ty, d’Alençon — rzekł król. — Cóż, sławny strzelcze, gdzie twoja kula?
— Powinna była spłaszczyć się o dzika — odpowiedział książę.
— E! mój Boże! — zawołał Henryk, z wybornie udanem Zdziwieniem — zobacz, Franciszku, twoja kula strzaskała nogę konia Jego królewskiej mości. To rzecz dziwna!
— Henrysiu! — zapytał król — czy to prawda?
— Być może — odrzekł pomieszany książę — ręka mi strasznie drżała!
— Dobremu strzelcowi rzadko się przytrafia podobny wystrzał — rzekł Karol, marszcząc brwi. Po raz drugi dziękuję ci, Henrysiu. Panowie! — mówił dalej król — wracamy; dosyć tego.
Małgorzata zbliżyła się, ażeby powinszować Henrykowi.
— A! na honor, Margot — rzekł Karol — możesz mu szczerze powinszować, gdyż gdyby nie on, król Francyi nazywałby się Henrykiem III-cim.
— Niestety!.. pani — powiedział Bearneńczyk — książę Andegaweński, który już i tak jest moim nieprzyjacielem, jeszcze mnie bardziej prześladować będzie. Lecz cóż? Każdy robi co może, zapytajcie się d’Alençona...
I, schyliwszy się, wyjął z piersi dzika nóż myśliwski, i zagłębił go dwa lub trzy razy w ziemi, w celu otarcia zeń krwi.