Księga Boga Żywego/Przedmowa

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustav Meyrink
Tytuł Przedmowa
Pochodzenie Księga Boga Żywego
Wydawca Księgarnia Ludwika Fiszera
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Graficzne Grapowa i Mazurkiewicza
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Marceli Tarnowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Przedmowa.

Kto pragnie Bô Yin Râ „Księgę Boga żywego“ właściwie zrozumieć, niechaj ją czyta, jak coś zupełnie nowego, — niechaj ją czyta w spokoju, z najwyższą troskliwością i oddaniem, aż treść jej stanie się żywa w sercu i czaszce i dopomoże własnym myślom, aby same nić przędły dalej, — niechaj ją czyta nadewszystko, nie stosując żadnych kryterjów dotychczasowej wiedzy o mistyce, okultyźmie, magji, telepatji i podobnych dziedzinach: ukryłyby mu one tylko właściwy sens i uczyniły z „Księgi Boga żywego“ księgę o siedmiu pieczęciach.
Im bardziej otwiera się dla dzisiejszej ludzkości dziedzina rzeczy tajemnych, tem zawikłańszem wydaje się prawidłowe ich ujęcie. Winną jest temu bezdenna powierzchowność i obojętność względem wszystkiego, co nie stoi w związku z zarabianiem pieniędzy, — z drugiej zaś strony smutna okoliczność, że wszelaka hałastra, w najmniejszym stopniu nie powołana, nie mówiąc już o pomazaniu, — śle w świat książki za książkami, roni je, że tak powiem, w galopie, — książki, których treść niby chwast zagłusza prawdziwe róże w cudownym ogrodzie tajemnego poznania.
Kto chce się poważyć powiedzieć coś o „Sztuce Królewskiej“ prawdziwej magji, ten musi ją pierwej przez ciąg całego życia ludzkiego uprawiać, musi być jednym z owych wysłańców ducha, ze skroni których promieniują świetlane rogi Mojżesza. Wielu mniema, iż duchowe zdobycze filozofji jakiegoś Sankaracharya, Plotyna, Heraklita, Demokryta czy Hegla są najlepszemi owocami, które ma do oddania byt ziemski, — nie wiedzą oni, że nigdy nie gasnące, nigdy nie wyczerpane życie jest wiecznie wyższe ponad wszystko, co zerwać można z Drzewa Poznania.
Wielki mędrzec chiński Lao-Tse powiedział niegdyś: „Oto siedzą mędrcy na górach i dumają o zagadkach wieczności, — ja jednak oddycham świadomie“.
Nawet najostrzejszy zmysł filozoficzny i zdolność do wyślęczenia sobie wolnego od luk logicznego światopoglądu wiodą na ławicę, jeśli nie stanie pobok przeżywanie magiczne i ciągłe czuwanie w wieczystej świadomości jaźni — poślubienie wszystkiego, co boskie, twórcze —: uderzenie toporem w głowę, strzał w serce: i oto owoce wszelakiego myślenia leżą w prochu.
Od czasu jak w ostatniej minionej ćwierci ubiegłego wieku powołała do życia Rosjanka H. P. Bławacka tak zwane Towarzystwo Teozoficzne, dmąc w trąbę alarmową na prawie zamilkłą już sztukę magji, od tego czasu wezbrało jakieś duchowe poruszenie, które, — jeśli w ostatniej jeszcze chwili nie zostanie na właściwe tory skierowane, — wywoła nowe średniowiecze z wiarą w czarownice, histerję i urojenia.
Ba, coś gorszego jeszcze: małpowanie istotnej magji, karykaturalna maska na prawdziwem obliczu nieśmiertelnej duchowości, potworna postać, co sobie kuśtyka, udrapowana w zbutwiałą szatę tak zwanej uczoności.
Gdy tylko samoobłudnicy i awanturnicy wszystkich ras, medja, hypnotyzerzy i „pomazańcy“, pomazani zjełczałym tłuszczem próżności i samookadzania, usłyszeli z ust teozofów, że istnieje dzwon, co wieści nieśmiertelność, — już wiedzą wszyscy „dokładnie“, gdzie on wisi, a godni pożałowania ludzie, co im wierzą, wylatują oślepli na bezbrzeżną pustynię za mamiącym dźwiękiem, który — zda im się, że słyszą już przed sobą.
Inni, rozważniejsi, imają się „świętych“ ksiąg, studjują to, co pozostało z dawnych czasów, okaleczone, fałszywie tłumaczone, źle rozumiane przez popów wszystkich ludów, zeszpecone i zasłonięte, i wątpią o lśniącej prawdzie, gdy im się nie udaje wcisnąć w jedno wspólne łoże prokrustowe zdań Mojżesza, Buddhy, Jezusa czy Zaratustry. Przyzwyczajeni do używania rozumu, jako jedynego narzędzia, i uważania wiedzy mózgowej za jedyną drogę wyzwolenia, gdy napotykają coś, czego inni przed nimi jeszcze nie rozdrobnili, — przyzwyczajeni odrzucać zdolność pojmowania przez uczucie, jako bezużyteczny twór przypadku i wyobraźni, nie odnajdą oni więcej drogi do Raju, z którego niegdyś jako praludzie sami się wygnali.
Raz po raz pytają oni, jak karły Nibelungów, o rzeczy, których wiedzieć nie potrzeba.
Bliżsi byliby rozwiązania zagadki Alberycha: „Jakże mam machać mieczem?“, gdyby sobie uświadomili, że zrodzony i żyjący na samotnej wyspie Robinzon Kruzoë ani o milimetr nie jest dalej od światłodajnego słońca, niż zamyślony szperacz wielkomiejski ze swemi tysiącami bibljotek.
Nie myśli mózgu, nie, tylko uczucia i zgodne z niemi echo mogą obudzić duszę ze snu śpiącej królewny, iż wstanie ona, samą siebie wspomniawszy, aby pójść naprzeciw ojczyźnie trwałej świadomości i nieprzerwanych wspomnień, — zrazu śniąc jeszcze jak lunatyk, potem coraz bardziej i bardziej rozbudzona, coraz wyraźniej pojmując „Magję Słowa“, coraz radośniej dążąc naprzeciw światłu, naprzeciw wcześniej obudzonym duszom, iżby tam jeść z niemi z Drzewa Życia Wiecznego, a nie jak dotąd, niby trup pośród trupów, tylko z Drzewa Poznania.
Rosjanka H. P. Bławacka twierdziła, zakładając Towarzystwo Teozoficzne, iż czyni to na zlecenie mistrzów azjatyckich, tak zwanych Mahâtma.
Unikam tu rozmyślnie krytykowania pani Bławackiej; wystarczy powtórzyć, co pisał Bô Yin Râ, autor tej książki, we wcześniejszych swych dziełach.
Ani on sam, ani owo żywe źródło, z którego czerpie, ani wreszcie ci, których zwie on „Białą Lożą“, a których jest prawowicie obranym członkiem, — nie mają nic wspólnego z nauką pani Bławackiej lub jej inspiratorami.
Mogłoby to tak przerazić niektórych, co gorąco przywiązani są do Towarzystwa Teozoficznego i w jego naukach zdobyli pewność: „Nie umrę“, — iż mogliby zgoła w przekonaniu, że zmartwią „mistrzów Morja, Koot-Humi i Hilarjona“, jeśli nakłonią się do innej „nauki“, odepchnąć książkę Bô Yin Râ nieczytaną, jako „czarnomagiczne“ dzieło szatana; — tym niech posłuży na pocieszenie zdanie z Bhagavath-Gîtâ:
„Żaden uczciwy, o Kriszno, nie idzie drogą do podziemi“.
Lecz oto jedno słowo dla wszystkich nieuprzedzonych, to jest: dla tych, którym o teozoficznych czy podobnych dziedzinach nic jeszcze w ucho nie wpadło.
Człowiek mija jak cień. Od kolebki do grobu.
Co było przedtem? — Nie wie on tego. Co się z nim potem stanie? — Nie wie on tego.
Może się on jedynie nakłonić do wiary w istnienie dalszego życia; dowodów na to nie posiada. Może je sobie w najlepszym razie filozoficznie wyszperać należycie, ale już okoliczność, że delirjum, omdlenie czy ogłuszenie pozbawia go świadomości, daje mu żałosny, przykry przedsmak sądu, iż śmierć z pewnością winna nie być furtką do nowego życia, obdarzonego pamięcią o odległym bycie ziemskim.
Twierdzą wprawdzie spirytyści, iż mogą podać dowody świadomego życia dalszego po śmierci. Ale uzasadnione, istotnie i niewzruszenie uzasadnione nie są przecież te dowody. (Aczkolwiek prawdziwość pewnych fenomenów spirytystycznych nie ulega wogóle wątpliwości).
Dowody — że tak powiem — pozacielesnego, to jest niezależnego od ciała, świadomego życia może jedynie każdy sam dla siebie zdobyć. Co przeżywa wewnętrznie ktokolwiek inny, choćby to był brat rodzony, jest dla mnie bezwartościowe. W najlepszym razie mogą zapewnienia innego człowieka uczynić mi wiarogodnem, że on może być nieśmiertelnym, — że i ja muszę nim być, nie wolno mi z tego wnioskować. Tak tedy jedna pozostaje droga do zdobycia dowodów, iż istnieje coś, co zapewnia nieśmiertelność, a droga ta jest: przeżyć to na sobie samym, tu, w tem życiu, na własnem ciele.
Metody, któremi można to osiągnąć, są, jak to już zaznaczyłem, wskazane w dochowanych pismach starożytności, ale najzrozumialsze z nich nawet nie dają więcej, jak ślepe macanie. Nadto są one zastosowane do trybu życia, którego cywilizowany człowiek naszych czasów już nie wiedzie.
Wielki mistyk hinduski, Rama Krishna, który umarł pod koniec zeszłego stulecia, powiedział o tem i słusznie: „Stare ścieżki są zasypane“. W „Księdze Boga żywego“ Bô Yin Râ jasno wskazana jest wyraźna, powiedziałbym prawie „łatwa“ droga, która z pewnością do celu wiedzie.
A jaki jest cel? Nic mniejszego, jakkolwiekby to miało brzmieć nieprawdopodobnie, jak z „odzianego w skóry“, wygnanego z Raju zwierzęcia człowieczego stworzyć stopniowo owego promiennego praczłowieka, który zgodnie z podaniami, legendami, bajkami i księgami świętemi nie będzie znał śmierci.
Czy wówczas nadludzie tacy są sobie równi? Czy weszli bez pragnień do Nirwany, jak Buddha, czy żyją w nadziemskiej błogości, jak Mohammed, czy duch ich rozpłynął się po całym świecie, jak duch Chrystusa, czy też wędrują nieśmiertelni cieleśnie, jak Eljasz? — takie oto pytania słyszę.
Odpowiedź brzmi: Każdy idzie drogą swojej tęsknoty i osiąga cel swojej tęsknoty.
Tęsknota ta zakorzeniona jest w sercu każdego człowieka; czy jest on już jej świadom, czy nie — ona jedynie jest owem działającem Czemś, co kształtuje los człowieka. Los ziemski jest niczem innem, jak niepodpatrzonym jeszcze przez nas procesem szlifierskim, co z surowego, ślepego kamienia tworzy promieniejące brylanty. Jeśli wytęsknił sobie ślepy kamień tylko zwykły blask, tedy wystarczy może, mówiąc obrazowo, czterokrotne szlifowanie; kamień surowy z wewnętrzną tęsknotą do tysiąckrotnego odbijania promieni słońca, — tysiąckrotnego też wymaga szlifowania.
Lecz jako kamień nawet szlifowany pozostaje ślepym, jeśli nie pada nań światło słońca, tak i „oszlifowanemu“ człowiekowi konieczne jest połączenie — quasi „zjednoczenie się“ — z „Praświatłem“ (jak je nazywa Bô Yin Râ), aby się stać Świecącym, — aby się stać Nadczłowiekiem.
Mówiłem o ludziach, których życie i los szlifują bez ich wiedzy.
O tych, co sami wyszlifowują się ze stanu surowego kamienia i gdy dokonają tego pierwszego czynu, dalej z pomocą tych, których nazywa Bô Yin Râ „Białą Lożą“, do końca są szlifowani, aż wreszcie po śmierci, albo tu już osiągają cel swej ukrytej tęsknoty, — o tych jest mowa w książce niniejszej.
Jużci tak łatwa, jak gra na fortepianie, nie jest ta sprawa.
Komu cokolwiek w życiu wydaje się ważniejszem, lub nawet w przybliżeniu tak ważnem, niechaj zaniecha tego; zuboży tylko swój byt obecny, postrada tylko na ciele, ale na duchu nie zyska.
Dla tych, co nie od dziecka i zanim spożyli z Drzewa Poznania powołani byli do tego, potrzebna jest straszliwa wprost stanowczość, aby sobie powiedzieć: oto powstaję i będę szedł ku światłu bez spoczynku i wytchnienia, póki będę „oszlifowany“, i choćbym po miljon razy miał wracać na świat, by zostać oszlifowanym: świadomie, zapatrzony przed siebie, dopóki tego nie osiągnę, iść będę ku krainie lodowców.
Powiedziane to jest obrazowo i podkreślać ma tylko niezmienne postanowienie, które jest konieczne, aby wszelkim niepowodzeniom, co mogą się napiętrzyć po drodze, skutecznie się przeciwstawić.
Porównanie mogłoby się jednak stać zwodniczem, gdyby się chciało dosłownie zastosować je w praktyce „Sztuki Królewskiej“ (tak nazywa drogę tę Bô Yin Râ).
W rozdziałach książki niniejszej, które przy końcu tej przedmowy dokładniej wymienię, zaznaczone jest dobitnie, że idący świadomie tą „drogą“ winien swe pierwsze kroki czynić, przeciwnie, przez graniczące z biernością zaniechanie całej swej istoty. Podobnie, jak ktoś, kto zapomniał jakiego słowa czy imienia, tem trudniej może je sobie przypomnieć, im gwałtowniejsze czyni wysiłki, — z drugiej zaś strony tem łatwiej, im naturalniej i bardziej nieprzymuszenie ima się tego, — podobnie słuchać trzeba rad Bô Yin Râ odnośnie do „Magji Słowa“ czyli „ożywiania Samego Siebie we wszystkich członkach“.
Ten rodzaj „rozwoju“ magicznego nie wymaga w żadnym razie wiary w Boga lub czegoś podobnego.
Powiedziałbym raczej: wyobrażenie o Bogu, w najmniejszym choćby stopniu błędne, może raczej szkodzić, niż być użytecznem. Mogłoby ono na tym lub owym stopniu rozwoju magicznego doprowadzić do bolesnych, częstokroć niszczących starć wewnętrznych. Owo: „Boże, Boże, czemuś mię opuścił!“ jest nieuniknione dla tych, co się na początku drogi poddali wyobrażeniu, jakoby byli czemś oddzielonem od „Boga“.
Z drugiej strony dla wielu owo ciepło uczucia, które odczuwają przy myśli o boskiem, może się zgoła stać bodaj niezastąpionym ożogiem, bowiem to, co ma być rozwinięte — lub raczej: przeniesione ze stanu snu w stan czuwania, są to owe spoczywające w nas osobliwe właściwości duszy, które się u tego lub owego objawiają niekiedy, jako słyszenie czy czucie na odległość lub jako tak zwana telepatja. Tylko na drodze wysubtelnionego, misternego czucia da się to osiągnąć, lecz nigdy przez czynności umysłowe.
Póki ktoś mniema, iż przez wypytywanie tego czy owego rzekomo „wiedzącego“ przyswoi sobie takie zdolności, póty nie zrozumiał on jeszcze, o co wogóle idzie. To, co się ma dokonać, jest to proces rozwojowy od człowieka dnia powszedniego do Boga-człowieka, od poczwarki do motyla. — Czyż mniema ktoś poważnie, że można się czegoś podobnego nauczyć rozumem, ot, jak języka obcego? Już choćby sztuka muzyki, malarstwa czy poezji nie daje się zdobyć rozumem (choć sądzi tak większość ludzi), — a cóż dopiero królewska sztuka „przemiany świateł“ w człowieku, to jest: iżby na miejscu rozsądku postawić uczucie i dać mu pewność sądu (i inną, większą jeszcze!), która dotąd była przywilejem rozumu.
To, co mówi autor „Księgi Boga żywego“ o Braciach pomocnych „Białej Loży“, sięga w świadomej celu praktyce w „Sztuce Królewskiej“ daleko poza mistycznych, znanych z historji ekstatyków i zachwyconych, jak Jane Leade, uznani święci i t. d.
Kto posłucha rad jego, przeżyje dnia pewnego to, co może przeżywa małe kurczę, co sobie po długim śnie w powłoce jaja przebiło dziurkę w skorupce wapiennej, wylazło i oto znajduje nagle naprzeciw siebie młodych towarzyszy i starych przyjaznych swojaków, co je pouczą, jak znaleźć się należy w nowym, nieprzeczuwanym, promiennym świecie.
Nie zrozumie ono może wówczas, czemu inne jaja tak obojętnie, niby martwe leżą, miast także się wyzwolić.
Kiedy się później samo stanie matką, będzie wiedziało, nie mając potrzeby uczyć się tego w szkole, że jaja potrzebują ciepła macierzyńskiego i że bez niego zarodek umiera.
Że ciepło pochodzi od słońca, o tem musi wiedzieć tylko słońce, bez którego żadna żywa istota nie miałaby własnego ciepła; kurze wiedza ta nie jest potrzebna; wystarcza, że słońce, mieszkając i działając niewidzialne w każdem stworzeniu, daje kurze ciepło i że kura posiada zdolność oddawania tego ciepła przy wylęgu.
Niechaj jednak nie zwiedzie nikogo chęć wywnioskowania z tego obrazu, że najdalszej praprzyczyny, podobnie słońcu ziemskiemu, szukać można i znaleźć w królestwie zjawisk tego świata! Prowadziłoby to do fałszywego pojęcia o Bogu!
Przyczyną, iż świat ten istnieje, lub zdaje się istnieć, jest jakieś „Nic-Coś“, bez którego świat nie istniałby w teraźniejszości, przeszłości ani przyszłości, — „Nic-Coś“, które jest przyczyną — jedyną praprzyczyną, jaka istnieje — wszelkiego dążenia, wszelkiej tęsknoty.
Odnośnie do tej praprzyczyny i do drogi, którą idzie uczeń Sztuki Królewskiej, można powiedzieć:

Mniema się, iż się stoi i czeka,
— atoli idzie się i szuka;
mniema się, iż się idzie naprzód i szuka,
— atoli stoi się w miejscu i czeka.

Tak tedy — do uczucia — (rozum nie ma tu nic do czynienia) trzeba się ograniczyć, jeśli się chce słuchać tego, co radzi Bô Yin Râ o pierwszych krokach na „drodze“.

Spyta mię ktoś, dlaczego wogóle piszę przedmowę do „Księgi Boga żywego“.
Autor jest moim osobistym przyjacielem, ale nie prosił mnie on o to; piszę tę przedmowę, ponieważ sam przez ciąg całego życia ludzkiego „szukałem“ i ponieważ wiem, że wielu dzisiaj „szuka“ i że chwast, co pokrywa drogę, corazby gęstszy się im stawał, gdyby od czasu do czasu nie pielił go ktoś. A nadto: ponieważ wierzę, iż dobrze byłoby, aby „Poszukujących“ było więcej!
I wówczas jeszcze nie napisałbym tej przedmowy, gdybym — zanim jeszcze poznałem autora — sam nie odnalazł tego właśnie, co napisano w jego książce.


Kto sądzi, iż napotka w tej książce na trudności, temu radzę rozważyć wymienione niżej rozdziały, jako zasadnicze filary dzieła, a wówczas inne rozdziały same się jak pleciona girlanda wić będą od kolumny do kolumny.
Każdy może się na sobie samym przekonać, czy pojął, o co idzie: jeśli go bierze chętka po przeczytaniu książki siąść i napisać do autora list z zapytaniem, czy to lub owo właściwie zrozumiał, tedy — — tkwi on, jak powiada przysłowie hinduskie, niby łyżka w mleku: w mleku wprawdzie, ale bez możności jedzenia z niego.
Jako te rozdziały, które (nie iżby miały być czytane w wyodrębnieniu od całości) winny być — zdaniem mojem — traktowane, jako zasadnicze filary, uważam:

Droga.
O poszukiwaniu Boga.
O świętości i grzechu.
Jedność religij.
O duchu.
Na Wschodzie mieszka światło.
Magja słowa.
Biała Loża.
Dziękczynienie.


Starnberg, styczeń 1919.

Gustaw Meyrink.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gustav Meyer i tłumacza: Marceli Tarnowski.