<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Któś |
Wydawca | Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1884 |
Druk | Drukiem S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Wieś, przy której znajdowała się główna rezydencya Zawierskich, zwała się Zaborowem — ją samą nieboszczyk chciał przechrzcić na Złotolin, ale się to imię nie przyjęło. Osada była bardzo stara, a i dwór przerobiony i upiększony musiał już stać wiek cały.
Rodzina można, choć ją często sprawy publiczne, od których się nikt nie uchylał, powoływały do stolicy — kochała to swe prastare gniazdo, i każde pokolenie do upiększenia jego się przyczyniało. Przepysznie więc i magnacko wyglądał Zaborów.
Pałacyk murowany, w wieku XVIII-ym przerobiony, miał wybitny charakter czasu — późniejsze przybudówki i restauracye coś fantastycznego uczyniły z niego. Malowniczo wznosił się na pagórku i tle ogrodu, który się zachował napół francuzkim, pół angielskim.
W ostatnich czasach kwiatami go ubarwiono.
Nieboszczyk Pruszczyc starał się o to, aby nawet pod niebytność tych pań nic tu zaniedbanem nie było. Podwórce, ogrody, cieplarnie, park utrzymywano wielkim kosztem nadzwyczaj troskliwie.
W pokojach każdego czasu przybywająca Zawierska znajdowała wszystko gotowem na jej przyjęcie. Naturalnie, służba też liczna utrzymywaną być musiała dla tego porządku, co niemało kosztowało.
Pruszczyc — jak się zdaje — do ostatniej godziny łudził się tem, iż interesa cudowną jakąś operacyą podźwignąć potrafi. Taił on jaknajstaranniej stan istotny interesów od śmierci Zawierskiego poczynając, całą baczność zwracał na to, aby nigdy na niczem nie zbywało paniom: oszczędzał im troski — i śmierć nagła schwyciła go, gdy może najbardziej się powikłały interesa, a on najokrutniej gryzł się niemi.
Wiadomość o tem, po śmierci Pruszczyca — jak piorun spadła na biedną Zawierską, która tylko kochać i płakać umiała. Likwidacya była tak niespodzianą, iż w początkach jej uwierzyć nie chciano.
Rażona tem Zawierska naprzód położyła się do łóżka i odchorowała cios ten okrutny. Ona sama nie czuła się nim dotkniętą — ale — Misia! jej ukochane, jej jedyne dziecko!
Napróżno Michalina, na której wrażenie słabe uczyniła katastrofa — starała się matce wytłómaczyć, że się zupełnie z losem swym pogodzić potrafi: Zawierska rozpaczała!
Zebrana rada familijna po rozpatrzeniu wszystkiego zawyrokowała, że część dóbr znaczną sprzedać było potrzeba, aby Zaborów ocalić. Do tego miejsca przywiązane były najdroższe rodziny pamiątki; rozstać się z niem — ani można było pomyśleć.
Lecz szło za tem, że Zaborów, sam pozostając, nawet przyzwoicie na tej stopie do jakiej się nawykło, utrzymanym być nie mógł. Ogrody, budowy, służba — kosztowały bardzo wiele.
Nadzieja spadku po babci rzucała jakiś promyk jaśniejszy na przyszłość — śmierć staruszki ją zniszczyła.
Namawiano w istocie Zawierską do procesu, ale ona się go obawiała, a Michalina była mu wręcz przeciwną. Nic jeszcze w tym względzie nie postanowiono. Wszystko było w smutnem zawieszeniu, wyczekiwaniu — nierozwiązane dotąd. Matka chorowała i płakała. Misia pocieszała ją i nie traciła ducha.
O posiadanie Zaborowa rozbijało się wszystko. Postradać go — było boleścią niewysłowioną, zachować prawie niepodobieństwem, bez zmian, które miały nieustannie upadek przypominać.
Więcej niż kiedy wyrzucała sobie matka, iż nie ubłagała córki, aby wyszła za Nitosławskiego: bogaty pan byłby z łatwością długi pospłacał i piękną starą posiadłość ocalił.
Na Michalinie to pierwsze w życiu dotknięcie ręki losu uczyniło tak mało widomego wrażenia, jakby do niego była przygotowaną. Kilka dni chodziła jakby ogłuszona i zdrętwiała nieco — potem dźwignęła się nagle, energicznie, i zapomniawszy o sobie, czuwała nad matką tylko.
Jej obojętność i spokój przyczyniły się też wielce do uspokojenia Zawierskiej. Z przyjaciół mnogich, z dalekiej rodziny, nikt nie zawiódł zupełnie, ale też nikt nie był przygotowanym, ani zdolnym do ofiary wielkiej.
Radzono, przyjeżdżano, obmyślano środki mogące odwlec katastrofę, ale niezapobiegające jej.
P. Michalina była za odważnem i stanowczem postępowaniem, Zawierska — za temporyzacyą. Wierzyła postaremu w jakiś cud, zwrot, w coś niespodzianego. Śmierć babci, która testamentu nie miała czasu legalizować — przybiła zupełnie Zawierską.
Smutek więc panował w tym, niedawno jeszcze tak świetnie i pańsko wyglądającym, Zaborowie. Życie nie miało czasu się zmienić jeszcze; pozostało na dawnej stopie. Mówiono o oszczędnościach — lecz rozpocząć ich nikt nie miał siły.
Męzkiej rady i dłoni potrzeba było gwałtownie, ale Misia, która niedawno oblężoną była przez wzdychających do jej ręki — znalazła się osamotnioną nagle; Zawierska także. Potrzeba było wzywać i prosić, aby kto przybył z radą.
Oskarżano Pruszczyca nieszczęśliwego, narzekano bez miary — i na tem się kończyło.
Zawierska, chociaż z łóżka wstała i przechadzała się, wybladła i zmizerowana — była jeszcze słabą; Misia unikała nawet mówienia z nią o interesach. Na rozmaity sposób potajemnie starała się coś robić, aby przynajmniej nie pogorszyć położenia. Szukała człowieka do pomocy matce i sobie — znaleźć go nie mogąc.
Taki tu był stan rzeczy, gdy jednego dnia zrana oddano Misi bilet, na którym wyczytała nazwisko Sylwana Horpińskiego.
Porwała się z okrzykiem, wołając, aby natychmiast proszono go do salonu, a sama coprędzej zaczęła się na ranek ubierać. — Matka, która już wiedziała o gościu, przyszła do niej, niepewna jeszcze: czy się ma cieszyć czy trwożyć.
Na twarzy Misi malowała się radość.
— Mamciu — rzekła, całując ją — jestem pewna że ten mój — jak go ty nazywałaś — protegowany, będzie nam wielką pomocą. Przeczuwałam jego przybycie. Proszę cię, przyjmij go dobrze.
Sylwan, czekając, chodził po wielkim salonie pustym, którego okna na ogród i ukwieciony ganek wychodziły... Wszystko tu z dawnych czasów tak było nietknięte, wspaniałe, poważne, iż mu się wierzyć nie chciało, że się to wstrząśnięte już chwiać mogło.
Zaszeleściała sukienka — i Michalina pierwsza wbiegła żywo z wyciągniętemi do gościa rączkami, z twarzą prawie wesołą, choć na niej widać było ślad cierpienia.
Zmierzyli się oczami.
— Prawdziwy dowód przyjaźni — zawołała — gdy się przybywa, jak pan — w czarną godzinę! Wszak pan już wiesz?
Horpiński głowę pochylił.
— I wistocie dlatego przybyłem — rzekł — aby, choć wielce nieudolne, ofiarować usługi moje. Na coś zawsze się przydać mogę.
Michalina wskazała mu krzesło.
— Naprzód się nam pan przydasz bardzo, bo będziemy mieli z kim razem boleć.. i obmyślać, co na przyszłość postanowić mamy — zaczęła Michalina. — Nieszczęście to, które matkę moję szczególniej boleśnie dotknęło — spadło na nas, jak grom z jasnego nieba, i dowodzi, że przy najlepszem sercu i chęciach można zgubić — gdy się pragnie ocalić.
— Pruszczyc nas oszczędzał, milczał, pokrywał, taił — i systemu tego trzymał się tak długo, aż się wszystkie wyczerpały środki. Wcześniej ostrzeżone, powoli mogłyśmy się ratować — dziś!
Michalina spuściła głowę i zamilkła.
— Niech mi pani pozwoli — przerwał Sylwan — zaprzeczyć, żeby dziś już niepowetowane były te omyłki. Potrzeba się w tem z krwią zimną rozpatrzeć.
— Z zimną i z gorącą — odparła Misia — rozpatrywaliśmy się w położeniu; zdaje się, że ocalić dawne nasze posiadłości jest niepodobieństwem. Zostanie się nam zawsze — jak dla mnie — bardzo dosyć, ale matce sama myśl zmiany życia, miejsca, stopy — na jakiej żyłyśmy, jest nieznośną.
— Ubolewam nad tem — odezwał się Sylwan — że ja nie dosyć mam wprawy i doświadczenia, aby skuteczną przynieść pomoc. Natomiast gotowość przynoszę do wszelkiej z mej strony posługi. Niech pani mną rozporządza. Mogę być posłem, pośrednikiem, tłómaczem i pójść pod rozkazy — opiekuna jakiego sobie panie wybiorą.
Jeszcze raz Michalina rękę mu podała.
— Opiekuna nie mamy jeszcze — rzekła — ale o tem dość będziemy mieli czasu rozprawiać.
Na te słowa weszła Zawierska matka, straszliwie zmieniona, blada, kaszląca, z twarzą wyszczuplałą, ubrana niestarannie — witając gościa dosyć zimno, choć siliła się, aby być grzeczną.
Nie umiała teraz o niczem mówić, oprócz nieszczęścia swojego, i wkrótce wpadła na ten przedmiot — narzekając na nieboszczyka Pruszczyca, gdy córka śmiało stanęła w jego obronie.
— Pruszczyc był prawdziwym przyjacielem naszym — rzekła — najlepszym dowodem tego jest, że wszystko, co miał własnego, obrócił na nasze interesa, wiedząc, że tego nigdy nie odzyska; omylił się, biedny, przerachował, ale nam dał lat kilka życia swobodnego i spokojnego, za które wdzięczność mu winnyśmy.
— Wolałabym była mniej delikatności z jego strony — odezwała się Zawierska — a więcej baczności na przyszłość naszą — niestety!...
Panna Michalina, nie dając się matce zbyt rozgadywać o tem wszystkiem, usiłując i ją i gościa rozerwać, zaczęła pokazywać dom, obrazy, pamiątki; mówiła o ogrodzie, ale i ten przedmiot wywołał łzy — bo cały ten świat pamiątek potrzeba było porzucić, rozstać się z nim i zestąpić o kilka stopni niżej w ustroju towarzystwa.
Zawierska powtarzała, że tego nie przeżyje.
W domu też nie było jeszcze najmniejszego znaku zmiany położenia: stopa, ton, utrzymanie pozostały czem były.
Jedna tylko Misia cicho szeptała, że już przedsięwzięła nowicyat ubóstwa, i że bez wiedzy matki zaczęła się przyzwyczajać obchodzić bez sług, bez wielu zbytkownych wygódek.
— Sądzę — odezwała się do Horpińskiego, gdy zostali sami — że, bez wielkiej przykrości i ofiary można uproszczenie życia doprowadzić bardzo daleko.
Ze wszystkiego najprzykrzejszem mi będzie może nie mieć pracowni osobnej, oszczędzać płótno, którego ja tyle psuję — myśleć o tem, aby drogich farb na moje mazaniny nie wychodziło tak wiele — ale i do tej doskonałości przyjdę z czasem, że — potrafię skąpić ultramarynu i chromów... Obrazy zyszczą na tem, bo będą raniej jaskrawe.
Śmiała się biedna.
Sylwan zaraz po obiedzie rozpoczął rozmowę poważnie, chcąc się dowiedzieć pewnych szczegółów o interesach. Ponieważ robiono właśnie inwentarz i likwidacye i sprowadzony na ten cel urzędnik i prawnik — całą kancellaryą mieli na folwarku — Zawierska, z nieśmiałością pewną, odezwała się, że możeby tam chciał zajrzeć.
Horpiński, nie zwlekając chwili, poszedł natychmiast.
Nic na świecie wstrętliwszego niema i smutniejszego nad widok przygotowań do pogrzebu i do ruiny. W obu przypadkach ludzie, co usłużyć mają, z pewną satysfakcyą korzystają z tego, iż się im upiekła gratka. Zwykle ubodzy, łaknący, nie bez jakiejś radości patrzą na to, co lepiej od nich wyposażonych dotyka. W tym momencie oni są górą — są potrzebni i ci, którym się kłaniali, od nich zależą.
Przykry obrazek w oficynie stanął przed oczyma wchodzącego tu Horpińskiego. Prawnik i urzędnik, zrana nieco papierów przetrząsnąwszy, po obiedzie potrzebowali wypoczynku i czekali na jakieś informacye, przy butelce wina, (którego sobie obficie dostarczać kazali), grając w karty.
Pan Radca Dworu Barański i Mecenas Pawłomorski — ludzie obaj średniego wieku — jak znaczniejsza część dorobkowiczów, którym los odmówił wszystkiego zamłodu — lubili teraz zażywać pomyślniejszej doli.
Radzca był wzrostu więcej niż średniego, silny, rumiany, i żeby mógł być pięknym mężczyzną dla panien miejskich, brakło mu tylko kawałka jednej nogi. Nakuliwał trochę, porównywając siebie z tego powodu do Byrona, bo zresztą nic z nim wspólnego nie miał.
Właściwie do pięćdziesięciu lat, choć myśmy go dorobkowiczem nazwali, nie dorobił się nic — bo niepomiernie używał i miał do kart namiętność.
Człowiek był zresztą dobry, dosyć roztropny — wykształcenia miał niewiele, więcej nieco doświadczenia, a sztukę życia opierał na tem, aby, nie narażając się zbytnio nikomu, wyzyskać każdą sposobność dla siebie. W przystępie jakiejś namiętnej fantazyi ożenił się, na co teraz narzekał, ale żona stokroć nad niego więcej miała do tego prawa.
Z powodu nieporozumień z nią Barański szczęśliwym był, gdy mógł się wyrwać z domu i jaknajdłużej niepowracać do niego.
W towarzystwie zresztą wesół był i innych starał się utrzymać przy dobrym humorze.
Pawłomorski, prawnik — mecenas postaremu, doradzca, pełnomocnik, był małą figurką, już siwiejącą, z długą twarzą, w której wielkie siwe oczy, jakby sowie, najwidoczniejszemi były. Włos krótko ucięty jeżył mu się na głowie śpiczastej. Nerwowy ruch jednej części twarzy patrzącemu nań czynił go nieznośnym.
Skryty, ostrożny, przebiegły, ale niepewny siebie, wahający się, Pawłomorski niezmiernie dbał o swą sławę — i drażliwy był na wszystko, co jego znaczeniu i powadze uwłaczać mogło.
Obaj ci panowie ani słyszeli o Horpińskim, ani znali stosunek, jaki go łączył z temi paniami; zrana powiedziano im, że przybył ktoś z przyjaciół: mieli się więc zawczasu na baczności.
Poważnie i chłodno zaprezentował się im Horpiński, jako wysłany przez p. Zawierską do rozpatrzenia się w stanie jej interessów.
Barański i Pawłomorski spojrzeli na siebie, porozumiewając się. Radzca nie czuł się wcale obowiązanym do dawania informacyi, ale, na bok się nieco usunąwszy — pozostał. Mecenas kilka razy poprawił kołnierzyka, mrugnął półtwarzą — podjął ze stołu i rzucił niecierpliwie plik papierów, ramionami ścisnął, począł powoli lament.
— Nie łatwo to, panie dobrodzieju — rzekł — po długim bezładzie jaśniej się rozpatrzeć w stanie tak skomplikowanych interessów. My tu już z p. radzcą pracujemy w pocie czoła od kilku tygodni — a jeszcześmy nie dokopali się do gruntu.
— Interesa są w tak złym stanie? — zapytał Horpiński.
— Niema się co łudzić — rzekł z boku radzca, wyrokująco — zaplątane okropnie!
— Gdyby tylko zaplątane były — odezwał się Horpiński — możeby się dały rozwikłać.
Pawłomorski głową potrząsnął.
Zamilkli trochę.
— Przybliżenie, szanowny panie — rzekł Sylwan wyczekawszy nieco, czy się kto nie odezwie, — oprócz bankowego długu, ile jest pilnych wierzytelności?
Radzca i mecenas spojrzeli na siebie i obaj pokręcili głowami. Pawłomorski poszedł po plik papierów, począł go przerzucać prędko i zżymać się, powiódł palcem po kolumnach cyfr kilka razy, westchnął — i rzekł w końcu:
— Trudno to jeszcze powiedzieć!
— Jednakże — przybliżenie? — napierał Horpiński, który dobył cygar i dwa najlepsze zaofiarował radzcy i mecenasowi.
Barański wstał — kulejąc na nogę, poszedł parę kroków, szepnął coś w ucho mecenasowi; zaczęli mówić pocichu.
Horpiński rzekł niecierpliwie:
— Jakiej-by potrzeba summy — dodał po długim przestanku, — aby tymczasowo majątek od sprzedaży przymusowej uratować.
Mecenas nadzwyczaj groźnie głową począł potrząsać i palcami w powietrzu przebierać.
— Gdy powiem sześćdziesiąt tysięcy rubli — nie przesadzę — odezwał się — ale i z temi nawet...
Przerwał sobie, nie kończąc, a Barański potwierdził.
— Tego mało! Pruszczyc, myśmy go znali dobrze — począł mówić — był osobliwy człowiek: nikogo nie słuchał, nie radził się nikogo, wszystko robił swoją głową, a co dalej, to głębiej brnął. Swoje stracił i panią Zawierską zgubił, a przystąpić do niego było trudno, tak szorstko przyjmował i mało drugich cenił.
Myśmy to dawno widzieli i prorokowali.
Horpiński siedział zadumany i nie zdawał się już słuchać z wielką uwagą.
— Sześćdziesiąt tysięcy rubli — odezwał się — nie jest summą tak bardzo wielką. Nie mógłbym rzucić okiem na tabelkę? — zapytał.
— Tabelka jeszcze nie ułożona — żywo odezwał się mecenas — ja mówię z pamięci.
— Gospodarstwo i inwentarze są w dobrym stanie! — wtrącił Sylwan.
Radzca obrócił się do okna, nie czując się obowiązanym do odpowiedzi na to pytanie, a Pawłomorski rzekł z przekąsem:
— Wedle systemu nieboszczyka — juścić nie źle są zaopatrzone folwarki, ale to wszystko z gruntu ktoś przerabiać będzie musiał.
Napróżno Horpiński dopraszał się, aby mógł rzucić okiem na papiery: wymawiał się mecenas, że nie było dotąd nic, oprócz konceptów i brulionów.
— My tu, panie dobrodzieju — rzekł — mamy pracę Syzyfową z tem. — Strach! desperacya! Ledwieśmy jeden z grubego obrobili, a tu już się toczą głazy na nas, tak, że człowiek pod brzemieniem upada.
Z godzinę tak, z różnych stron zabiegając, niewiele się objaśniwszy, Horpiński musiał powrócić do pałacu, mało skorzystawszy na wycieczce do oficyny.
Zdobył tylko jedno: — nazwisko sąsiada, który był członkiem rady familijnej, p. Wojciecha Wierzbięty, niegdyś dobrze, poufale znanego Sylwanowi — z lat młodości.
Gdy ojciec Horpińskiego plan jego wychowania kreślił, wyznaczył i fundusze na podróże, które dopełnić je miały i lata, jakie na nie przeznaczał. Profesor Bochenek, mający towarzyszyć Sylwanowi, gdy mu rodzice Wierzbięty zaproponowali, aby i ich syna zabrał z sobą — uczynił to zawisłem od zgodzenia się Horpińskiego. Skutkiem tego zapoznali się ci panowie, polubili bardzo. Sylwan na wspólną podróż się zgodził, a parę lat spędzonych razem zbliżyło ich i zrodziło stosunek braterski. Później dopiero okoliczności niezależne rozdzieliły obu przyjaciół. Pisywali czasem do siebie, a Wierzbięta, bywając w Warszawie, zajeżdżał do Horpińskiego i stawał u niego, nawet gdy go nie było.
Ten tedy przyjaciel należał do bardzo szczupłej liczby ludzi, którzy wiedzieli o pochodzeniu, znali historyą Sylwana. Od lat trzech Wierzbięta, ożeniwszy się, w stolicy nie był ani razu i obaj za sobą tęsknili.
Jadąc tu, Horpiński nie wiedział spełna, że Zaborów był w niedalekiem sąsiedztwie od Makolągwy, majątku Wierzbięty. Uradowało go, gdy o tem usłyszał, bo wiele na pomoc przyjaciela rachował.
Wojtek Wierzbięta był szlachcicem polskim do szpiku kości. Miał wszystkie wady i przymioty swego stanu; lecz wykształcenie i podróże dały mu jasny pogląd i sąd nawet na własne sprawy. Grzeszył i wyśmiewał się sam z siebie, a niekiedy nawet umiał się wstrzymać od popełnienia niedorzeczności, choć pochop do niej miał wielki.
„Chłop serdeczny“, jak się dawniej wyrażano, Wojtek zawsze wesół, ochoczy, pracowity, zwłaszcza gdy to robił, co na nic się nie zdało, był ulubieńcem wszystkich, którzy go znali.
Ktoby go słuchał malującego świat własny i to, czem był otoczony, wziąłby go niewątpliwie za najsurowszego cenzora, za Katona — ale w życiu Wojtek dla siebie i drugich wielkie czynił ustępstwa.
Ożeniwszy się z miłości dla ślicznej żony, po której nie wziął ani złamanego szeląga, Wierzbięta, od lat trzech szczęśliwy, siedział w domu i o całym zapomniał świecie.
Majątku po rodzicach odziedziczonego, choć w młodości żył niezbyt oszczędzając, nie nadwerężył wiele, nie zrobił długów znacznych — i było mu na świecie dobrze.
Drugą już córeczkę nosił na rękach i pieścił. Wciągu tych lat trzech utył, odrobinkę wyłysiał, ale był jeszcze bardzo pięknym mężczyzną, — tak jak jego Terenia śliczną jeszcze kobieciną.
Makolągwa Wierzbiętów podobna była do tysiąca innych dworów zamożnych u nas, a że pani miała wiele smaku, wesoło więc było i ładniuchno w tem wiejskiem zaciszu.
Na pana nie chorował Wojtuś, był po szlachecku demokratą; ale dostatek w domu musiał być zawsze — i pewna elegancya nawet.
Po powrocie z oficyny pierwszą rzeczą, o której przemówił Sylwan do panny Michaliny, była radość, jaką miał z sąsiedztwa Wierzbięty.
— Od tych panów trudno mi się było czego dowiedzieć — rzekł — ale Wierzbięta jest moim przyjacielem od młodych lat, a sąsiadem Zaborowa. Na niego rachuję, że mi pomoże, objaśni... i.... znają panie Wierzbiętę?
Misia go widywała rzadko i krótko; wydał się jej nieco płochym; lecz pochwały Sylwana starczyły, aby go podnieść w jej oczach.
— Zaraz jutro jadę do Makolągwy — odezwał się Horpiński. — Z kochanym Wojtkiem narada dla mnie jest ważną.
Niepodobna, aby, mieszkając tak blizko, prawdopodobnie żyjąc ze ś. p. Pruszczycem, nie mógł mnie w wielu rzeczach objaśnić.
Zawierska zmilczała: i ona zamało znała tego sąsiada, aby się o nim mogła z pewnością wyrazić: czy mógł się teraz przydać na co...
— Dobry i zacny człowiek — odezwała się — Pruszczyc, i wszyscy go tu chwalili; nie sądzę jednak, by się z nim radzić można, gdyż — lekko zawsze brał wszystko.
— Ja go znam dawniej i lepiej — odparł Sylwan. — Ma on pozór człowieka lekkomyślnego, ale sąd zdrowy, serce dobre, charakter szlachetny. Być może, iż trochę za pochlebnie go sądzę, bom go kochał i kocham jak brata... jakkolwiekbądź — widzieć się z nim muszę.
Trochę później Horpiński wziął na stronę p. Michalinę.
— Nie dowiedziałem się wiele — szepnął jej — lecz to, co mi mecenas powiedział, starczy, abym mógł panią uspokoić. Jeżeli nie więcej wynoszą ciężary pilno wymagające spłacenia, nad to, co mi mówił p. Pawłomorski — znajdziemy kredyt i zapobieżym katastrofie.
Potrzeba jednak będzie kogoś, coby po tem objął zarząd majątków i gospodarował rozumnie, umiejętnie i uczciwie.
P. Michalina popatrzyła mu w oczy.
— Czy i kogoś takiego znaleźć się pan spodziewasz? — zapytała.
— Dla czegóż-by nie? — odparł Horpiński. — Mój Wojtek przyjść nam w pomoc będzie musiał.
Długo jeszcze wieczorem trwała rozmowa, którą Misia i Sylwan starali się sprowadzić na obojętne przedmioty, a biedna Zawierska mimowoli zwracała na to, co ją dolegało. Obojgu im nie udało się rozweselić jej. Sylwan się pożegnał, bo rano chciał jechać do Makolągwy, gdzie spodziewał się światła dostać — a radość widzenia Wojtka orzeźwiała go trochę.