<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Któś
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1884
Druk Drukiem S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


KTÓŚ
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA
przez
J. I. Kraszewskiego.

TOM I.

WARSZAWA.
NAKŁADEM MICHAŁA GLÜCKSBERGA.

1884.



Дозволено Цензурою.
Варшава, дня 5 Мая 1884 года.




Warszawa. — Druk S. Orgelbranda Synów, Bednarska 20.



Wieczór, godzina po dziesiątej. W cukierni przy teatrze, na górce, kilkunastu młodych po większej części ludzi przyszło się orzeźwić herbatą lub kieliszkiem wina...
Gwarno i wesoło. Jedni stoją, niezdjąwszy płaszczów, drudzy się ugrupowali przy stolikach... posługujący biegają od jednego do drugiego; słychać wykrzykniki: Herbata! — Kawa! — Cygaro!! W teatrze grał tego wieczora Żółkowski, stary czarodziej, który ilekroć występuje, zawsze wywołuje entuzyazm i podziwienie. Zdaje się, że nigdy tak nie grał jak tego wieczora, ale za każdym razem złudzenie się to powtarza.
— A! jakiż dziś był Żółkowski.
I dzięki temu czarodziejowi, sztuki, któreby dawno zeszły z repertuaru, o którychby ludzie zapomnieli, których twórcy spoczywają zasypani niepamięcią, — powtarzają się ciągle, robią kassę — bo on im daje życie.
I tego wieczora, jak zawsze, Żółkowski był cudownym w Zachodzie Słońca... wszyscy, co go słuchali i patrzali nań, wynieśli z widowiska tę rozkosz, jaką upaja doskonałe dzieło sztuki...
Śmiano się i rozprawiano...
Imię Żółkowskiego dawało się słyszeć naprawo i nalewo...
Przy jednym z małych okrągłych stolików siedzieli dwaj młodzieńcy, których bardzo wykwintne i świeże ubiory — starannie ułożone włosy, — nawet ładne i dosyć szlachetnych rysów twarzyczki, kazały się domyślać — przynależności ich do wyższych, jeśli nie najprzedniejszych, klas towarzystwa.
Towarzystwo, jak wiadomo, dzieli się u nas, a potrosze i wszędzie na świecie, na wiele klass i odcieni. Jest tedy naprzód — towarzystwo kalexochen, to które się mniema samo tylko właściwie uprawnionem do noszenia tego miana — śmietanka!!
Tuż przy niem leży warstwa, która niekiedy, w szczególnych wypadkach, przypuszczaną bywa do „elity“, ale w duszy zazdrości jej, nienawidzi, sarka na nią i jest pocichu wyśmiewaną; tę wszakże niechęć wzajemną dwu słojów społecznych pokrywa na oko uprzejmość i — znośne stosunki.
Przejście z jednej warstwy do drugiej nie jest niemożliwem. W ogóle pierwsza ma więcej przodków i wspomnień, druga — pieniędzy, i wymiana jednych na drugie bezprzykładną nie jest...
Trzecia warstwa, pokrewna blizko drugiej, — ma już pewną cechę demokratyczną, chociaż i ona nie wszystkich dopuszcza do obcowania z sobą, a odznacza się tem, że drapieżną jest, złośliwą i lekceważącą.
Lecz... gdybyśmy głębiej w te pokłady trzecio- i drugorzędowej formacyi sięgać chcieli, za długoby o tem potrzeba się rozpisywać; rzućmy więc tę fiziologią społeczną na bok, a wróćmy do cukierni.
Dwaj siedzący przy stoliku czekali na herbatę, upominali się o nią, garson obiecywał — w ten moment, — a przyrzeczona nie nadchodziła.
Tymczasem — cóż robić było! Obaj młodzieńcy rozglądali się po pokoju, do którego wciąż jeszcze ktoś wchodził, i robiło się tak pełno, a żądania coraz nowe tak obarczały służbę iż — herbata stawała się problematyczną przed północą.
Zdala, sam jeden przy małym stoliczku, na boku, siedział, bardzo wykwintnie ubrany ze smakiem, mężczyzna jeszcze młody, twarzy rysów klassycznie pięknych, ale marmurowo zimnych, palcem coś wygrywał na stoliczku zadumany, rzucał niekiedy oczyma po zgromadzeniu... i — nie zdawał się niecierpliwie tem, że mu dotąd nic nie podano.
Ten także, jak ze wszystkiego widać było, musiał do wyższych słojów społeczeństwa należeć. — Fiziognomia świadczyła o krwi, silna postawa miała to piętno arystokratyczne, które daje krew zarówno, jak wychodnie. — Możnaby go było nazwać pięknym w całem znaczeniu wyrazu tego, gdyby — nie jakieś znużenie, początek więdnięcia, chłód nad lata, a we wzroku coś strasznie przeszywającego. Za to usta uśmiech nosiły, jakby przyłgły do nich, łagodny, dobroduszny i ujmujący.
Dwaj zdala od niego siedzący prawie razem go spostrzegli...
Jeden z nich, pan Emil Paczuski, blondyn, świeży, rumiany, pulchniutki — nieznacznie wskazał go towarzyszowi Józiowi Szalawskiemu. Józio, równych lat z nim, suchszy, muskularniejszy, równie kształtny, energiczniejszego wyrazu twarzy, zwrócił wejrzenie na odosobnionego.
— Znasz go? — zapytał Emil...
— Wszakże to Sylwan Horpiński? — odparł Józio... któż go nie zna!!
Emil śmiał się.
— Ja ci odpowiem, rzekł, kto go zna? Prawda widujemy go wszyscy i wszędzie, przemyka się nam jak zagadka co chwila przed oczyma; pełno go po salonach, w teatrze, na kursach, gdzie się tylko ludzie zbierają; jest ze wszystkimi dobrze, ale powiedz ty mi: kto to jest ten Horpiński?
— A! zachciałeś! — rozśmiał się Józio — Horpiński jest Horpiński. Co mi do tego, że to on jest? wiem, że człowiek bardzo przyzwoity, bardzo wykształcony, — miły, grzeczny, uczynny, nikomu nie zawadzający — co mi do tego... kto on jest??
Emil głową potrząsał.
— Zapewne, że nam nic do tego, — rzekł, — ale jednak rzecz byłaby ciekawa znać i wiedzieć — kto to taki?
Horpiński!! nazwisko jakieś dziwnie brzmiące... tu u nas ani krewnych, ani stosunków...
— Jakto! ani stosunków? — przerwał żywo Józio. Stosunki ma niesłychanie rozgałęzione. Hrabina A....owa go przyjmuje, u U... bywa, wszędzie go proszą, miłym jest gościem, nikt o nim złego słowa powiedzieć nie może — Czegoż ty chcesz więcej?
— Nie rozumiesz mnie — odezwał się Emil stukając w stolik i ponownie dziesiąty raz może dopominając się o herbatę... Oddaję sprawiedliwość Sylwanowi: najmilszy w świecie człowiek... nic mu nie mam do zarzucenia; ale mnie drażni tem, że nie wiem zkąd się wziął... Miałem sposobność mówić o tem z wielu osobami; nikt mi nie umiał wytłumaczyć pochodzenia tego... zagadkowego jegomościa. W towarzystwie takie zagadki zawsze są podejrzane. Kończył te słowa, gdy dosyć otyły, z wygoloną twarzą barwy czerwono-sinej, oczkami przymrużonemi złośliwie, ubrany przyzwoicie ale niedbale, mężczyzna pięćdziesięcioletni zbliżył się ku nim od niechcenia.
Był to — znany wszystkim tak zwany wujaszek Lurski... niegdyś pono wojskowy, teraz przyczepiony do jakiegoś bankierskiego domu — lubiący żyć, złośliwie dowcipny, wielce praktyczny człowiek, — więcej Francuz niż krajowiec a może nad wszystko — kosmopolita...
Obu młodzieńcom był on poufale znanym. Spotykali się z nim codzień; ale wiedzieli też, iż tak z nich, jak z całego, świata, Lurski sobie drwił, będąc obojętnym na wszystko co jego własnego bytu, kieszeni, gęby się nie tyczyło. Naiwniejszego sybaryty i egoisty trudno znaleźć było, ale przynajmniej był nim otwarcie i nie maskował się wcale.
Wujaszek ów, w tej chwili niemający nikogo lepszego pod ręką, a oczekujący na swój grok, — zbliżył się do dwóch młokosów. Emil, rozmowę zwracając do niego, odezwał się:
— Nieprawdaż? wujaszku... Horpiński jest zagadką?
Lurski obejrzał się dokoła, spostrzegł siedzącego opodal i odrzekł zimno (po francuzku, bo najlepiej mówił tym językiem).
— Nie jesteś zmuszonym rozwiązywać tej zagadki — Ma foi!
— Ale mnie ona drażni...
— Dowód, żeś bardzo młody — odezwał się zimno wujaszek Lurski — bo mnie, starego, najmniejszej rzeczy ona nie obchodzi... C’est un homme très comme il faut, a w towarzystwie to starczy; o siostrę się twoję nie stara, bo jej nie masz; wątpię żeby cię prosił o pożyczenie pieniędzy, bo nigdy ich od nikogo nie żąda, a często własnemi służy — pocóż się masz zagłębiać w analizy, które byłyby próżną ciekawostką...
— No — tak — przerwał Emil — ale mi pan przyznasz że — nikt go nie zna...
— I nikt się o to nie kłopocze! — powoli począł Lurski, który się krzywił już, że nawet na zimny grok czekać musiał. — Co komu do Horpińskiego? Przyjmują go wszyscy... awantur nie robi — niema na świecie uczynniejszego i usłużniejszego człowieka — co najważniejsza — nigdy u nikogo nie pożycza, pieniędzy ma zawsze podostatkiem — ma foi! Cela suffit!
— Tak — zawołał, tłumiąc głos i oglądając się Emil — ale zkądże ma pieniądze! Wujaszek się rozśmiał... i ruszył ramionami.
— To jego rzecz, nie nasza! La recherche de la paternité est interdite. Dajmy temu pokój.
— Przepraszam — odezwał się uparty Paczuski — Vous qui savez tout...
— Dajże mi pokój — oburzył się Lurski, ja nic nie wiem...
— Choćby, z jakiej prowincyi pochodzi! — dokończył Emil...
Podano grok i pan kapitan, (bo go zarówno wujaszkiem, jak kapitanem zwano) — napił się naprzód, otarł usta, popatrzał na ciekawego i dołożył.
— Nie mam wyobrażenia!!
Mężczyzna laskowaty, wysoki, chudy, blady, niepiękny, ale przesadnie wyelegantowany, mający w sobie coś zarazem aktora i pasożyta... wcisnął się nadzwyczaj zręcznie pomiędzy rozmawiających...
Był to wistocie rodzaj — pasożyta, a zarazem urzędnik jednego z biur, w którem miał synekurę przyjemną.
Znano go jako usłużnego bardzo totumfackiego sfer — najwyższych.
— O kim mówicie? — wtrącił.
W tejże chwili kapitan, który nie lubił tak zwanego Salvatora (było to imię pasożyta), spojrzał nań przez ramię i z grokiem poszedł dalej — jakby go chciał uniknąć.
— O Horpińskim — rzekł — krzesło podsuwając Salvatorowi Emil.
Nieprawdaż? to zagadka?
Laskonogi pasożyt zrobił minę zdziwioną.
— Ale on w towarzystwie jest jak najlepiej notowany — rzekł. Lubią go, cenią, hrabina A — owa chwali go ile razy mowa o nim. Szlachcic — to niema wątpliwości....
— Na miłość Boga! — rozśmiał się Paczuski — ja mu nie zadaję plebejuszowstwa, tylkobym rad wiedzieć, zkąd on się tu wziął?
Salvator słuchał z pewnem zdziwieniem.
— Proszę pana, — ciągnął Emil — który miał to do siebie, że raz wszedłszy na jaki przedmiot nie łatwo go rzucał — żyje ten Horpiński na stopie bardzo przyzwoitej, wydaje pieniędzy tyle, ile z nas najdostatniejszy; nie ma ani pensyi, ani miejsca, ani dóbr żadnych, nie gra na giełdzie, wiadomego zajęcia nie widzę, bawi się...
Zkądże na to wszystko bierze!
— To nie ulega wątpliwości, — szybko rozpoczął Salvator, że musi być bardzo majętny — ale, rzeczywiście nigdy nie słyszałem, ażeby najmniejszą uczynił wzmiankę o posiadłościach swoich, nigdym nie słyszał o kolligacyach.
Poruszył ramiona.
— Proszę cię, kochany panie Emilu — dodał — jeżeli od lat kilku tu już obracając się w naszych kołach niczem nigdy nie podał się w podejrzenie i wątpliwość, nie zgrzeszył żadną niedelikatnością, żadnem form zaniedbaniem — co mnie reszta obchodzi?
Józio, który, dotąd milcząc, pił przyniesioną nareszcie herbatę — przerwał, głową potakując.
— Słowo w słowo — ja mówię tożsamo.
Wtem Salvator, jakby go coś tknęło, pochylił się do Paczuskiego.
Dites-donc? szepnął — czyż dostrzegł, że się bierze do której z naszych panien? hę? bo — widzisz — od lat dwóch czy trzech, gdy mamy przyjemność mieć go między sobą, ja nie złapałem go nigdy na najmniejszej chętce przypodobania się i bałamucenia.
Służy wszystkim paniom — ale żadnej nie daje pierwszeństwa.
Zdaje mi się, że od matrymonialnych projektów jest... daleko? Hę?
— Ja też o żadnych nie wiem — odparł Emil — wprost, tak sobie, ciekaw-bym był tylko coś więcej o nim wiedzieć niż inni.
— No — to ci powiem — szepnął pasożyt — żem słyszał go mówiącego o społeczeństwie galicyjskiem z wielką znajomością tamtejszych stosunków. Być może...
— Przepraszam, rozśmiał się Józio, bo mnie się trafiło także podsłuchać rozmowę jego z hrabią D. — o Poznańskiem i miałbym prawo z niej wnosić, że chyba ztamtąd pochodzi, bo zna doskonale wszystkich. Działyńskich, Żółtowskich... tutti quanti.
Emil śmiał się, Salvator głowę spuścił.
— Naprawdę mówiąc — ciągnął po chwili, popiwszy herbatą, Paczuski — nie rozumiem go i z tego względu, że ani powołania, ani celu, ani upodobań szczególnych nie widzę w nim. Czem się on zajmuje?
Un homme da monde! — szybko podchwycił pasożyt — czemże ty chcesz, żeby się miał zajmować? Bywa w towarzystwach, bawi się, czas spędza przyjemnie, czyta nowe książki, jest au fait wszystkiego, co się gdzie dzieje...
Mówiono mi, że znawca sztuki niepospolity, lubi stare rupiecie.
Józio trochę złośliwie wtrącił:
— Kochany Emilku — a twoje powołanie??
Zaczęli się śmiać wszyscy.
— Moje powołanie może jeszcze się nie miało czasu objawić — zawołał Paczuski. — Zresztą kocham się nieustannie, lubię jeść i bawić się, a ten wasz Horpiński nie kocha się, a cokolwiek robi, to z taką obojętnością i chłodem zużytego człowieka, jakby do niego serca nie przykładał.
Salvator kazał sobie podać kieliszek Fine-Champagne i szklankę wody. Rozmowa na tem zawieszoną została. Spoglądano ku temu kątkowi, w którym ciągle jeszcze siedział tajemniczy Horpiński, dopijając herbatę z obojętnością i roztargnieniem człowieka, który nie ma się do czego śpieszyć i radby tylko czemś czas zabić.
Ani on do nikogo, ani do niego nikt się nie zbliżał. Parę osób go pozdrowiło, przechodząc... pozostał sam...
Wstał wreście zamyślony, zapłacił i wolnym krokiem prześliznąwszy się pomiędzy gośćmi, zniknął we drzwiach...
— Gdzie on mieszka? — zapytał Paczuski. Józia ta ciekawość natarczywa bawiła. Salvator odwrócił się.
— Byłem raz u niego — rzekł, — posyłała mnie hrabina A...owa, chodziło o loteryą fantową, na którą ofiarował wcale ładny bronz Barbedienne’a, wart pewnie jakie 100 rubli. Mieszka na początku Nowego Światu, na drugiem piętrze, prawda, ale kawalerskie jego pomieszkanie — w surowym stylu, — nie mogę inaczej zdefiniować — arystokratycznie piękne.
Gustu ma wiele, najmniejszego dysonansu. — Jest to natura artystyczna. Obrazów niewiele, ale piękne i cenne, statuetki, cacka, dużo rzeczy cennych... Umeblowanie w jednym stylu... książek i dzienników dużo... Dostatek i zamożność bardzo wyraziście w oczy biją.
— Ale to właśnie — zawołał Emil — może obudzić podejrzenie...
Józio przerwał śmiechem, a Paczuski zapił herbatą.
— Że się dobrze ma — mówił Salvator — to nie ulega wątpliwości...
— A to was nie uderza — rzekł Paczuski, — że ten piękny mężczyzna, jak mówicie, dostatni, dobrze wychowany, zbliżający się może do czterdziestki.... stoi tak sam jeden jak palec i nie myśli nawet o ożenieniu się.
Uśmiechnął się pasożyt i dużą swą żółtą łapę położył na ręce Emila.
— Kochany Emilu — rzekł — właśnie dla tego że do czterdziestki się zbliża, już mu nie tak pilno się żenić i kochać, jak tobie, dla którego miłość i kobieta mają urok nowości... Ręczę, że on już wiele przeżył, doświadczył, może przebolał, a to samo, że się schronił tu na grunt neutralny, gdzie go nikt nie zna, gdzie go żadne nie prześladują wspomnienia — daje do myślenia!!
Jest to dobrowolne wygnanie!
— Uwaga nadzwyczaj trafna!! — podchwycił Paczuski... To wistocie rzuca pewne słabe światełko...
Pochlebiało snadź pasożytowi, iż uznano jego przenikliwość, — zatarł ręce. Spojrzał na zegarek i brwi podniósł: godzina była spóźniona. Emil i Józio, nie mając się czego śpieszyć, dolewali sobie herbaty... Laskonogi Salvator pożegnał się z nimi, i w tejże chwili z cygarem w ustach powrócił Lurski, skrzywiony...
— Cóżeście u licha długo rozprawiali z tym zdrewniałym szparagiem bez główki? — odezwał się kwaśno. Ma foi! to sztuka z tym paplą tak długo wytrzymać, — uważałem, że rozmowa była bardzo ożywioną.
— Zawsze o Horpińskim — wtrącił Józio, ale to nie moja wina. Paczuski jest nim podrażniony...
Lurski głową potrząsał...
— Jeżeli cię już tak bardzo piecze ciekawość — odezwał się zwracając do Paczuskiego, toć najprostsza rzecz. Zbliż się do niego. Jest bardzo grzeczny, mówią, że zawiązuje łatwo znajomości.
— Ale one do niczego nie prowadzą — odparł wstając z krzesła Emil. — Wiem o tem doskonale od Waleryana.
Rozśmiał się i dziwną minkę zrobił pogardliwą.
— Walerek jest zawsze à court d’argent — mówił dalej. — My już mu nie pożyczamy, bo to jest beczka Danaid. Widząc Horpińskiego tak zamożnym i często szczodrym, Walerek, jak mi się sam przyznał, — łapę zagiął na Sylwana. Przylgnął do niego, starał mu się usługiwać, rozgorzał przyjaźnią niezmierną — ale, niestety — bez wzajemności! Grzeczny, ale niesłychanie zimny. Horpiński umiał go tak trzymać w pewnem oddaleniu, poufałości z sobą niedopuszczając, że Walerek napróżno czas stracił. Nie śmiał go nawet prosić o pożyczkę.
Paląc cygaro, słuchał Lurski.
— To mi daje wyższe jeszcze o nim wyobrażenie — rzekł. Ma rozum i umie się z ludźmi obchodzić. Odmówić zręcznie pieniędzy, było niczem, ale Walerkowi usta zasznurować tak, że się odezwać nie śmiał, ma foi — to sztuka! — ależ to doskonałość!
Lurski śmiał się — Walerek musi być skonfundowany.
— Rozumie się — mówił Emil. — To też poczciwej nitki nie zostawia na tym Horpińskim i — przyznam się, że jego paplanina we mnie taką obudziła ciekawość...
Kapitan dumał roztargniony.
— Ktokolwiek on jest — rzekł w końcu — mam o nim z tego, co widzę i słyszę, wcale niepospolite wyobrażenie. Już tosamo, że się nie daje spenetrować pierwszemulepszemu — dowodzi rozumu.
To mówiąc wujaszek-kapitan włożył kapelusz na głowę, obejrzał się dokoła i odniechcenia pożegnawszy młodzież, nucąc śpiewkę, wyszedł z cukierni.
Teraz i naszym paniczom czas było do domu.
Pierwszy z nich, ciekawy Emil Paczuski, pulchny, różowy pieszczoszek, jedynak u bogatej mamuni, siedział w mieście bez żadnej potrzeby i celu. Matka wolałaby go była stokroć widzieć na wsi, biorącego się do gospodarstwa pod jej okiem. Emil lubił się bawić i wynajdywał najnieprawdopodobniejsze powody do przeciągania pobytu w Warszawie. Miał tu wcale przyzwoity pied à terre, — służącego starego, dodanego dla dozoru, który go niegdyś nosił na rękach, — a że mu na pieniądzach nie zbywało, bawił się wyśmienicie. Próżniacze to było życie, w dobrem jednak towarzystwie, które niezawsze jest dla takiego młodzika najlepszem.
Mamę to uspakajało, że Emil nie wdawał się z lada kim, i, sam majętny, szukał sobie znajomości w wyższych kołach. Nie widziała więc niebezpieczeństwa pobytu w Warszawie, a ceniła to, że się chłopiec ocierał, zabierał znajomości, i że mu czas upływał wesoło. Była dla młodości wyrozumiałą.
Emilowi tu czas upływał bardzo przyjemnie. Nie miał innych obowiązków nad te, jakie wkładają względy towarzyskie; oddawał wizyty, zaproszony, stawiał się do tańca, przynosił bukiety, starał się o książki i nuty, i t. p.
Me mając wcale zamiaru żenienia się, Paczuski był łatwy do zajęcia się pierwszą świeżą towarzyszką niewieścią — lecz z równą łatwością zwracał się potem do innej i pociągającej urokiem nowości. Nie zbywało mu na pewnem wykształceniu, miał nawet czasem zachcianki do czytania i, gdy nie było co robić, połykał romanse francuzkie — nie czuł jednak potrzeby zagłębiania się zbytniego w nauce. Z tym zapasem, jaki już sobie uzbierał w towarzystwie, mógł uchodzić za dobrze wychowanego, roztropnego i przyzwoitego młodzieńca. O więcej się nie dobijał nateraz.
Życie obowiązków, pracy — spokojne, regularne, niekiedy mu się na dalekim planie ukazywało, jako nieuchronny koniec — ale tymczasem miał młodość do spożytkowania, i wyrzekać się jej nie myślał. Dobrego serca zresztą, — przywiązany do matki, nie swarliwy, lubionym był powszechnie. Starsi znajdowali go nieco dziecinnym, a czyniło go takim pieszczone wychowanie mamusi, dla której był zawsze jeszcze tym maleńkim Milusiem, którego długo, długo na kolanach trzymała.
Józio Szalawski, syn wysokiego urzędnika, w hierarchii zajmującego stanowisko znaczące, — jedynak także ojca, bo miał tylko dwie siostry, — nawykły był do życia dostatniego, gdyż prezes-papa i pensyą pobierał znaczną i z siebie był majętny. Ale ojciec, surowy, wymagał od niego, aby pracował, i dopilnowawszy dokończenia nauk, pozyskania stopni, — zaprzągł go do biura. Wytkniętą miał karyerę i wyznaczoną drogę.
Stosować się musiał do życzenia ojca, nie opierał mu się, — ale w duszy znajdował tę niewolę urzędu całkiem dla siebie zbyteczną. Wiedział, że ojciec mu majątek ziemski przeznaczał i wzdychał do wiejskiego życia, widząc w niem więcej swobody i niezawisłości.
Ale praca w biurze, którego głową był ojciec, zbyt utrudzającą nie była. Józio przez prezesa miał wstęp do towarzystwa najlepszego, bywał wszędzie i urzędowanie swe uważał za malum necessarium. Głową i wykształceniem Józio przechodził o wiele Emila, z którym był zaprzyjaźniony. Więcej od niego czytał, myślał i miał chwile poważniejszego zapatrywania się na życie. Pomimo to świat miał urok dla niego i odrywał go ku sobie.
Wyszedłszy z cukierni, dwaj przyjaciele zapalili cygara i gwarząc szli jeszcze czas jakiś razem.
Noc była jasna księżycowa, wiosenna, ciepła; ludzi już na ulicach niewiele. Ponieważ obaj do Krakowskiego Przedmieścia szli razem i w jednym kierunku, urywana rozmowa zabawiła ich jeszcze.
Wtem Emil trącił w bok towarzysza i ukazał mu kogoś, wolnym bardzo krokiem, wlokącego się także ku Krakowskiemu Przedmieściu.
Był to ów Sylwan Horpiński, który tak niepokoił Paczuskiego.
Szedł nadzwyczaj powoli, zadumany, jakby mu zupełnie było obojętnem, kiedy się dostanie do domu, a nawet, czy na drodze go znajdzie. Paczuski i Józio zboku długo mu się przypatrywali. Nie zważał na nich. Spoglądał ostygłem okiem po domach — zatapiał wzrok w ulicach bezmyślnie, zatrzymywał się, szedł — i zdawał się tak zatopionym w sobie, jakby wcale nie wiedział, co się z nim działo.
— Patrzajże — szepnął Emil do towarzysza — niejest-żje to Sfinx?... nie mam-że prawa pytania i badania: co ten człowiek na świecie robi?
— Powiedziałbyś teraz, patrząc na niego, że jakieś niewysłowienie ciężkie brzemię barki jego uciska!...




Wszyscy, którzy mieli szczęście znać panią Zawierską, z domu hrabiankę L....., zgadzali się na to, że celem jej pobytu w Warszawie nie mogło być nic innego, jeno wydanie córki zamąż. Tymczasem p. Michalina, piękna, bogata, utalentowana, dowcipna, pod wszelkiemi odznaczająca się wśród najświetniejszego grona swych rówiennic i towarzyszek — miała już lat dwadzieścia i dwa, z czego nietylko nie robiła tajemnicy, ale nadto często mówiła o tem — a o wyjściu za mąż dotąd naprawdę mowy nie było.

Mogących i chcących się starać o ten klejnot, było nadzwyczaj wielu, począwszy od mających się za geniusze artystów i literatów, aż do hrabiów i książątek — ale przystąpić do panny Michaliny mało się kto ważył.
Misia, ubóstwiana przez matkę, była zawsze trochę excentryczną, a z latami stała się postrachem tych, co ją otaczali. Nie była złośliwą — przeciwnie, czasem aż nadto pobłażającą i łagodną, ale nie szanowała form przyjętych i buzi ślicznej utrzymać nie umiała. Zapytania jej i odpowiedzi czasami wprawiały w osłupienie śmiałością, zuchwalstwem niemal. Matka bladła naówczas, drżała — a Misia, gdy ją widziała przelęknioną, umiała wyplątać się z najcięższego położenia.
Rozum przyznawali jej wszyscy, nauki miała aż nadto, talent szczególniej do malarstwa zdumiewający; z powierzchowności naostatek sama już zdolną była oczarować i ująć.
Są nadzwyczajne piękności, które nic nie mówią; patrzy się na nie z uwielbieniem, ale odchodzi bez wzruszenia. Michalina miała w sobie coś tak uroczo pociągającego, iż kto ją raz widział, ten za nią tęsknił potem całe życie...
Wyższość jej nad pospolitych ludzi dawała się czuć we wszystkiem, a nie była dumną i odstręczającą.
Miernego wzrostu, kształtna i zręczna, miała główkę greckiej bogini, ożywioną promykiem rozbudzonej intelligencyi, jakiej bóstwa helleńskie nie miały. Czoło, więcej rozwinięte, niż na medalach i w posągach starożytnych, nie było jednak nieproporcyonalnie wyniosłem. Czarne oczy, pełne wyrazu, myślące, rozumne, nie biegały z przedmiotu na przedmiot, prześlizgując się po powierzchniach: wlepiały się, badały, zatapiały w ludziach i obrazach świata.
Opisać tej fiziognomii nikt nie umiał — bo wielka jej piękność, nie w pojedyńczych rysach mieszkała, ale w cudownej harmonii całości. Taksamo postać przypadała do twarzy, a ruchy uderzały naturalnością i swobodą.
Wdzięk niewieści, który towarzyszył jej każdemu poruszeniu, dziwnym sposobem godził się ze śmiałością, niemal kobiecie niewłaściwą. W niej ta odwaga, ta szczerość słowa, wejrzenia i postępowania, płynęła tak naturalnie z usposobienia, iż nie raziła nikogo.
Misia umiała być jak dziecię wesołą i jak starzy poważną — a usposobienie wewnętrzne więcej ją ku powadze skłaniało. Czytała wiele, myślała więcej jeszcze może; uczyła się chciwie, ale i ze świata czerpała naukę — co mało kto umie.
Matka jej, która, ją jedną mając, kochała aż do bałwochwalstwa — była pierwszą wielbicielką tego fenomenu, tego cudu; zachwycała się nią, ale pocichu płakała nad tem, że Misia, na tej stojąc wyżynie, przeznaczona jest na osamotnienie.
Pocichu mówiła sobie: kto jej godzien?
Wolałaby była widzieć ją mniej piękną, mniej rozumną, mniej boginią a więcej pospolitą dobrą dzieweczką, dla którejby szczęście łatwiej znaleźć było. Sama pani Zawierska nie była też pospolitą kobietą, i wychowanie, jakie dała córce, najlepiej o tem świadczyło. Nikt lepiej Misi nie oceniał i nie rozumiał nad nią — ale nikt się tą wyższością nie martwił więcej.
Ta wyższość przy całej łagodności dziecięcia, była przyczyną, że Misia nie mogła wyjść dotąd zamąż, a matka jej nakłaniać do tego nie śmiała.
Matka i córka zrozumiały się łatwo w tym względzie. Misia potrzebowała kogoś, coby pozyskał, nietylko jej chwilową życzliwość i sympatyą, ale poszanowanie; pragnęła mieć męża, coby ją rozumiał — a intelligencyą i sercem był jej równy.
Większa część pretendentów, bardzo położeniem swem towarzyskiem odpowiednich wymaganiom, zbliżywszy się do Misi, cofała się, nie mając odwagi nawet spróbować szczęścia.
Ona nie zrażała nikogo — ale sami wielbicieli przekonywali się, iż za wysoko sięgali.
Panią Zawierską nabawiało to niepokoju niewysłowionego; Misia zaś była, lub zdawała się być, zupełnie spokojną i szczęśliwą.
— Matusiu — wierz mi, nie mamy się czego śpieszyć — mówiła — małżeństwo jest związkiem nierozerwanym: nie podobna ważyć się na nie — bez namysłu i na los szczęścia!
Zimy więc spędzały te panie w Warszawie, a często i część wiosny, jak w tym roku; jechały potem na wieś, bawiły do jesieni i z przymrozkami wracały do raz na zawsze najętego na Nowym Świecie mieszkania, które ze zbytkiem, smakiem i komfortem było urządzone.
Majątek bardzo znaczny, szczęściem zagospodarowany dobrze przez nieboszczyka i równie starannie zarządzany przez jego szkolnego towarzysza i przyjaciela — wdowca bezdzietnego, który do rodziny był całem sercem przywiązany — dozwalał pani Zawierskiej żyć na stopie bardzo wysokiej, przyjmować najlepsze towarzystwo i nie rachować się z groszem do zbytku, bo nigdy dochodów swych nie przeżywała.
Wiedziano bardzo dobrze, iż panna Michalina, co najmniej parę milionów mieć mogła posagu: była to więc partya dla najznaczniejszych nawet rodzin odpowiednia; ale panny Michaliny obawiano się trochę.
Płochości i zalotności nie miała najmniejszej. Lubiała się ubierać pięknie i z wielkim smakiem, ale smak u niej zastępował zbytek. W stroju nawet, nie wojując z modą, umiała być niezależną. Tworzyła sobie suknie, nieuderzające dziwactwem, niebijące zbytnio w oczy, a jednak oryginalne.
Obie panie lubiały towarzystwo, nie stroniły od ludzi i salon ten liczył się do najmilszych, bo nie zamęczał, ani zbytnią muzyką, ani literaturą przymusową, ani popisami uczonemi.
Każdy się w nim czuł swobodnym. Raz w tydzień, we Czwartek, bywał obiad proszony, na który zwykle do dziesiątka osób obojej płci się zbierało, a po nim wieczorem przybywał, kto chciał i był łaskaw, na herbatę i wieczerzę.
Na pasożytach obojej płci nie zbywało, naturalnie, a Zawierska znajdowała ich potrzebnemi. Przynosili oni z sobą życie, nowiny, wesołość, nastręczali się do małych usług — a złośliwości ich nie dawano się tu rozpościerać, bo matka i córka zarówno nie dopuszczały przestąpienia pewnych granic. Wiedzieli o tem goście — i musieli się do wymagań domu stosować.
Salon, — zdaniem wielu wybredniejszych — miał trochę mieszane towarzystwo, lecz właśnie to dawało mu barwę właściwą. Bywali w nim i najwięksi panowie i — „towarzystwo“ par excellence, to, co sobie przywłaszcza wyłączne imię jego — i artyści, literaci, finansiści, mieszczaństwo wychowaniem stojące na równi z wielkim światem. Szlachta przybywająca chwilowo do Warszawy, choćby małoco znana Zawierskiej, lub przez kogoś znajomego wprowadzona, zbierała się chętnie i tłumnie.
Czas więc upływał bardzo przyjemnie, a — co najdziwniejsza — dom ten, któremu tyle było do pozazdroszczenia, nie miał nieprzyjaciół, nie czepiała się go obmowa i plotki...
Życie tych pań biegło jasne — drzwi ich tak otwarte, stosunki tak jawne, że kłamstwo przylgnąć do progu nie mogło...
Wybredni tylko smakosze, spotykając się tu z professorami, z artystkami, z ludźmi niesalonowymi, ubolewali nad tem, iż pani Zawierska surowszego nie czyniła wyboru.
Któż wie? — onaby może mniej była gościnną, ale córka miała tylko jednę miarę i znała jedyną kwalifikacyą: wychowanie, talent i intelligencyą.
Nazajutrz po owem przedstawieniu, którem Żółkowski tak swych starych przyjaciół i wielbicieli zachwycił, był właśnie Czwartek, dzień zwykły obiadu i wieczornego przyjęcia u pani Zawierskiej.
Na obiad jednak mało osób proszono, dlatego, że ze wsi przybył właśnie ów przyjaciel nieboszczyka Zawierskiego a teraźniejszy rządca i opiekun tych pań: pan Kaźmierz Pruszczyc.
Wieśniak, nawykły do cichego życia, w towarzystwie stolicy czuł się nieswoim: nie chciała więc, przyjmując go, Zawierska mieć wiele osób u stołu...
Chociaż rządzca tylko, Pruszczyc był raczej na stopie opiekuna i przyjaciela. Szanowano go, ceniono, a stary zasługiwał na to... Nie mając rodziny, niegdyś żołnierz, Pruszczyc przywiązał się do domu i służył mu tak, jakby nie był obcym, ale swoim.
Zawdzięczała mu Zawierska swój spokój i dostatek... a obie z córką kochały go, jako żywego przedstawiciela nieboszczyka Zawierskiego, jako jego troskliwego zastępcę.
Pruszczyc odrazu zdradzał swoje dawne powołanie żołnierskie: wyglądał typowo na starego kapitana z tych czasów, które przesłużył, ale był dobrze wychowanym, bo pochodził z dosyć majętnej rodziny szlacheckiej i obracał się w kołach wojskowych arystokratycznych. Teraz był to już tylko zabiegliwy gospodarz, rachmistrz, — a w wolnych chwilach czytelnik niezmordowany gazet, bo go polityka do zbytku zajmowała i zdawało mu się zawsze, iż ona pociechę mu na starość przyniesie. Wierzył w szczęśliwe konjunktury, które się nigdy nie sprawdzały. Drugą słabością Pruszczyca było upodobanie w koniach, tak, że nawet wyścigowe hodował i — choć się na nich zawodził, ciągle marzył o wytworzeniu wschodnio-polskiego bieguna, któryby angielskie pobił.
Patryotyzm jego sięgał aż do stajni. Według Pruszczyca nie było żołnierza nad naszego, ani konia, ani lasu, ani zwierzyny, ani powietrza ni wody — ani — (nadewszystko) — takich kobiet, jak nasze.
Rozumie się, że od dziecka wielbił Misię, gdy jeszcze w krótkich sukienkach i spódniczkach chodziła — a teraz miał ją za niewiastę cudowną, godną chyba tronu...
On się też bynajmniej nie dziwował, że zamąż nie wychodziła. Za każdym razem, gdy do miasta przybywał, gdy Zawierska z Misią na wieś przyjeżdżała — spotykała go z lamentem.
— Kapitanie! — dotąd nic! nic! nikogo!!
I łamała ręce biedna, a Pruszczyc wąsa pokręcał.
— Trudno dla niej znaleźć parę... Ho! ho! To się wie... Ale — potrafi ona swym rozumem odkryć tego, którego jej Bóg przeznacza... Ja nie wątpię o tem... a Opatrzność zaopiekować się nią musi, bo kimże-by już się opiekowała — jeśli nie takim kwiatem i perfekcyą?...
I teraz taksamo witała Pruszczyca Zawierska, a kapitan, śmiejąc się, pocieszał — miał przeczucie blizkiego jakiegoś szczęśliwego wyboru...
— Niema do tego najmniejszego podobieństwa — niestety! — odparła Zawierska... — Młodych ludzi bywa u nas mnóztwo, ale Misia nie daje z nich żadnemu pierwszeństwa!..
Pruszczyc pokręcał wąsa.
— Tem lepiej, pani dobrodziejko, — mówił wesoło. — dłużej się my nią będziemy cieszyli. — Ja jestem egoista...
Na obiad dnia tego przypadkiem zaproszony był Emil Paczuski. Wypadło mu tą grzecznością opłacić jakąś przysługę. Pruszczyc w czasie obiadu przypatrywał mu się bardzo bacznie, — słuchał jego rozmowy z panną, która więcej zabawiała gościa niż on ją, a po obiedzie, zbliżywszy się do pani Zawierskiej, przy czarnej kawie, szepnął jej cicho:
— Pani moja łaskawa, możnaż obwiniać Misię, że się z wyborem nie śpieszy? Przyglądałem się i przysłuchiwałem w czasie obiadu tego młodzieńca rozmowie!! Ładny chłopiec, krew z mlekiem, dobrze utuczony i gdyby na pieczyste, tobym go wybrał chętnie... Ale na męża! dla panny Michaliny!! Ona-by z nudów z nim umarła, bo to wiatrem nadęte i niema w tem nic!!
Emil Paczuski — należy go oczyścić z podejrzenia, — wcale o pannę starać się nie myślał, uznając sam, że nie dla niego ona była. Lubił z nią mówić, dumnym się czuł z przyjęcia w tym domu, ale ani zakochać, ani się rozmarzyć nie ośmielał.
Misia, która na wskroś przenikała ludzi i każdego z nich umiała zużytkować właściwie — znała słabe i mocne strony Emila, posługiwała się nim chętnie i zręcznie, a prawie zawsze tak, iż on sam nie wiedział o tem, do czego jej był potrzebny.
Ciekawość względem Sylwana Horpińskiego, którą objawił Emil poprzedniego wieczora, zaczerpnął on także od Misi. Ona-to kiedyś odniechcenia rzuciła zapytanie tyczące się znajomego a nieznanego człowieka. U pani Zawierskiej bywał on bardzo często... a nawet cieszył się pewnemi względami panny Michaliny, która rozmowę jego znajdowała miłą, i wdzięczną mu też była że — nigdy nie przechodziła granic pewnych... — nie trąciła żadną chętką przypodobania się.
Emil chciałby był przysłużyć się ciekawej pannie, jakiemiś „niewydanemi“ wiadomościami o Horpińskim, biegał za niemi, ale dotąd mu się nie powodziło.
Dom, który najmowała pani Zawierska od lat blizko dziesięciu (pierwsze piętro) — chociaż była tu lokatorką tylko, — urządzony został przez nią i dla niej. Miała swobodę zupełną restaurowania i przerabiania i w ciągu tych lat po myśli swojej i córki przekształciła mieszkanie.
Jak towarzystwo, które się tu zbierało, salon i apartamenta Zawierskiej nosiły na sobie właściwe piętno — neutralnego stanowiska, na którem żywioły różne spółeczne się skupiały, nie wypowiadając sobie wojny.
Kosztownie umeblowane pokoje nie miały tej nieznośnej fiziognomii hotelowej, jaką nadaje wytworność bez smaku. Misia, artystka, wszystko tu umiała dobrać harmonijnie i zestawić tak, aby stworzyć obrazek nie bez pewnej oryginalności, a bez pretensyi do niej.
Starała się o to, ażeby i w salonie i w przytykających pokojach sprzęt był wedle umyślnie sporządzonych rysunków wykonany, z tym warunkiem, ażeby ich nie powtarzano. Żadna z ozdób w salonie nie była też repetycyą jakiegoś czegoś oklepanego, choćby pięknego. Główny salon, w stylu XVI wieku cały, miał wiele powagi i prostoty. Inne pokoje, z rozmaitych epok, równie starannie były przyozdobione. Żaden z obrazów wiszących na ścianach nie nudził widokami Szwajcaryi i Tyrolu; żadna zła kopia sławnego oryginału nie zalegała próżnego miejsca. Nie było przesytu i przeładowania fraszkami, a te, którym uczyniono honor wybrania ich dla reprezentowania smaku epoki, wistocie ją reprezentowały.
Z takiem staraniem, ale skromnie i nie krzycząco, umeblowane mieszkanie dawało odrazu poznać w kobietach, co je zajmowały, — osoby wykształcone i myślące.
Dla pospolitych gości mniej tu było do zabawienia oczów, dla artystów i znawców — mnóztwo rzeczy obudzających idee, zatrzymujących wzrok.
Misia starała się przytem, ażeby najrozmaitszemu smakowi ludzi przyjmowanych zadość uczynić. Dla muzykalnych był fortepian doskonały, dla grających w bilard salka osobna, mnóztwo dzieł illustrowanych o sztuce do oglądania i przerzucania, całe teki fotografii z Włoch, Egiptu, a nawet z Indyi i Japonii.
Nie wolno było palić w salonie, bo p. Zawierska i Pruszczyc znajdowali, że go to czyniło podobnym do kurdygardy; ale nałogowi palacze, mieli „fumoir“ do którego ich kamerdyner zapraszał.
Mnóztwo najśliczniejszych kwiatów, odnawianych często, nadawało pokojom fiziognomią młodą i wesołą. Nie było i to obojętnem dla wielu, że stół pani Zawierskiej mógł najwykwintniejszego zaspokoić smakosza. Niestety! Starzejąc się potrosze, p. Zawierska stała się sama nadto może czułą na uroki kuchni, którą się nie zajmowała wprawdzie, ale chciała ją mieć doskonałą.
Z tego wszystkiego łatwo już sobie wyobrazić, jak przy wielkim takcie w postępowaniu, salon pani Zawierskiej musiał się stać popularnym, i jak chętnie ludzie do niego płynęli.
Życie byłoby ze wszech miar rozkosznem, gdyby go nie zatruwała troska o przyszły los córki.
Matka liczyła, nietylko lata, miesiące, tygodnie, ale dni, które upływały dla Misi... wśród tego szczęścia, ale bez poręki na jutro.
Wieczorem dnia tego towarzystwo nie zebrało się zbyt licznie. Kilka starszych pań, jedna panna, która w sekrecie (le secret du polichinelle) oddawała się literaturze, i dużo mężczyzn się znalazło, ale na salony obszerne, wszystkiego tego było mało.
Lurski, który wysoko cenił kuchnią i kucharza Zawierskiej, jej wina — i wszystko co tu podawano, nie chybił dnia tego. Przy świetle większem wydawał się trochę śmiesznie w toalecie wieczornej, ze swą sino-czerwoną, jakby nabrzękłą, twarzą, z otyłością — i ruchami, które chciały być wdzięcznemi. Za tę powierzchowność płacił wytworną, doskonałą francuzczyzną i dowcipem ale u pani Zawierskiej musiał złośliwości swej uzdę nakładać, bo tu — nie dopuszczano obmowy i szkalowania bliźniego.
On i Salwator (niecierpiący się jak rywale) — obaj tego wieczoru nie chybili. Paczuski, zaproszony na obiad, namówił Józia, aby się stawił wieczorem.
Tło obrazu stanowili różni artyści i dyletanci, a dokuką tego wieczora, którą znosić musiała biedna panna Michalina, był Kamerherr, znany ze swego kultu sztuki, poświęcający się malarstwu i szukający z tego chluby.
Kamerherr, najnudniejszy z ludzi, najzarozumialszy z expertów (miał się za jednego z nich) wiedział, że panna rysowała, malowała i kupowała obrazy: miał więc sobie za obowiązek bawić ją opowiadaniem o Rafaelach, które poznawał we Włoszech po albergach i nabywał — o swej przenikliwości, a nadewszystko o sobie i dziełach własnych.
Malował — niestety!! — Mały, łysy, niezgrabny, gadatliwy był plagą dla tych, do których przystawał — ale grzeczność go znosić kazała.
W przekonaniu własnem miał się za jednę z tych powag w rzeczach sztuki, której Lübke i Cavalcaselle radzić się byli powinni.
Panna Michalina z anielską go cierpliwością słuchała, co mu pochlebiało; ale ze wzroku jej i minki, można było posądzać, że myślała o czeminnem. Kamerherr tymczasem od niepomiernego paplania usta aż miał czasem pianą okryte, jak rumak po szybkim biegu.
Postać to zresztą epizodyczna, którą pominąć możemy.
Trochę późno zjawił się także pan Sylwan Horpiński. Zdaleka go dostrzegła panna Michalina, a że matka była zajęta świeżo przybyłemi starszemi paniami, manewrowała więc tak zręcznie, iż mogła go przywitać. Pociągnął za nią Kamerherr, i również raczył Sylwanowi skinąć głową, gdyż znał go, i czasem Horpiński bywał mu do expektoracyi potrzebnym. Lubił sztukę — a kto sztukę kochał, ten musiał paść ofiarą Kamerherra, który był jej uznanym, urzędowym kapłanem.
Zdaleka przywitawszy pannę Michalinę, niechcąc jej być natrętnym, Horpiński zniknął zaraz w grupie mężczyzn.
Widać było, że go wszyscy znali i witali bez wyjątku grzecznie, uprzejmie, chętnie. Wistocie, Sylwan, (o czem wiedział świat cały), nigdy od nikogo nic nie potrzebował — nie był zawadą, nie stawał się natrętnym, w wielu razach posługiwał chętnie: w tej więc mozaice różnobarwnej, z której się składa towarzystwo, był szkiełkiem użytecznem i pożądanem.
Zkolei wszyscy do niego wyciągnęli ręce, napraszali się nieco z przywitaniem, ująwszy dłoń, długo nią potrząsali serdecznie, uśmiechali mu się. Był gościem miłym.
Ale — jak wczoraj w cukierni, tak dzisiaj w salonie, p. Sylwan wszedł zamyślony, chłodny jakiś, grzeczny — i, jakby zamknięty. Poufałości nie okazał nikomu, uprzejmość — wszystkim jednakową.
Strój był trochę zangielska, nieuderzający niczem, oprócz bardzo wykwintnego kroju. Żadna z tych błyszczących ozdób, któremi się młodzież lubi popisywać, nie dawała się widzieć na nim. Nawet łańcuszek zegarka zastępowała wstążka czarna.
Zdala, z jednej strony, mierzyła go oczyma ciekawemi panna Michalina, z drugiej Emil Paczuski, któremu o to szło, aby zaspokoił pannę Zawierską i okazał się lepiej poinformowanym nad wszystkich.
Zaledwie wszedłszy, p. Sylwan znalazł chętnych do rozmowy z sobą. On też jej nie unikał, zawiązywał z łatwością, prowadził zręcznie, badał umiejętnie; lecz po godzinie ożywionych rozpraw prawie zawsze ci, co z nim przyjemnie ją spędzili — po uczynionym obrachunku znajdowali, że więcej mu dali, niż wzięli od niego.
Emil Paczuski, który znał zdaleka p. Horpińskiego, po pewnym rozmyśle postanowił, zamiast szukać dla siebie reporterów — sam się starać zbliżyć do zagadki — i badać ją.
Dosyć zręcznie przerznąwszy się przez dzielące go od p. Sylwana szeregi, Emil przysunął się do rozmawiającego ze znanym artystą — pozdrowił go naprzód i, otrzymawszy wzajem powitanie zręczne, zatrzymał się przy nim. Miał zamiar wmieszać się do rozmowy i — na resztę wieczora przywiązać do Horpińskiego umiejętnem manewrowaniem.
Strategiczne te plany powiodły się zrazu. Emil znalazł rozmowę nastrojoną tak, że łatwo mu było wziąć w niej udział; odezwał się parę razy szczęśliwie i począł przysłuchiwać się.
Artysta mówił, naturalnie, o tem, co go najbliżej obchodziło: o sztuce i udziale, jaki ona miała w żywocie miasta naszego — o sprzedanych i zamówionych obrazach, o słynniejszych mistrzach pędzla i ołówka.
P. Sylwan słuchał z uwagą, odzywał się ze znajomością rzeczy, lecz ani na chwilę się nie rozgrzał — i trudno było domyśleć się, jak dalece go obchodziło to, o czem mówili.
Szczęściem dla Emila, odciągnięto malarza, i on sam pozostał z tym, którego pragnął wziąć na spytki. Natychmiast wcisnął pytanie jakieś dwuznaczne, mogące być wstępem do dłuższej rozmowy, i miał tę przyjemność, iż Horpiński chętnie ją zawiązał.
Emil słuchał z natężoną uwagą... Uderzyło go jedno: Sylwan mówił z wielką łatwością i płynnością, lecz oczy jego w czasie rozmowy biegały po salonie, po twarzach — i zajmowały się tymczasem czem innem. Nie będąc istotnie roztargnionym, wydawał się nim; to, co mówił zresztą, było pospolitą eau bénite i nie dawało poznać człowieka.
Emil zrozumiał, zbliżając się do niego, że zajrzeć do wnętrza, — mogło być bardzo trudno. Był to człowiek szczelnie zamknięty, a Paczuskiemu brakło klucza, któryby ten amerykański zamek mógł otworzyć.
Co najmniej potrzeba było długo popracować nad zbadaniem mechanizmu, nim się pokusić mógł o dostanie się do wnętrza.
Kilka pytań rzuconych przez Emila, mających na celu odkrycie prowincyi, z której pochodził Horpiński — nie doprowadziło do niczego. W odpowiedziach Sylwan wymijał się bardzo zręcznie i niedając poznać, że chce czynić z czegoś tajemnicę — usuwał wszystko, coby na trop jej naprowadzać mogło.
Widząc, że twierdzę tę według wszelkich sztuki prawideł oblegać będzie potrzeba, Paczuski w końcu zdecydował się na to, aby serdecznie się przywiązać naprzód do p. Sylwana, narzucić mu się za przyjaciela — i w ten sposób, choć powoli, dojść do celu. Czynił to — dla panny Michaliny, ale przez próżność tylko, aby okazać się zręczniejszym od innych... przebieglejszym...
— Bądź-co-bądź! nie ujdzie mi! — mówił w duchu. Spenetruję go!...
Wśród dosyć ożywionej już gawędki, nagle sama panna Michalina znalazła się tuż blizko — i pozdrowiła Horpińskiego.




Emil usunął się natychmiast, znalazłszy doskonały pretext do tego w zbliżającym się Józiu, który powolnemi kroki zmierzał ku tej grupie.

Ze zwykłą swą swobodą i uprzejmością, uśmiechem powitawszy Horpińskiego, p. Michalina zagadnęła:
— Cóż pan porabiasz!... przez parę tygodni nie widzieliśmy pana?...
— Nadzwyczaj trudna dla próżniaka odpowiedź — odezwał się z uśmiechem Sylwan. — Wstyd mi się przyznać, ale ja nic nie robię...
— Gdyby to było prawdą, bardzoby mi pana żal było — podchwyciła panna. — Czyż podobna jest nic nie robić!... nie mieć jakiegoś celu w życiu! Gdyby go brakło, należałoby go stworzyć sztucznie.
Spojrzała na niego: stał zimny i zamyślony.
— Możem się źle wyraził — rzekł po chwili. — Prowadzę rodzaj życia, któreby kontemplacyjnem nazwać można. Patrzę — słucham... Niech mi pani wierzy, że to bawi i uczy.
Misia poruszyła ramionami.
— I nie masz pan ochoty wmieszać się do... aktorów, chcesz pozostać widzem? na zawsze! To być nie może.
Sylwan zawahał się z odpowiedzią.
— Dotąd nie miałem wistocie najmniejszej chętki do czynu — rzekł napół żartobliwie... Zleniwiałem, i — z tem mi dobrze...
— Lecz pozwoli pani, abym coś na uniewinnienie się, choć w części — dodał. — Ja otwarcie i jawnie jestem próżniakiem, a mnóztwo ludzi, napozór niezmiernie zajętych, mniej może wistocie robi odemnie.
Misia rozśmiała się.
— To może być — rzekła — ale grzech cudzy nie zmniejsza winy własnej.
Spojrzała na Horpińskiego, który stał grzecznie, chłodno uśmiechnięty...
— A! — dorzuciła pośpiesznie — ja pewnie jaknajmniej mam prawa prześladować kogóś za — próżniactwo, — bo cóż ja robię!?
— Pani, zdaje mi się — odparł Sylwan, — jesteś niezmiernie zajęta. Kochasz sztukę i sama jesteś artystką. Wszakżeż to jedno starczy na zapełnienie życia! I literatura nie jest jej obojętną.
— Tak, ale to są wszystko tylko diletanctwa, zabawki, a nie zajęcia — odparła p. Michalina, oczy spuszczając — a nie ma rzeczy śmieszniejszej nad takie miłośnictwo, gdy ono chce rościć sobie prawo do kunstmistrzowstwa... Kocham sztukę, to prawda — dodała żywo, — ale mi przynajmniej nikt zarzucić nie może, abym z tego szukała chluby... kryję się z tem, jak mogę.
Mówiąc to, zarumieniła się mocno, a Sylwanowi zdało się zapewne, że ją mógł niezręcznem słowem obrazić, i żywo dorzucił:
— Miałaż-byś mi pani wziąć za złe, że wspomniałem o sztuce?...
— Bynajmniej — rzekła, odzyskując wesołość i uśmiech, Michalina — wolałabym jednak, abyśmy mówili o czem innem, nie o mnie.
Podniosła oczy ku Horpińskiemu.
— Nie wyjeżdżałeś pan nigdzie? — spytała trochę bezmyślnie.
— Niechętnie opuszczam zawsze Warszawę — rzekł Sylwan — bo przyrastam łatwo do miejsca, no, i nic mnie nigdzie nie pociąga.
Misia byłaby go chętnie zapytała: czy nie miał rodziny, ale nie śmiała, obawiając się obudzić w nim jakieś nieprzyjemne może wspomnienia.
— Co do mnie — odezwała się, opuszczam chętnie miasto w czasie lata — na wsi jest tak zielono, kwiecisto, pięknie — z natury wieje przypomnienie jakichś szczęśliwszych wieków.
Horpiński się skrzywił.
— Natura jest prześliczna — rzekł — nie ma wątpliwości, ale co się tycze tych szczęśliwszych wieków sielankowych, zrodzonych w wyobraźni poetów, przyznaję się pani, że od czasu, gdyśmy zpomocą badań archeologicznych sięgnęli głębiej w dzieje prastare ludzkości, coraz mocniej się przekonywam, iż one były mrzonką i cywilizacya, na którą narzekają ludzie, ulepszyła, uszlachetniła człowieka, a nie zepsuła go pewnie.
— Nie chcę się o to sprzeczać — odparła Michalina pozwolisz mi pan tylko co do cywilizacyi uczynić to zastrzeżenie, że i ona może wyrosnąć nad miarę, zwichnąć się i zamiast uszczęśliwienia ludzkości, zawichrzyć nią i stać się dla niej zgubną.
— Trudno jednak oznaczyć będzie granice: gdzie cywilizacya zatrzymać się powinna i jakiego unikać kierunku? — rzekł Sylwan. — Ja jestem fatalistą i wierzę w prawa konieczne, tak, że nawet pewne zwichnięcia i wykolejenia przyjmuję jako zbawienne intermedya w historyi ludzkości.
Słuchała z uwagą Michalina, lecz nie chciała dalej w tym tonie prowadzić rozmowy. Zwróciła ją na sztukę i pytała Horpińskiego, czy ją lubił i czy cenił:
— Bo — dodała z uśmieszkiem — ja jestem tak wyrozumiałą, że przypuszczam nawet, iż ktoś może nie kochać tego, co dla mnie jest treścią życia i niezbędnym jego warunkiem.
— Przykro mi, żeś pani nawet wątpić mogła o tem iż mnie sztuka nie jest obojętną i obcą — począł Sylwan. — Nie jestem ani artystą, ani nawet dyletantem — ale nie pojmuję człowieka, pozbawionego zmysłu sztuki.... bo w niej skupia się, co ma najlepszego życie.
Oczy Misi zajaśniały.
— A! tak — rzekła wesoło — i dlatego żaden artysta, prawdziwy, rozumie się, natchniony, powołany, nigdy się na los swój nie powinien uskarżać: a tymczasem....
— Bo między artystami dużo jest rzemieślników — dodał Sylwan.
— I rzemiosło jest niezbędnie artyście potrzebnem — wtrąciła p. Michalina — tylko nie powinno opanowywać, ale służyć do wyższych celów. Technika kunsztu każdego jest — niestety — rzemiosłem.
Powtórnie już rozmowa obojga rozprawiających mimowoli wytoczyła na takie bezdroża, że długo na nich utrzymać nie mogła.
Misia zamilkła, rozglądając się po salonie. W tej chwili przystąpił z miną wielce śmieszną galapta Lurski i francuszczyzną wyśmienitą zagadnął pannę o jakąś sprawę wielkiego świata. Była mu prawie wdzięczną, że ją wybawił od zbyt już przedłużonego tête à tête wśród salonu z Horpinskim, bo oczy zawistnych zwracały się na nich. Sylwan, jakby to uczuł także, rozpoczął obojętnie gwarzyć ze stojącym najbliżej starym szambelanem, który, raz w życiu przetłómaczywszy coś z Montalamberta, żył na tym swym przekładzie, obwołany znakomitym myślicielem swego czasu; dosyć było wówczas dotknąć się de Maistra, Bonald’a, Lamenais’ego, Ozanam’a, Nicolas’a — aby mieć prawo do laurów filozoficznych.
W dalszym ciągu wieczora p. Michalina raz jeszcze się znalazła w blizkości Horpińskiego i zamieniła z nim kilka słów, z których niewiele — wyciągnąć zdołała.
A — była ciekawą.
Przenikliwa, mająca instynkt w poznawaniu i odgadywaniu ludzi, Misia niecierpliwiła się tem, iż, Horpińskiego widując oddawna, spotykając się z nim — ani odgadnąć, ani przeczuć go nie mogła.
Był dla niej sympatycznym, a ta lodowata powłoka, która go okrywała, której nie zrzucał dla niej nawet — drażniła ją. Myliłby się, kto-by sądził z tego, że bardzo przystojny Sylwan podobał się tak bardzo pannie Zawierskiej i że ta ciekawość kryła w sobie uczucie głębsze, że była zarodkiem miłości. Dotąd nie wyszła ona z granic ciekawości.
Dlaczego Horpiński tak się taił z sobą?
Już po drugiej tej rozmowie króciuchnej z nim, p. Michalina, w dobrym humorze, spotkała się z Paczuskim. Emil nie miał nic pilniejszego nad wesołe wyspowiadanie się jej — że spostrzegłszy, jak ją zaciekawiał tajemniczy p. Sylwan, próbował już rozbić otaczające go chmury, ale dotąd mu się to jeszcze nie udało.
— Jednakże — dodał — tak wziąłem do serca rozkaz pani...
— Ale ja nigdym nic nie rozkazywała.
— Życzenie jej.
— Jakże pan możesz myśleć, iż mnie tajemnica p. Horpińskiego — tak silnie obchodzi? — odezwała się, nie obrażona, ale rozśmieszona panna Zawierska.
— Dlatego to przypuszczam — odparł Emil, że ja sam — przyznaję się pani — jestem nią do żywego poruszony. Bądź pani sędzią. Ten człowiek od lat kilku obraca się w naszych kołach, zyskał prawo obywatelstwa w najlepszych i najwybredniejszych salonach, nie można mu zaprzeczyć, że na nie zasłużył, a żywa dusza nie wie: kto on taki, nikt nie zna jego przeszłości.
Misia patrzała na tłuściuchnego Paczuskiego, rozgorączkowanego, i gryzła koniec chusteczki w białych ząbkach.
— Tak to wziąłeś pan do serca — rzekła żartobliwie, iż teraz nie wątpię, że dotrzesz do źródła i — okaże się iż — nie mieliśmy czego być ciekawi, ani ja, ani pan.
— O! to najprędzej się nam trafić może — potwierdził Emil, ale nie mniej moim jest obowiązkiem...
Śmiejąc się, odbiegła od niego panna, a Paczuski pozostał utwierdzony w tem przekonaniu, iż życzyła sobie zbadać tajemnicę i jemu powierzyła to posłannictwo.
Nic niemający do czynienia lepszego, Emil tymczasowo postanowił, choćby z narażeniem własnego spokoju, dowieść pannie Michalinie, iż najtrudniejsze zadanie dla niego było łatwem. Szło o rehabilitacyą, gdyż zdało mu się, że go lekko traktowała.
W pomoc nie chciał brać nikogo. Emilo fara da se, powiedział sobie żartobliwie i przy wieczerzy starał się tak manewrować, aby się znalazł przy panu Sylwanie.
Przyszło to bez wielkiej trudności, gdyż, do wieczerzy zasiadając, wszyscy wogóle mieli głównie na względzie sąsiedztwo pasztetów, pieczystego, takich lub innych wina butelek raczej, niż pewnych osobistości.
Sylwan zajął pierwszelepsze wolne miejsce, a Paczuski pośpieszył usadowić się obok niego.
Miał na celu powolne zbliżenie się, spoufalenie, zaprzyjaźnienie. Lecz przy wieczerzy z drugiej strony siedzący stary wojskowy, gaduła, wziął tak w rekwizycyą Horpińskiego opowiadaniem o kampanii tureckiej i szpitalu zapowietrzonych, iż Paczuskiemu z największą trudnością przyszło się wmieszać do rozmowy. Nie odpowiadano mu nawet.
Miał przyjemność tylko raz podać musztardę Sylwanowi i dwa razy nalać mu wina, za co niemym uśmiechem został wynagrodzony. Do rozmowy nie przyszło, aż po wieczerzy, ale i teraz jakoś się nie kleiło. Zaczepili o teatr, Horpiński się odezwał: że czasem trudno bywa dostać bilet dobry, tak niemi spekulowano. Paczuski pochwycił sposobność, aby się oświadczyć jako expertus w tej sprawie, z przyjemnością służenia.
Podziękowano mu zimno.
Wieczór, jak wszystko w świecie, skończył się, choć późno, i wszyscy z niego wyszli w tem lepszych humorach, że i biedne machiny — ciała, bardzo mile zostały ogrzane i podżywione. Emil miał wielką ochotę przeprowadzenia Sylwana ku jego mieszkaniu, ale ten mu się tak wymknął, jakby już w nim czuł natręta.
Schwyciwszy, w niedostatku jego, Józia, z nim poszedł Paczuski, mieniając spostrzeżenia tyczące się głównych osób: p. Michaliny, kilku pań, kilku znakomitości, które się w salonie ukazały, a wostatku i Horpińskiego.
Nie uszło to niczyjego oka, że panna Michalina, dwa razy zaszczyciła go rozmową, i że zdawała się w niej znajdować przyjemność.
Józiowi panna się podobała bardzo ze swej uroczej piękności, i imponowała mu rozumem i taktem; ale patrzał na nią zdaleka, przejęty jakąś trwogą, i wyznawał przed przyjacielem, że gdyby miała, nie dwa, jak mówiono, miliony, ale cztery — i ofiarowała mu swą rękę — dałby drapaka. Emil śmiał się, mrucząc o zielonych winogronach.
— Mylisz się — odparł Józio — ja tylko jestem do szpiku kości mężczyzną, i dostojność mojej płci wysoko cenię, a u takiej kobiety musiałbym być pod pantoflem.
— Józieczku kochany — zawołał Emil. — Pantofel, należy do rzeczy przeznaczonych. Ty się go boisz tam, gdzie on jest widoczny, dotykalny, a nie unikniesz jednak — gdy ci się w innej postaci ukaże, napozór mniej strasznej, w rzeczy groźniejszej daleko.
Powinieneś bowiem wiedzieć, że kobiety jak p. Michalina, mężów pantoflarzy nie biorą — uczułyby się pokrzywdzonemi, gdy skromniutkie i ciche dziewczątka mają na celu to jedynie, aby podbiły.
— Sofizmata! — odparł Józio.
Rozstali się, a pan Emil, zadumany, wszedł do swojego kawalerskiego mieszkania, w którem jeszcze parę godzin z cygarem przepędził nad gazetami, a wistocie z myślą upartą — śledzenia i badania Horpińskiego.
Plan był ułożony. Nazajutrz potrzeba było spocząć, aby się zbyt nieokazać natrętnym; trzeciego zaś dnia umyślił oddać wizytę p. Sylwanowi. Zapisawszy to sobie, wedle zwyczaju, na porcelanowej tabliczce, która programmat tygodnia mieściła, Paczuski o godzinie dwunastej zadzwonił u drzwi, na których porcelanowy szyldzik stał z napisem:

„Sylwan Horpiński“.

Powolny chód dał się słyszeć z wnętrza i służący w fartuchu zielonym z trzepaczką w ręku, ufryzowany, w lakierowanych butach, drzwi zwolna otworzył.
Spojrzawszy na niego, Paczuski nie mógł powstrzymać uśmiechu zadowolenia — widocznie opiekowała się nim opatrzność; — elegant ten, był mu znajomym dobrze: był to Konrad, lokaj, którego miał w swych usługach przez rok cały, a który odprawił się obrażony zbyt żywem słowem Emila.
Dawny pan i były sługa spojrzeli na siebie badająco. Paczuskiemu wypadło teraz być jaknajlepiej z p. Konradem.
— A! — zawołał wesoło — co za miła niespodzianka! Jakże mi się masz?
— Do usług jaśnie pana, bardzo dobrze — odparł z ukłonem poważnym elegant.
— Bardzo mnie to cieszy — rzekł Emil. — Jest p. Sylwan w domu?
— Wyszedł przed półgodziną?
— Nie wiesz dokąd, na jak długo? — spytał Paczuski.
— Nigdy pan tego nie powiada — odezwał się Konrad — nie wiem nic.
Powoli Emil począł szukać pugilaresika i biletu. Służący stał tymczasem, trzepaczkę wziąwszy pod pachę z pewną gracyą, bo chłopak był ładny i szło mu o to, aby się wydawał dystyngowanym lokajem.
— Jesteś więc u Horpińskiego — począł powolnie, ciągle biletu szukając, Emil — bardzo mnie to cieszy, bo sądzę, że miejsce dobre.
— Nie mogę się skarżyć — odparł Konrad — grzech-by było.
Paczuski spojrzał mu w oczy.
— Mnie was, p. Konradzie — dodał Emil — żal nie raz było. Jesteś gorączka, wziąłeś do serca słowo powiedziane z prędkości, bez złej intencyi.
Przypomnienie przejścia tego nie zdawało się być przyjemnem panu Konradowi; poprawił odniechcenia utrefione włosy, uśmiechnął się i rzekł z powagą pocieszną:
— Każdy, proszę jaśnie pana, ma swój chonor — człek ubogi, ale — co się tyczy chonoru — to trudno.
— Ale nie mówmy już o tem — przerwał Emil — dobywając biletu i załamując go powoli. — Jeśli wam dobrze przy nowym panu.....
— Juści dobrze — rzekł Konrad — choć nie bez tego, żeby nie był wymagający czasami.
— Ha! ha — przerwał Paczuski, przedłużając rozmowę — masz szczęście służyć u człowieka, którego tu w Warszawie wszyscy cenią i są go ciekawi — a choć go cały świat zna, sztuka w tem, że nikt o nim nic nie wie!
Konrad wprawiony w dobry humor, poufalszym tonem rozmowy z dawnym panem, począł się śmiać także, zatarł loków, z nogi na nogę przestąpił, ujął się ręką jedną za drzwi, i rzekł potrząsając głową:
— Pan myśli, że ja, co mu służę, więcej go znam od innych? Jak Bóg miły — nie.
— No — przecież?
Ruszył ramionami p. Konrad.
— Albo ja co wiem! — Nic.
— Zawsze coś więcej niż my wszyscy, bo przynosisz mu listy i odnosisz na pocztę te, które pisze.
Konrad tak się śmiać począł, iż trzepaczka mu zpod pachy wypadła.
— Proszę jaśnie pana — listu u nas ani na lekarstwo nie znaleźć — zawołał. — On do nikogo nie pisze i do niego żywa dusza.
— Cóż znowu? — zaprotestował Emil — żarty!
— Słowo chonoru! — rzekł żywo p. Konrad.
Nastąpiło milczenie.
Dawny sługa dłuższą rozmową wprawiony był w dobre usposobienie; pochlebiało mu to, że p. Emil, rankoru w sercu nie zachowując, za oddalenie się nieco gwałtowne okazywał mu taką względność i rozmawiał z nim tak jakoś poufale i mile.
— Czem-że się on zajmuje? — zapytał Paczuski.
Dla Konrada było to zapytanie trochę trudnem do odpowiedzenia: musiał pomyśleć nieco.
Spuścił oczy. brwi podniósł, ustami poruszał, nogę to jednę to drugą podnosił i wspinał się na palcach.
— To trudno, proszę jaśnie pana, tak ogólnikiem powiedzieć. A cóż? Jak nie jeździ z wizytami, to czyta dużo: gazety codzień od deski do deski, a potem książki, których dosyć zawsze leży porozkładanych. Czasem siądzie za stołem, podeprze się łokciami i jak zamyśli się, albo weźmie ołówek i pocznie psuć papier, to bazgrze, bazgrze niewiedzieć co — zedrze — i w komin.
Począł się śmiać. Paczuski słuchał z ciekawością.
— Przez cały rok siedział w Warszawie? — zapytał.
— To jest ja, proszę jaśnie pana — odparł elegant — muszę.... ale on — tu głos zniżył, jakby coś tajemnego miał zwierzyć dawnemu panu.
— Kilka, kilkanaście razy do roku zniknie, jak w wodę wpadł — mówił Konrad dalej. — Niema go dni dziesięć, pięć, piętnaście, aż naraz powraca, zmęczony, blady, smutny, wychudły, milczący.
Panu Emilowi, gdy słuchał, oczy się otwierały coraz szerzej: tu był węzeł tajemnicy.
— No — ale jakże się w drogę wybiera? — spytał z natężoną ciekawością.
— Hm — otóż to jest, proszę jaśnie pana, że się wcale nie wybiera, że nie bierze nawet torby, nic, że czasem w lekkim surduciku, albo i wre fraku wieczorem, jak pierzchnie, tak tyleście go widzieli.
Żeby kiedy słowo powiedział: „jadę, wrócę za tyle a tyle dni!“
Najmniejszej rzeczy! Raz na zawsze takie jest prawo u nas, że ja, choćby go pół roku nie było, powinienem nie odstępować mieszkania. Pieniądze odliczone zawsze leżą na stoliczku w gabinecie na wszelki wypadek.
Tu potarł mocno włosy zniecierpliwiony p. Konrad.
— Proszę jaśnie pana — wyrwało mu się mimowolnie — co to za psie życie! Człowiek nie wie ani dnia, ani godziny. Bywało, wraca po nocy, czasem rano, — może przyjść o południu. Więc na krok się oddalić nie można, bo broń Boże nie zastałby w domu, a drzwi zamknięte....
— Cóż-by było? czy tak srogi? — spytał Paczuski.
— Nie — proszę jaśnie pana — srogi on nie jest, ale jak spójrzy, to człowieka przejmuje do kości, słowo daję.... Grubiańsko się nie obejdzie nigdy — nie, to — to nic — ale oczy ma straszne.
Tu wstrzymał się trochę ze zwierzeniami pan Konrad.
— Dobry człowiek, ale osobliwy — dodał, — coś w nim siedzi. Szczęśliwy nie jest, i — co dziw — tak, jakby nie chciał i nie starał się nim być. At — żyje — dowcipnie szepnął Konrad — żyje jak za pańszczyznę.
Paczuski rozśmiał się z tego wyrażenia. Nie chciał dłużej już rozmowy przeciągać, aby się nie zdradził ze zbytnią ciekawością.
Oddał załamany bilet elegantowi.
— Jak tam kiedy będziesz koło mnie przechodził — rzekł — proszę, wstąp do mnie. Ciekawe to historye, doprawdy, z tym człowiekiem!
Szkoda go, bo bardzo jakiś zacny i dobry się być zdaje.
— O! przeciw temu nie można nic powiedzieć — odrzekł p. Konrad.
— A kiedyż go zastać napewno? — zapytał pan Emil.
Zwykle do południa się nie rusza — odezwał się służący. — Nie wiem, czy toby znaczyć miało, że przez kilka dni go nie będzie? Któż to wie? ale dziś wyszedł raniej.
— Chciałbym go zobaczyć, mam trochę do pomówienia — rzekł Paczuski.
— To niech się jaśnie pan pofatyguje jutro, — skonkludował Konrad.
Paczuski odszedł tryumfujący. Nie dowiedział się wprawdzie tak, jak nic — ale zarazem bardzo wiele. Ten zupełny brak korrespondencyi w naszym wieku, prawie bezprzykładny — te znikania tajemnicze, rzuciły na postać, już i tak zagadkową, cień jeszcze grubszy.
Nazajutrz, przed dwunastą, nie chybił p. Emil i dzwonił znowu. Czekał nieco i p. Konrad się ukazał jak wczoraj, ale w odmiennej postaci.
Nie miał fartucha ani trzepaczki; na głowie ufryzowanej wczoraj, czapeczkę haftowaną włóczkowy nakształt fezu, na nogach wygodne pantofle. Twarz, nieco zmęczona, nie miała wczorajszej świeżości; marszczki czoła okazywały zafrasowanie.
Nim Emil miał czas go zapytać o pana, Konrad ręce rozpostarł i rzekł cicho:
— A com mówił? Niema go od wczoraj. Wyszedł w jednym surduciku. Teraz czekaj, czekaj i rób sobie co chcesz! Może powrócić Bóg wie, oto w Maju, a może w Czerwcu i w Lipcu — raz go dwa miesiące nie było, a powrócił taki, jak z krzyża zdjęty. I — jak Boga kocham — dodał ciszej p. Konrad, ręce takie namulane, jakby drwa rąbał przez ten czas.
Ruszył ramionami.
— Kto go wiedzieć może!
Paczuski się zadumał mocno.
— Ależ pieniędzy przecie ma zawsze dosyć, bo ich wydaje dużo i nie oszczędza? — zapytał po chwili.
— A! co się tyczy pieniędzy — podchwycił, broniąc honoru domu, niemal oburzony p. Konrad — jest ich jak lodu. Kiedy przyjdzie półrocze i obcinają się kupony, to jak siądzie, proszę jaśnie pana, z nożyczkami za stolikiem, przykazawszy nie wpuszczać nikogo, czasem więcej niż pół dnia przetrwa przy tej robocie.
A znowu i to trzeba wiedzieć, że małych papierków u niego niema, bo ja mniejszych nigdy kuponów nie widziałem nad dwadzieścia pięć rubli.
Teraz ja — proszę jaśnie pana — niewolnik przykuty do progu! — dodał biedny elegant.
— Ale spoczniesz przez ten czas! bo i roboty mieć nie będziesz.
— Niewola gorsza, proszę jaśnie pana, od najgorszej pracy — odparł, wzdychając, sługa. A, cóż robić — trzeba swój los znosić — jaki Bóg dał!
Paczuski miał ochotę dłuższą rozpocząć rozmowę, ale Konrad był do niej nieusposobiony, — westchnął, pokłonił się i drzwi zamknął.
Emil Paczuski siedział w wygodnym fotelu; sparty na ręku i paląc cygaro, robił rachunek sumienia.
Był sam jeden w swem kawalerskiem mieszkaniu, odpowiadającem w zupełności jego położeniu towarzyskiemu i powołaniu człowieka, który myśli tylko o zabawie.
Zajmował kilka pokoi, elegancko umeblowanych, bez szczególnego starania o wdzięk i smak; szło widocznie raczej o okazanie dostatku — a ten był udowodniony mnóztwem rzeczy kosztownych.
Jak w głowie i sercu młodzieńca, tak w mieszkaniu jego panował nieład, który wskazywał, że jeszcze drogi swej i charakteru nie był pewnym. Sprzeczało się tu rzeczy mnóztwo — wpływ domowy walczył z wpływem świata otaczającego.
W sypialnym pokoiku nad łóżkiem był obrazek N. M. Panny, dany przez matkę z zaklęciem, aby go nigdy nie odstępował. Na stoliczku małym śliczna w aksamit oprawna fotografia przedstawiała kochaną Mamusię, łagodnie uśmiechniętą, jakby nad swoim drogim skarbem czuwała.
Obok tych świętości walały się, porozrzucane i wcale niekwadrujące z niemi, książki i fraszki bez wartości, a szpiegujący ciekawiec byłby w szufladce stolika, na którym stał obrazek matki, odkrył fotografie balleryn i piękności dwuznacznych...
Jak w sypialni, tak wszędzie nagromadzone były sprzeczności, które chwilowym popędom odpowiadały. Obok kilku sztychów z Ary Scheffera wisiały na ścianach sławne wyścigowe konie i sceny sportu... Książki i przybory myśliwskie ściskały się razem, ubrania maskaradowe, stroje wyścigowe, pamiątki zabaw, do których głośno się nie można było przyznać...
Emil tak żył z dnia na dzień, dając się prądom najsprzeczniejszym unosić, niepewien, dokąd go to życie zaniesie, mówiąc sobie z niecierpliwością dziecka, że zawrócić się zawsze jeszcze czas będzie.
Zdala czuwała nad nim sercem i modlitwą matka; on tymczasem używał tej młodości, która się miała wyszumieć.
Mamunia, jużby go może wolała widzieć przy sobie, ożenionym z dobrą, miłą kobieciną, na spokojnem gniazdku — ale Emil obawiał się niewoli — i, miał interessa w Warszawie.
Często potrzeba było całej jego przebiegłości a całej łatwowierności mamusi, aby te interessa uczynić możliwemi, ale — wszakże Emilek kłamać nie mógł.
Życie płynęło bezmyślnie, bez celu — dziwnie zużytkowywane. Jeżeli mu było potrzeba popisać się przed panną Michaliną z literaturą, naówczas czytał zapalczywie, zajmowało go to, zamykał się z książkami. Potem koń i myśliwstwo całkiem go zaprzątało i książki szły bodaj pod kanapę. Zkolei żyjąc z ludźmi różnymi, nabierał barw najrozmaitszych — ale swej własnej nie wyrobił sobie...
Nic go nie pociągało — oprócz tego, co się wogóle mogło nazywać życiem. Strumienie żywota chwytały go i płynął z niemi. Rozmaitość wrażeń, żywość ich, sprawiała, że mu własna płochość nie ciążyła i nie wydawała się groźną.
Taksamo w kotylionie starał się przypodobać umiejętnością taneczną pannie Julii, jak w innych sprawach Michalinie i różnym mnogim pięknościom.
Szło mu o to, aby wszędzie grał pewną rolę wybitną; a ról tych brał na siebie zawiele. W pewnym względzie był to ratunek może, aby go jedna zbyt nie pochłonęła, z drugiej strony — mógł nałóg płochości się wyrobić. Ale Emil nie widział tego niebezpieczeństwa.
Taksamo, jak się wdawał w różne żokeyskie intrygi przy wyścigach, teraz puścił się na szpiegowanie owej towarzyskiej zagadki, jaką był dla wielu — Sylwan Horpiński. Znajdujemy go właśnie w chwili, gdy, szpiegowstwa tego ważąc skutki — zawahał się, czy mu przystało iść dalej.
Zadawał sobie pytanie: czy w tej ciekawości nie było coś uwłaczającego charakterowi?
Cieszył się ze zdobytych wiadomości, miał je za ważne, — Sylwan go więcej teraz niż kiedykolwiek pociągnął swoją excentrycznością; ale czy się godziło iść tak w stopy za człowiekiem, który pewnie miał powody osłaniania się tajemnicą? Czy nie było niedelikatnością cisnąć się do zamkniętych drzwi?... czy przyzwoity człowiek mógł się podjąć choćby dla pięknych oczów Misi — posłannictwa wszędzie napiętnowanego jakimś wstrętem i ohydą?...
Wahał się Emil i miał słuszność. Siedział jeszcze obarczony myślami temi w fotelu, dumał i krzywił się — umizgi do odprawionego Konrada już w nim budziły odrazę... wtem do drzwi zadzwoniono.
Po głosie i po chodzie poznał przyjaciela, Józia Szalewskiego, i nigdy może tak mu rad nie był.
Żyli z sobą, pomimo małych nieuchronnych sprzeczek — jak bracia. Emil uznawał wyższość i takt Józia, radził się go chętnie; nie miał prawie dla niego tajemnic.
Poszedł więc otwartemi rękami go uścisnąć.
— W porę, jak zawsze, mi się zjawiasz — zawołał. Masz przeczucie serca, że mi byłeś i jesteś potrzebny...
Siadaj, weź najlepsze cygaro i słuchaj.
Z półuśmiechem na ustach Szalewski rzucił się na drugi fotel.
— Znowu coś tak ważnego mieć musisz — rzekł — jak ostatnim razem, gdyś nie mógł na własną odpowiedzialność wybrać koloru czapraka pod siodło?... hę?...
Emil się rozśmiał.
— Ale ba! rzecz stokroć ważniejsza — rzekł. Słuchaj tylko...
Pochyliwszy się ku Szalewskiemu, cicho i ostrożnie, Paczuski począł mu się spowiadać z zabiegów około odkrycia tajemnicy Sylwana.
Józio słuchał dosyć obojętnie, zdając się być daleko więcej zajęty cygarem, niż powieścią przyjaciela — ale twarz mu się chmurzyła. Emil dokończył, a Józio jeszcze się nie odezwał ani słowem.
— Jak ci się zdaje? — zapytał Paczuski — mam dalej prowadzić śledztwo, czy go zaniechać?
Józio milczał jeszcze.
— No, mówże! — naglił, milczeniem tem podrażniony mocniej, Emil.
— Kochany mój — poważnie rozpoczął Szalewski — zadałeś mi pytanie ambarasujące. To zależy zupełnie od gustu, czy kto chce zostać szpiegiem lub nie.
— Jakto!... szpiegiem! — oburzył się Emil.
— Bo tego inaczej nazwać nie można — mówił Józio. — Niemasz od nikogo mandatu, ani prawa żadnego do śledzenia postępków tego człowieka.
— Przepraszam cię! — zagrzmiał obrażony Paczuski. — Należę do tego społeczeństwa, do którego się on wciska — spełniam obowiązek...
— A! a! — puszczając dym, odparł Józio — to pocóż mnie pytasz, jeźli jesteś pewnym tego?
— Chcę wiedzieć twoje zdanie.
— Mojem zdaniem jest — że najuczciwszy człowiek mieć może powody niekoniecznie wszystkie swe czynności poddawać pod sąd, często niesprawiedliwy, ogółu — mówił Józio. — Mojem zdaniem jest, że, dopóki niema słusznych powodów prześladowania kogoś — nie godzi się go prześladować.
— To nie jest prześladowanie! — przerwał Emil.
— Jest owszem, bo to co on chce ukryć, ty zamierzasz wyjawić. Niema wątpliwości, że mu czynisz przykrość. Zasłużył on na nią?
— Za surowo to bierzesz — zawołał skłopotany Emil. — Nie chcę mu szkodzić.
Józio szarpnął rękami wstrząśliwie.
— A, daj mi pokój! wprost ci powiadam: ani rozumiem tej twojej ciekawości, ani jej pochwalam.
Miałżebyś być zakochanym w pannie Michalinie? 2-o) zazdrosnym? a po trzecie...
— Ale — na rany Boże! — przerwał, nie doczekawszy trzeciego, Emil, — nie jestem zakochanym i nie bywam zazdrosnym.
— No — to przerwijmy tę konsultacyą.
Wistocie zaczęli mówić o czem innem, ale w Emilu zbyt żywo jeszcze grała myśl pierwsza i — po krótkim epizodzie wrócił do założenia.
— Powiedz mi otwarcie — jak sobie tłómaczysz to tajemnicze znikanie Sylwana, o którem Konrad mi mówił.
Józio się rozśmiał.
— Myślałem, żeśmy już skończyli z tem — rzekł. — Otwarcie ci powiem: Konrad, jak wszyscy służący, ma pewną urazę do pana, że — musi u niego być lokajem — przesadza, a może kłamie.
Peryodyczne to znikanie, może się tłómaczyć w sposób najprostszy w świecie. Może się on przed panem Konradem tłómaczyć z niego?
Emil odprawiony w ten sposób — już nie mówił o tem więcej.
Następnego Czwartku miał zamiar pójść do pani Zawierskiej i w sposób żartobliwy, lekki Misi się wyspowiadać, ze zdobytych wiadomostek... poprostu pochwalić się niemi.
Skrupuł jakiś wstrzymał go; poszedł, zamiast na wieczór, do teatru, a pierwszą osobą znaną, jaką tu spotkał, był idący do krzeseł z ogromną teatralną lornetą Sylwan.
Nie miał wcale zagadkowej ani tajemniczej fiziognomii — można było wziąć go za sztywnego nieco Anglika, spokojnego, pewnego jutra, który niema co robić, nudzi się i szuka roztargnienia.
W czasie między aktami zeszli się na kurrytarzu. Emil zbliżył się do niego.
— Gdzieżeś pan bywał pod te czasy — zapytał — żeśmy go nie mieli przyjemności widzieć?
Sylwan tylko zmierzył oczyma pytającego.
— A! prawda! — rzekł — znalazłem bilet pański u mnie... przepraszam, żem dotąd być nie mógł. Parę dni polowałem. Mam ten brzydki zwyczaj, że gdy mi przyjdzie fantazya wycieczki na wieś, konnej jazdy, polowania — nikomu się nie opowiadam, biorę konia, i — w świat!
I ostro patrząc w oczy Emilowi, jakby w nim chciał czytać, dokończył:
— Pewny jestem, że mój famulus, który tych fantazyi rozumieć nie może, musiał kwaśno o tem mówić...
Emil nie chciał zdradzić dawnego sługi.
— Nie mówił mi nic, oprócz, że pana w domu nie było i że nie wiedział kiedy powróci — rzekł Emil.
— Trudno, aby on mógł wiedzieć o tem, o czem ja sam wyjeżdżając, nie wiem nigdy — dodał Sylwan, uśmiechając się.
Dzwonek powołał ich na miejsca. Emil wrócił na swoje, rozczarowany. Wielka owa odkryta tajemnica tłómaczyła się bardzo prozaicznie, i Horpiński nie czynił z niej sekretu.
Paczuski wyrzucał sobie teraz, iż fantazya za daleko go uniosła. Postanowił zaniechać dalszego śledztwa, ale następnego czwartku znalazł się u pani Zawierskiej.
Salon tego wieczora był przepełniony; tylko pana Sylwana nie dostrzegł Paczuski między gośćmi.
Panna Michalina ze swobodą i dobrym humorem zwykłym pomagała matce w zabawianiu gości i zdumiewała ich wielostronnością swoją.
Professor M..... po półgodzinnej z nią rozmowie, otarłszy pot z czoła, poszedł do Radcy S..... i nie mógł wytrzymać, aby mu nie zwierzyć się, jak go ta „dziewczyna“ intrygowała.
— Powiadam radcy: oczytana tak, że radbym, aby niejeden z naszych pseudo-uczonych — tyle tylko, co ona, miał wiadomości! Osobliwy fenomen!
Inni goście z równym pewnie entuzyazmem wyrażali się o tej cudownej pannie Michalinie, która tak wesolutko i dziecinnie się zabawiała tymczasem, jakby jej żaden bagaż naukowy nie ciążył.
Emil czatował na nią oddawna — nie mogła go pominąć nie rzuciwszy słówka, bo była bardzo grzeczną.
— Nie widziałam pana przeszłego czwartku — odezwała się.
— Byliśmy w teatrze razem z Horpińskim! — niezgrabnie odparł Emil.
Usłyszawszy to nazwisko, panna Michalina, odrobineczkę się zatrzymała z odpowiedzią. Spojrzała w oczy Paczuskiemu, trochę zdziwiona.
— Zbliżyłem się trochę do Horpińskiego — rzekł Emil — a winienem to pani. Ciekawość jest zaraźliwą.
— A! moja już minęła! — odezwała się panna — a pan zaspokoiłeś-że swoję?
— Niezupełnie — rzekł Paczuski — ale, coś mi się jednak zdobyć udało... Rys charakteru, nic więcej.
Wiem, że pan Sylwan miewa fantazye... i czasem, — jak sam się przyznaje, gdy go porwie chętka do błądzenia samotnego po okolicach, lub — co on nazywa — polowania... puszcza się, nieopowiedziawszy nikomu, nawet służącemu... w świat...
Trwa niekiedy to używanie samotności całe tygodnie...
— Panna Michalina słuchała z udaną obojętnością.
— A! to mnie wcale nie dziwi — rzekła. — Są chwile, gdy człowiek pragnie być sam z sobą. Ja to bardzo dobrze rozumiem...
— Ja — jakoś mniej to sobie umiem wytłómaczyć — odparł Paczuski — bo towarzystwo lubię bardzo i potrzebuję go, a sądzę, że człowiek nie jest stworzony do samotności.
— Tak jest — wtrąciła panna Michalina — lecz niekiedy jest ona potrzebą duszy. Człowiek chce skupić myśli — albo znajduje się w takiem usposobieniu, że dla innych byłby ciężarem.
Emil nie odpowiedział już, zapatrzył się w piękne oczy panny Michaliny, które tęskny wyraz jakiś przybrały. Zbliżający się Salvator, który na pannę czatował dawno, pochwycił ją usiłując zabawić plotkami — a Paczuski pozostał sam.
Odwiedziny, których się mógł spodziewać od Horpińskiego, wypadły niewątpliwie, bo — on go nie zastał. Potrzeba było kilka dni spauzować, nie okazując się zbyt natrętnym, nim-by nowa nastąpiła wizyta.
Gdy Emil zadzwonił znowu do drzwi tych, za któremi zawsze go nęciła tajemnica — wyszedł na przyjęcie jego Konrad i zimno mu objawił, że pana — nie było.
— Cóż? znowu na jakiej exkursyi? — spytał, śmiejąc się Emil.
— Nie — na mieście — krótko i sucho rzekł, kłaniając się służący, który, dłuższej rozmowy unikając, rękę po bilet wyciągnął.
I na tem się skończyło.
Paczuski miał właśnie wyścigowe troski na głowie; zajął się niemi nadzwyczajnie, wpadł między sportsmenów — i o Horpińskim zapomniał.
W tym roku konie na tor warszawski przybyły z najrozmaitszych stron, z odległych prowincyi, między innemi panowie Nitosławscy z Podola, mający bardzo piękne i sławne stadniny, przyprowadzili dwa bieguny, powszechną ciekawość obudzające.
Nitosławskich tu nikt nie znał, wiedziano tylko, że mieli niepodzieloną fortunę ogromną, że jeden z nich mieszkał często w Anglii, i miał handlowe interessa znaczne. W stajni Nitosławskich, do której ciekawi byli przypuszczeni — p. Emil po raz pierwszy spotkał obu braci — i na ich widok stanął zdumiony tak, iż o zaprezentowaniu się zapomniał.
Przyczyną tego osłupienia było, niesłychane, zdumiewające — przerażające niemal podobieństwo twarzy, ruchów, głosu obu panów Nitosławskich do — Sylwana Horpińskiego.
Paczuski znalazł je tak uderzającem, iż mu na myśl przyszło, że tylko pokrewieństwo jakieś mogło takie podobieństwo tłómaczyć.
Dopiero po chwili, przyszedłszy do siebie — gdy go przedstawiono panom Nitosławskim gdy wdał się z niemi w rozmowę, która spostrzeżenia pierwszego nietylko nie osłabiła, ale je jeszcze uczyniła wyrazistszem — przekonał się p. Emil, iż podobieństwo wistocie było nadzwyczajne, ale byli to zupełnie inni ludzie, nie w rodzaju Horpińskiego... Wychowanie widać było na nich bardzo staranne, obycie się ze światem europejskim, znajomość stosunków ogromną — ale sport, handel, spekulacye, życie świetne... głównie ich zajmowało.
Paczuski dla siebie wolał ich, niż Horpińskiego — nie mógł jednak zaprzeczyć, że daleko mniej od niego byli warci.
Sylwan na każdym czynił wrażenie niepospolitego człowieka, osobliwości wybranej, gdy pp. Nitosławscy wcale oryginalnością nie grzeszyli, i należeli do tej massy pospolitej, przyzwoitej, pod strych wychowanej, która zapełnia salony, i stara się nieodznaczać niczem.
Czysto więc tylko przypadkowe podobieństwo rysów twarzy zbliżało ich do Sylwana, który o dobrych lat kilka od nich był starszym.
Podobieństwo to, które tak mocno uderzyło Emila, musiało być nadzwyczajnem, gdyż kilka osób równie z nim było zdumionych.
Porównać jednak tych typów z sobą nie było możliwem, bo Horpiński na wyścigach nie bywał i do sportsmenów nie należał.
Tegoż dnia właśnie czwartkowy wieczór zapędził Paczuskiego do Zawierskich. Wyścigi ściągały do stolicy mnóztwo osób z prowincyi, znajomych pani domu: salon i saloniki były przepełnione. Panna Michalina, jakby na przekorę temu świetnemu bardzo zbiegowisku, wystąpiła dnia tego nadzwyczaj skromnie ubrana, bez najmniejszej chęci podobania się.
Emil w początku, choć pragnął się do niej zbliżyć, docisnąć się nie mógł — oblężoną była ciągle. Oczyma szukał Sylwana Horpińskiego — i nie znalazł go. Zaglądał po wszystkich pokojach i zakątkach — i przekonał się, że go nie było. Panów Nitosławskich także nie znalazł, bo ci w innych kołach się obracali i nowych znajomości nie robili chętnie, tam, gdzie byli gośćmi tylko.
Po wieczerzy dopiero błądzący z salonu do salonu i dosyć znudzony, Paczuski spotkał się, przechodząc, z panną Michaliną.
Zaczepiła go sama o Horpińskiego.
— Gdzież jest pański przyjaciel Horpiński? — spytała.
— A!.. przyjaciel! — rozśmiał się Emil. — O tem nie wiedziałem. — Zdaje się, że go też niema, dawno nawet dosyć nie miałem przyjemności go spotkać, ale dziś za to, aż dwóch jego Sozjów?
Panna Michalina spojrzała zdumiona.
— Sozjów! cóż to ma znaczyć?
— Osobliwa igraszka natury — rzekł Paczuski, chcący się popisać z erudycyą. — Sądziłem, że coś podobnego spotyka się tylko w starych komedyach! Niech pani sobie wyobrazi dwóch braci... nazywają się Nitosławscy, mają prześliczne konie — tak z twarzy, głosu, ruchów podobnych do Sylwana Horpińskiego, że zobaczywszy ich, osłupiałem...
Jak żyję takiego podobieństwa anim widział, ani mogłem przypuścić.
P. Michalina słuchała... ale ją to mało zdawało się obchodzić. Paczuski starał się tym fenomenem niezmiernie ją zainteressować, — co mu się nie udało.
Nalegał tak na trafność swojego spostrzeżenia, iż kilka osób, z tych, które Nitosławskich widywały, wezwał na świadectwo. Wszyscy wistocie potwierdzili uderzającą niemal tożsamość rysów, lecz i panna i oni nie przywiązywali do niej wagi i mieli ją za przypadkową.
Panna Michalina dodała, kończąc rozmowę o tem, że rzeczą nie było rzadką, spotykać łudzące podobieństwa — tylko tem zadziwiające, że nie ciągnęły za sobą pokrewieństwa ani ciała ani ducha.
Professor W..... zakończył, że największy głupiec mógł napozór być do najmędrszego filozofa podobnym.
Paczuski, tego wieczora więcej niż zwykle ożywiony, zanadto mówił o Horpińskim, zbyt się nim zajmował i do pewnego stopnia się tem skompromitował.
Zapóźno potem pomiarkował się, iż tę paplaninę niepotrzebną któś mógł Sylwanowi powtórzyć. Horpińskiego tymczasem jednak nie było i przez kilka dni następnych nigdzie się widzieć nie dawał.
Ci, co chcieli na razie sprawdzić owo jego podobieństwo do Nitosławskich, nie mieli zręczności po temu, bo Sylwan — nie był ani na wyścigach, ani nawet, jak się zdawało — w mieście. Emil Paczuski tegoż wieczora u pań Zawierskich niespodzianie wcale wpadł w łapkę. Nie była ona zastawioną na niego — ale los mu ją widać przeznaczał.
Płochy dotąd i przerzucający się z kwiatka na kwiatek, używający swej młodości, pan Emil, który się nigdy nie kochał — spotkał u Zawierskiej panią Bydgoską z córką, świeżo przybyłe do Warszawy.
Niegdyś Bydgoscy, którzy teraz od lat wielu przenieśli się w Płockie, mieszkali w bezpośredniem sąsiedztwie państwa Paczuskich, o miedzę. Pani Bydgoska i jej mąż, byli w najczulszej przyjaźni z jego rodzicami, a mały Emilek pamiętał jeszcze mniejszą, w blond loczkach, dziewczyneczkę Maniusię, którą naówczas wystrojoną niania prowadziła za rączkę. Dziecię to było zachwycające.
Dowiedziawszy się o tej przyjaciółce matki, Emil poszedł się jej przypomnieć, a uszczęśliwiona jejmość powitała go serdecznie, jak własne dziecko. Obok niej postrzegł Emil panieneczkę — jakby z francuzkiego obrazka zdmuchniętą, istotę powietrzną, wesolutką, figlarną, śliczną jak aniołek, śmiałą jak dziecko, z włoskami złotemi, z oczkami niezapominajkowemi — stworzoną zda się nie do życia na tej ziemi razowego chleba i krwawego potu, ale zbiegłą z eterów, w poselstwie od ideału...
Była to owa Maniusia, która nie mając tu znajomych, zmuszona się trzymać sztywnie i milcząco, była niezmiernie wdzięczną Emilowi, że się tu znalazł.
Pochwyciła go jak dobrą, starą znajomość, którą mogła zawładnąć. Paczuski stanął do usług — a oczki niebieskie i usteczka różowe tak przemówiły do niego, że rażony, gdyby piorunem — zakochał się w Maniusi!
Zakochanie to gwałtowne dokonało się w ciągu pięciu minut; w kwadrans potem Paczuski mówił sobie w duszy, iż Maniusia była mu przeznaczoną.
Cały wieczór przetrwał na straży przy matce i córce, tłómaczył im nieznanych ludzi, opowiadał historyjki — starał się okazać jak rozległe ma stosunki, popisywał się z dowcipem własnym i pożyczanym, — słowem: formalnie rozpoczął służbę przy Maniusi, która również uprzejmie, nieopatrznie, gorąco, dziecinnie nim się zajęła.
Dla wszystkich gości tego wieczora było to uderzającem; uśmiechano się z Emila, którego nikt nigdy nie widział jeszcze tak roztrzpiotanym i rozgorączkowanym zarazem; nazywano panienkę — naiwną i zdradzającą wychowanie na wsi.
Dla samej Bydgoskiej, która, prawdę powiedziawszy, przybyła do Warszawy dla... Maniusi, myśląc, że tu jej piękność ocenioną zostanie i świetny los jej zapewni — nie mogło nic być pożądliwszem nad spotkanie z Paczuskim... nie mogła dla dziecka życzyć nic pomyślniejszego nad rozkochanie się bogatego jedynaka, który był razem młodym, miłym i dobrym chłopcem.
Trochę zabobonna, wierząca w przeczucia, kabały i t. p. Bydgoska coś opatrznościowego widziała w tem zbliżeniu się do Paczuskiego i żywem zajęciu, jakie on okazał zaraz Maniusi. Zaprosiła go nazajutrz do siebie, oddała się w jego opiekę i jako, przyjaciółka matki, zapowiedziała mu, że będzie jego dobrego serca używać i nadużywać, bo w Warszawie niema nikogo.
Paczuski ofiarował się ciałem i duszą na sługę i niewolnika...
Maniusia groziła mu już tego wieczora, że go obie z mamą zamęczą, bo tysiąc rzeczy im brakło, a nie wiedziały, gdzie ich szukać.
Następnych dni ci, co się zwykli byli spotykać z Emilem w teatrze, w cukierni, w restauracyi — postrzegli, że go brakło. Spędzał prawie cały czas na bieganiu z Bydgoskiemi lub dla nich. Józio nawet przez dwa dni go nie mógł złapać.
— Co się z tobą dzieje? — zawołał w ulicy go spotkawszy pędzącego po kawalersku.
— Oszalałem, przyznaję się — odparł Emil — prześliczna, cudowna różyczka przybyła tu ze wsi. Znałem ją dzieckiem... zdaje mi się, że jestem zakochany!...
Szalawski napróżno chciał się dowiedzieć szczegółów; Paczuski czasu nie miał, śpieszył do Maniusi...
Dorożka pełna była sprawunków...
Dał przyjacielowi rendez-vous na późną godzinę wieczorem w cukierni i poleciał dalej.
Do takiego obałamucenia z gorączką Paczuski dotąd nie był skłonny, i przyjaciel uznał, że na niego musiała przyjść godzina... owa godzina, która dla najpłochszych przychodzi wreszcie, jako zwiastunka szczęścia, często jako przepowiednia niedoli.
Szalawski czekał długo przy herbacie na przyjaciela, który przybiegł nareszcie, zmęczony, roztargniony, szczęśliwy, niespokojny, gadatliwy — słowem: wyjątkowo rozbudzony i rozgorączkowany.
Józio, który był w swoim zwykłym stanie powszednim, a pulsa mu nie biły ani o ćwierć sekundy żywiej, niż zwykle — chciał naprzód leczyć zimną wodą przyjaciela.
Emil mu się wyspowiadał. Tak — miał to przekonanie sam, iż się kochał poważnie i że ta miłość mogła go zaprowadzić do ołtarza.
Samo to przypuszczenie było wielkiego znaczenia, bo nigdy dotąd się nie zrodziło w myśli i sercu Paczuskiego. Pragnął Manusię pokazać przyjacielowi — był nią dumny.
Mówił, że w niej znalazł istotę dopełniającą — ideał... że tylko z nią mógł być szczęśliwym i t. d.
Prozaiczniejszy Józio począł rozpytywać o państwa Bydgoskich, rodzinę i mienie.
Panna mogła mieć parękroć stotysięcy posagu conajmniej: rodzina była zacna, — najmniejszej plamki na niej, ani koło niej; Emil był bogaty, matka jego w przyjaźni z matką Maniusi: wszystko się więc składało cudownie.
— Niezmiernie mnie cieszy to twoje szczęście, kochany Emilku — rzekł, wysłuchawszy tego Szalawski — ale cię proszę i zaklinam, nigdy nic nie rób popijanemu. Dotąd jesteś i robisz na mnie wrażenie człowieka pod hełmem... Wytrzeźwij się, myśl... rozważ i — nie śpiesz.
Paczuski jaknajuroczyściej zapewnił przyjaciela, że też wcale nie myśli tych rozkosznych dni rozmarzenia, niepewności — skracać pośpiesznym krokiem.
Przewidywał tylko zawcześnie, iż ta miłość — pierwsza prawdziwa — nie rozwieje się płocho, jak inne.
— Zobaczysz Maniusię — to anioł! — dokończył, łamiąc ręce i oczy wznosząc do góry.
Szalawski parsknął.




Upłynęło tygodni kilka.

Sylwan Horpiński zjawił się jednego wieczora znowu u pani Zawierskiej. Przywitawszy się z gospodynią, ukłoniwszy zdala pannie Michalinie, zaszył się potem wśród mężczyzn, zawiązał rozmowę obojętną i zdawał się więcej rozpatrywać i rozsłuchiwać w towarzystwie, niż czynny brać udział w zabawie.
Oko jego biegało wszędzie ciekawe, niczem się nie zajmując zbytecznie. Stał chłodny jakiś — smutny, obcy wśród ludzi, którzy wszyscy więcej niż on byli porwani prądem życia. Był spektatorem, w którym domyślać się mógł ktoś surowego sędziego i postrzegacza.
Przez dosyć długi czas nie widziano go ani tutaj, ani w mieście nigdzie. Głuche wieści chodziły, że był gdzieś na wsi. Nie dziwiono się temu, bo nieraz już tak znikał z horyzontu i również niespodzianie powracał.
Wszyscy znajomi jego witali go mile, gdyż nikomu nigdy nie był zawadą, a dla wielu był miłym i usłużnym towarzyszem.
Salwator, ów pasożyt chudy i długi, który wszystkim rad był jakąś plotką się przysłużyć, nie miał nic pilniejszego, spotkawszy się z Horpińskim, nad zdanie mu sprawy z wyścigów, a przypomniawszy sobie Nitosławskich, dodał, iż wszyscy byli uderzeni ich podobieństwem do p. Sylwana, szczególniej Emil Paczuski, który z tem biegał, głosił to i aż do śmieszności się zajmował przypadkowem tem zbliżeniem fiziognomii. Dodał, iż Paczuskiego skłoniło to do przypuszczenia jakiegoś pokrewieństwa.
W ustach Salwatora, oszczercy z powołania — wszystko nabierało szczególnego znaczenia. Nie obwiniał nikogo, nie okazywał jawnej złośliwości ani niechęci: owszem tłómaczył, łagodził, uniewinniał każdego, ale — miał ten talent, że wszystko, co puścił w świat, jadem było zaprawne.
Horpiński, który słuchał napozór obojętnie, cierpliwie, jednem uchem, chociaż niekiedy rumienił się i bladł, zdradzając się małemi oznakami niecierpliwości — po rozmowie tej z Salwatorem odszedł do domu, posępniejszy niż zwykle.
Nim się jednak rozstali, na przypuszczenie pokrewieństwa jakiegoś z Nitosławskimi z Podola, odparł kategorycznie, iż na Podolu ani rodziny, ani znajomych nie miał, że o Nitosławskich pierwszy raz w życiu słyszy.
Salwator spodziewał się przy tej sposobności pochwycić coś o — prowincyi, do której się pochodzeniem zaliczał Horpiński, ale — zawiódł się. Sylwan nie uznał za potrzebne tłómaczyć mu się ze swej genealogii.
Ponieważ Emil Paczuski ciągle teraz był zajętym panią Bydgoską i Maniusią, żył tylko niemi, a wszystko zresztą stało mu się obojętnem — nie rychło więc się spotkali z Horpińskim.
Pani Bydgoska regularnie bywała na Czwartkach pani Zawierskiej, i tu towarzyszący jej Paczuski znowu się zszedł z p. Sylwanem.
Nie spostrzegł tego w początku, iż wzrok, którym go zmierzył Horpiński, był pełen gróźb jakichś i niemal pogardy. Wejrzenie to jednak tak przelotnie i chwilowo zdradziło Sylwana, iż pochwycić je było trudno, a zaledwie jak błyskawica prześliznęło się po Paczuskim, natychmiast wyraz się zmienił — złagodniał, ostygł i uśmiech jakiś zimny całej fiziognomii nadał zwykły jej charakter zobojętnienia.
P. Emil z konieczności tylko oddalał się od krzesełka Maniusi, ale musiał parę razy odbyć wędrówkę po salonie i w jednej z nich oko w oko się zetknął z Horpińskim.
Ten przywitał go nader uprzejmie — może aż nadto, tak, że Paczuski, niezupełnie czysty w sumieniu, trochę się zmieszał.
— Dawnośmy, dawno pana tu nie widzieli — odezwał się pośpiesznie.
— Wątpię, aby się to komukolwiek uczuć dało — odparł Horpiński — bo nie mam wogóle szczęścia do ludzi.
— Mylisz się pan.
— Nie, nie mylę się — ciągnął dalej Sylwan z obojętnością. — Nic to nie dowodzi, że pan wyjątkowo łaskaw jesteś na mnie. Jeśli się mną kto zajmował, to chyba tylko przez próżną ciekawość.
Rozśmiał się dziwnie Horpiński i do milczącego, nieco zmieszanego Emila mówił dalej:
— Powiadano mi, że jakieś upatrzone podobieństwo rysów, nie wiem już tam do kogo... wielu śmiesznych kommentarzy i domysłów było powodem!...
Paczuski uczuł się osobiście dotkniętym. — Niech się pan temu nie dziwi — rzekł — bo istotnie, patrząc na panów Nitosławskich, trudno się było nie zdumiewać uderzającem tem podobieństwom.
Horpiński ruszył ramionami.
— Bardzo żałuję, żem się nie mógł stawić na okaz dla porównania — odezwał się kwaśno. — Nie mógłby pan mnie objaśnić, — zkąd są ci moi sozjowie, z jakiej prowincyi?
— Jest to znakomita, bogata rodzina z Podola — odparł Paczuski. — Mają stadniny sławne, jeden z braci przebywa w Angli, handlują na wielką skalę zbożem, mają dom komissowy.
Horpiński słuchał z uwagą.
— Pochodzą, z Podola? — podchwycił — strona, w której ja nigdy rodziny ani powinowatych nie miałem...
— A pomimo to — zawołał Paczuski — podobieństwo jest, można powiedzieć: braterskie. Mniejsza o rysy, ale ruchy, głos, wszystko...
— To nader pochlebne dla mnie! — szydersko odezwał się Sylwan, którego twarz była blada, a oczy się iskrzyły — nader pochlebne.
I począł się śmiać sucho jakoś, a złośliwie.
— Trzebaż, abym właśnie na tę chwilę wyjechał! — dodał. — Zawsze miłem jest choć z twarzy być podobnym do milionera!...
Emil zamilkł; czuł, że Horpińskiemu nie pochlebiało to wcale — gniewało go raczej.
Po chwilce Sylwan zmienił rozmowę, nie porzucając szyderskiego tonu, jakim ją prowadził.
— Widzę, że do towarzystwa zwykłego pani Zawierskiej nowa gwiazda przybyła — rzekł, zwracając się do Paczuskiego. — Śliczna panieneczka... zaledwie rozkwitły pączek... Na mnie smutne czyni wrażenie taka świeżuchna roślinka, przesadzona do miejskiego wazonika. Bogdajby tam kwitła, pod cieniem lip domowych!!
— Dzięki Bogu, powietrze, słońce i życie Warszawy nie jest tak dla kwiatków zgubne, aby się tu one obawiać mogły o siebie — rzekł Paczuski.
— Tak się panu zdaje? — spytał Sylwan. — No, nie wiem! Wolałbym jednak zawsze, aby ludzie żyli tam, gdzie im los dał przyjść na świat. Przesadzania i aklimatyzacye są niebezpieczne.
W ciągu tej rozmowy Emil ciągle niespokojnie spoglądał ku Maniusi, a w końcu, długiego osierocenia nie mogąc już wytrzymać, wymknął się Sylwanowi i pośpieszył — na służbę.
Horpiński nie miał sposobności zbliżenia się do panny Michaliny, bo zwykle nie narzucał się jej wcale, jakkolwiek miłą mu była z nią rozmowa. Najczęściej ona sama przez grzeczność go szukać musiała i zatrzymywała się chwilę, aby mu okazać, iż go tu widziano mile.
I tego wieczora, po panu professorze, po pejzażyście starym, po starym szambelanie, przyszła kolej na Horpińskiego.
— Pan od nas coraz częściej uciekasz — odezwała się do niego.
— Gdy Warszawa staje się zbyt przepełnioną i ożywioną — mam zwyczaj ją opuszczać — odparł Sylwan — nie żebym miał wstręt do ludzi, ale stosunki naówczas są wielce nużące a nie opłacają się znajomościami, po których nazajutrz niema śladu...
— Nie znajdujesz pan zajmującem choćby przypatrywania się tej niezmiernej rozmaitości typów! — zapytała Misia.
— Typów właściwie nie widzę tak wiele; dają się one sprowadzić do kilku — rzekł Sylwan — a jednostki — z małemi odmianami, aż do zbytku są teżsame...
— Byłeś pan na wsi?... w których stronach? — spytała nieco nieoględnie Misia.
Horpiński zarumienił się lekko.
— Polowałem w lasach nie zbyt oddalonych — odpowiedział — jeździłem konno, studyowałem trochę kraj, którego małokto lepszą znajomością pochwalić się może. Dziwna to, doprawdy, rzecz, jak na małą odległość sięga w domu ciekawość ludzka, gdy za granicą tak jest nienasyconą.
— Bo tam może więcej jest zajmujących przedmiotów? — szepnęła panna Michalina.
— Nie wiem, czy może być co bardziej zajmującem dla człowieka nad to, co go najbliżej tycze. W kraju własnym najmniejsza rzecz powinna pociągać.
I natychmiast przerwał sobie, uwagę robiąc, iż w salonie wiele nowych przybyło postaci.
Ponieważ oko jego zwróciło się na pannę Maniusię — Michalina uśmiechnęła się.
— Nieprawdaż, że śliczna ta miluchna panna Bydgoska... prawdziwy kwiatuszek!...
— Około którego już widzę natrętnego motyla — przerwał Horpiński.
— Jakby stworzeni dla siebie — odparła panna Michalina. — Są nawet od dzieciństwa znajomi...
— A! — rozśmiał się Sylwan — więc już tylko powinszować i pobłogosławić! O, biedny pączek różany!...
— Biedny? — podchwyciła panna.
— Tak, bo ten dawno znajomy motyl już ma dosyć otrzepane skrzydełka — dodał Horpiński — i na jego stałość niewiele można rachować.
— A! — przerwała Misia — pan jesteś za surowym dla tego poczciwego, usłużnego, grzecznego Paczuskiego! Czy masz co przeciwko niemu?
— Ja? — podchwycił z niezmierną żywością Horpiński, którego twarz się zarumieniła. — Ja? Nietylko że nic nie mam przeciwko niemu, ale go szanuję i lubię, oddaję mu sprawiedliwość. Jesteśmy z nim na bardzo przyjacielskiej stopie i wdzięczny mu być muszę, bo mi okazuje wiele życzliwości; ale to nie przeszkadza, bym, tak, jak dziś jest, nie mógł go uznać dojrzałym do ożenienia.
Jest dziecinny, jest płochy, potrzebuje lat, doświadczenia — może nawet przykrych i dotkliwych przejść, aby życie pojął poważnie i umiał je poprowadzić... Przypuśćmyż teraz, że taka istota powietrzna, równie obca światu i życiu — kwiatuszek wiosenny, połączywszy się z tym motylem, puści się na nieznane szlaki żywota! Chyba Opatrzność, jak niańka, musiałaby czuwać nad tem dwojgiem dzieci, aby swojego szczęścia nie zmarnowały — i nie zabłąkały się na bezdrożach...
Słuchając, panna Michalina bawiła się bukiecikiem, który trzymała w ręku.
— Pan jesteś pessymistą — rzekła — a dla mnie widok tej dobranej pary młodej tak jest miły, tak pachnie poezyą i sielanką, że radabym, aby z marzenia przeszedł w rzeczywistość.
— I... skończył się — dodał Sylwan — jak poezya Heinego: słowem ironii i rozpaczy. Obwiniasz mnie pani o pessymizm: niestety! uczy go życie, i uważam go za antidotum przeciwko wszystkim niespodziankom, które doprowadzają do rozpaczy.
— Nie tolerujesz pan więc ani złudzeń, ani marzeń? — rzekła Misia — a jednak w życiu trochę poezyi jest pociechą i osłodą..
Horpiński zamilkł. Oboje patrzali na Paczuskiego, który, zapomniawszy o całym świecie, stał przed Maniusią, pochylony, rozpromieniony i opowiadał jej cóś wesoło, dziecinnie prawie, dopomagając sobie wyrazistemi poruszeniami, które zdala obojętnym widzom wydawać się mogły nieco śmiesznemi.
Jak się to stało, że tegoż wieczora pan Sylwan Horpiński postarał się przedstawić pani i pannie Bydgoskiej — nie umiemy wytłómaczyć.
Niezmiernie rzadko się to trafiało, by Horpiński sam nowych znajomości i stosunków szukał. Tym razem, zdaje się, iż kogoś prosił o zapoznanie go z panią, i znalazł do tego pretext w znajomości jakiegoś stryja jej, od kilku już lat zmarłego.
Pani Bydgoska, bardzo uprzejma dla wszystkich, widząc Horpińskiego dobrze przyjmowanym i położonym w towarzystwie, słysząc o nim same pochwały od gospodyni domu, ujęta miłą i dystyngowaną powierzchownością — przyjęła go też bardzo mile. Panna dygnęła mu bojaźliwie jakoś, a stojący przy niej Paczuski trochę się zachmurzył, bo nie rad był tej znajomości.
Gdy po rozmowie z matką i zamianie słów kilku z Maniusią, — pan Sylwan się oddalił, Paczuskiemu pilno było niezmiernie obwarować się od wpływu, jaki ta znajomość na panią Bydgoską wywrzeć mogła. Miał przeczucie, że Horpiński mógł mu szkodzić.
Obawa ta nie była wprawdzie na niczem ugruntowana — była instynktem raczej, niż wyrozumowanym wnioskiem; ale sam czując się względem Horpińskiego nie zbyt przyjaźnie usposobionym, lękał się Emil wzajemności, która w ludzkich stosunkach, jest prawie nieuchronną.
Dziwny to, ale tysiąckroć stwierdzony fenomen, że wrażenia i uczucia, jakie wywołują nowe znajomości, są niemal zawsze jednakie. Jeżeli ktoś w nas wstręt obudza, możemy być prawie pewni, że i my musimy mu być wstrętliwi; taksamo przyjazne usposobienie jest wzajemnem. Tych miłości, które są opłacane nienawiścią, o jakich prawią stare i nowe romanse — na świecie niema. Zmysłowe żądze mogą się obejść bez wzajemności, bo są czysto źwierzęce: tam gdzie dusza ma udział jakiś, prawa attrakcyi i odpychania nie cierpią wyjątku. Paczuski, raz wyrobiwszy w sobie jakąś niechęć ku Horpińskiemu, mógł się więc instynktowo spodziewać, że mu ona równą zostanie opłacona.
Pani Bydgoska, którą z wieczora od Zawierskich odprowadzał do jej mieszkania, jak zwykle, zapytała go, naturalnie, o tę nową znajomość.
Emil nie chciał się zdradzić przed nią ze swym wstrętem i podejrzliwością przeciw Horpińskiemu; ale odpowiedź jego dawała do myślenia.
— Człowiek to bardzo miły, dobrze wychowany, przyjmowany wszędzie — rzekł, cedząc słowa rozważnie — ma tylko to jedno przeciw sobie, że właściwie nikt go nie zna, nikt nic o nim nie wie. Od bardzo dawna przebywa w Warszawie, umiał sobie zjednać wstęp wszędzie, nic mu zarzucić nie podobna... zdaje się majętnym; ale nikt nie wie, ani co on ma, ani zkąd pochodzi... ani czem się właściwie zajmuje.
— Pojmuje pani — dodał Paczuski — że człowiek, co tak starannie tai i pokrywa swą przeszłość — musi mieć do tego jakieś powody...
Zresztą, jak mówiłem, w towarzystwie bardzo wszędzie pożądany, oczytany, w obejściu się miły... i — ma chyba tylko przyjaciół, do których i ja się zaliczyć muszę.
Bydgoska się uśmiechnęła.
— Jak na przyjaciela, toś pan za surowy — rzekła. — Czyż koniecznie ma się za tą zasłoną coś ukrywać, czegoby się wstydzić miał?
— Ale ja tego nie mówię — odparł, tłómacząc się Paczuski — nie przypuszczam nic. Zdaję pani sprawę z tego, co jest, bom obowiązany mówić prawdę.
— Panna Michalina — dodała Bydgoska — mówiła o tym panu, niemal z entuzyazmem go wychwalając, a jej zdanie wiele u mnie waży.
— Ja też — przerwał zmieszany Emil — oddaję sprawiedliwość wielkim istotnie przymiotom Horpińskiego, tylko — nie lubię zagadek!...
Maniusia śmieszkiem milutkim potwierdziła, co mówił jej Emil: i ona dzieliła jego przekonanie. Zagadek nie powinno było się na świecie spotykać!...
W parę dni potem p. Sylwan przyszedł z uszanowaniem do pani Bydgoskiej. Wybrał tak godzinę, iż ją zastał samą z córką; Emila jakoś nie było — co mogło się nazwać cudem, bo on tu teraz przesiadywał nieustannie.
Jak na pierwszą wizytę, Horpiński zabawił dosyć długo; rozmową swą potrafił zająć niezmiernie dobrą panią Bydgoską — oczarował ją niemal, umiał się podobać, i gdy wyszedł, a wkrótce potem zjawił się Paczuski, matka a nawet córka, wpadły na niego z wymówkami za to, że się nie poznał na tak ze wszech miar miłym, wykształconym, dowcipnym, ujmującym człowieku, jakim był Horpiński.
Chociaż napół żartem czyniono mu te wymówki, Emil wziął je do serca. Nie podobało mu się to, że Horpiński tak sobie potrafił łatwo te panie pozyskać.
Opanowany ciągle myślą odkrycia tajemnicy pochodzenia p. Sylwana, słysząc, że znał dobrze stryja pani Bydgoskiej — sądził, iż to go na jakiś ślad naprowadzi, ale okazało się, iż znajomość tę zrobił w Warszawie, i — nic ona objaśnić nie mogła, prócz tego, że byli z sobą bardzo w blizkich stosunkach...
Dowodziło tego wszystko, co p. Sylwan wiedział o rodzinie Bydgoskich... jak się w rozmowie okazało.
Dla zacnej, dobrodusznej mamy Bydgoskiej nie było nic zadziwiającego w tem, że Horpiński o pochodzeniu swem nie mówił i niem się nie chlubił. Musiał należeć do tej drobnej szlachty, której tyle tysięcy składało stan uprzywilejowany dawnej Rzeczypospolitej. Ojciec mógł się dorobić majątku, niczem zresztą się nie odznaczywszy. Kolligacyi nie miał pewnie.
Tak, to, co dla Paczuskiego było podejrzanem — pani Bydgoskiej wydawało się naturalnem.
Sam zaś człowiek tak jej był sympatycznym, a, co dziwniej, tak nawet Maniusi, po tej wizycie, wydawał się miłym — że Emil musiał zamilknąć, ale bardzo posmutniał.
Nie tyle mu szło o mamę, ale — jak potrafił zdobyć, tak łatwo pozyskać sobie Maniusię?!
Emil nie rozumiał tego, że młodziusieńkie dziewczątko, które dojrzały i poważny mężczyzna z uszanowaniem jak osobę, — (nie dziecko) — traktował w towarzystwie i obchodził się z nią równie jak ze starszemi — musiało być tem ujęte wielce, bo mu pochlebiało, iż ją już jako dorosłą panienkę uważał.
Maniusia wdała się z nim w rozprawę nawet, z której wyszła zwycięzko, i w końcu p. Sylwan stał się jej miłym — ją także oczarował...
Emil czuł, że obok niego on się musiał wydawać dziecinnym i płochym... trapiło go to.
Powziął więc jeszcze większą odrazę do Horpińskiego — nienawiść prawie. Mama, jak mama, ale broniąca go Maniusia! — w rozpacz go wprawiała.
Tem się pocieszał tylko, że Horpiński nie mógł zbyt często nawiedzać pani Bydgoskiej, i że wpływ jego niebezpieczeństwem nie groził. Tymczasem była to nieco fałszywa rachuba. P. Sylwan zaraz potem w teatrze odwiedził panią Bydgoską w loży i zaproponował wycieczkę w okolicę razem z paniami Zawierskiemi, którą on się podejmował urządzić: przyjęto ją.
Dowiedziawszy się o tem, Paczuski, który się nie spodziewał, aby był zaproszonym, wpadł niemal we wściekłość. Zaczynał się odzywać już z pojedynkiem, do którego nie miał najmniejszego prawa.
Ochłonął dopiero, gdy — znalazł zaproszenie, które Horpiński mu nadesłał. Nie poprawiło ono jednak usposobienia Paczuskiego, który przyjął inwitacyą, ale marzył o pomście.
Za co? — Sam może nie wiedział.
Maniusia niewiele się dla niego zmieniła; jednak odrobineczkę go lżej jakoś i obojętniej przyjmowała: nie był sam jeden.
Horpińskiemu zaś, oprócz grzeczności dla pań których krewnego był niegdyś przyjacielem, nie można było zarzucić nic. Nie starał się w pospolity sposób o pozyskanie łask Mamusi, nie prześladował jej wejrzeniami i dwuznacznemi półsłówkami.
Był z nią nadzwyczaj poważnym i właśnie tem ją sobie pozyskiwał. Co się tycze mamuni, ta po kilkunastu dniach — całkiem się poddała wpływowi, radom, kierunkowi, jaki jej zręcznie nadawał Horpiński: wynosiła go pod niebiosa. Paczuski nie śmiał się odezwać ani słówkiem przeciwko niemu.
W miarę, jak p. Sylwan tu rosnął, on malał i schodził na coraz mniej znaczące stanowisko. Obchodzono się z nim, jak... z młodzikiem. Nawet Maniusia pozwalała sobie dać mu uczuwać to, że — starszych powinien był szanować i nie dopuszczała najmniejszej przymówki do Horpińskiego.
P. Bydgoska głośno wyznawała, że Panu Bogu powinna była za tę opiekuńczą znajomość dziękować, a wszyscy, nie wyjmując panny Michaliny, wtórowali jej.
W końcu Emil tak był tem boleśnie dotknięty, że jednego poranku pobiegł do Józia na radę.
Szalawski wiedział o wszystkiem, ale zimno się na to wszystko zapatrywał.
— Słuchaj — rzekł — innego końca nie widzę: to jest intrygant niegodziwy. Psuje mi u Bydgoskiej — muszę go wyzwać.
— Ale jakiż pretext znajdziesz do tego?...
Pierwszy lepszy — odparł wzburzony Emil.
— Powinieneś więc o tem wiedzieć zawczasu — rzekł Szalawski — że Horpiński jako szermierz na szpady i pałasze jest sławnym, a strzela kulami do asów o zakład.
— O tem wiem — odparł Emil — ale ja też strzelam dobrze, a biję się znośnie. W pojedynku więcej stanowi szczęście, niż umiejętność.
— Panna ci za pojedynek wdzięczną nie będzie, ani matka — dodał Szalawski. Przyśpieszysz tem ich wyjazd, a możesz sobie zagrodzić drogę nawet. Rozważ to dobrze...
— Cóż mam począć? — wybuchnął Emil.
— Na twem miejscu — rzekł Józio — albo-bym nic nie poczynał i czekał, albo-bym się z nim rozmówił otwarcie...
Skutkiem narady z Szalawskim było to, iż jednego rana Paczuski zjawił się u Horpińskiego tak wcześnie, aby go zastał niechybnie.
Znalazł go już ubranym, nad poważną książką, i został przyjęty z taką uprzejmością nadzwyczajną, tak mile i wesoło, że przybywszy pełen wyrzutów i gotów do żwawego sporu — mimowolnie złagodniał znacznie. Musiał zmienić ton, a nawet sposób zagajenia rzeczy.
— Jesteś pan dobrodziej — rzekł chłodniej — w takich stosunkach z panią Bydgoską, masz wpływ tak wielki na nią, iż się nie waham zwierzyć mu i prosić o pomoc i radę...
Miałem zamiar starać się o rękę jej córki. Z początku byłem przyjmowany dosyć dobrze; od niejakiego czasu widzę i czuję oziębienie... Kocham pannę... jestem w rozpaczy!...
Horpiński słuchał bardzo obojętnie.
— Przypisujesz mi pan — odparł po namyśle — wpływ, którego ja nie mam wcale; znajomość moja z panią Bydgoską jest świeżą... Nie pochlebiam sobie, abym mógł jej zaufanie pozyskać.
Zatrzymał się nieco Horpiński i zawahał z dalszym ciągiem.
— Taksamo — nie mam najmniejszego prawa panu radzić nic, ani odradzać... Muszę tylko, wszelkie przypuszczenia uprzedzając, oświadczyć mu najuroczyściej: najpierw, że co do mnie — nie postało mi w myśli nawet starać się o pannę... powtóre, że nigdy słowem jednem nie zaszkodziłem panu, ani u matki, ani u panny...
Emil podniósł głowę.
— Chcesz pan dać mi dowód życzliwości? — rzekł nagle. — Racz być moim pośrednikiem..... chciej wybadać matkę i — oświadczyć jej moje zamiary.
Horpiński wstał z krzesła nagle.
— Daruj mi pan — rzekł sucho — tego pośrednictwa na żaden sposób podjąć się nie mogę.
— Małżeństwo, według mojego przekonania i sposobu widzenia, jest czynem tak wielkiej wagi w życiu, iż sumienny, uczciwy człowiek nie może się nigdy ważyć ani pomagać do niego, ani wtrącać. Dałem sobie słowo raz na zawsze: do spraw podobnych się nie mieszać.
— Ale przynajmniej nie przeszkadzać! — wybuchnął Emil.
— Mógłżeś pan przypuścić nawet, że ja się na to ważę? — spytał surowo Horpiński.
Paczuski się zarumienił. Nie miał dowodów żadnych — domyślał się tylko.
— Co mi pan radzisz? — zawołał.
Długo milczał Horpiński.
— Nigdy nie radzę nikomu — rzekł — choć nie przeczę, że radzić drugim łatwiej jest, niż samemu sobie. Przez wdzięczność za to, żeś pan raczył zwrócić się ku mnie, powiedziałbym jedno. Rozważ pan dobrze czy nie zawcześnie myślisz o ożenieniu się, i czy panienka też nie jest za młodziuchną? Wiem, że miłość nie zna rachuby... niestety!...
Zamilkł nagle.
Paczuski siedział z głową spuszczoną.
W ostatniem przemówieniu Horpińskiego, które wistocie nic nie mówiło, brzmiało coś szyderskiego, ironicznego, niedość wyraźnie, aby się można było obrazić; ale w duszy czuł się Emil draśniętym do żywego: ten człowiek grzecznie sobie szydził z niego, jak z młokosa, i mścił się na nim.
Dobitniej w ostatku wyraziło się to jeszcze w zakończeniu przemówienia Horpińskiego, który dodał po chwili:
— Masz pan matkę, rodzinę, przyjaciół — osoby, które jego i Bydgoskich położenie lepiej znają, niż ja: do nich się zwróć o radę.
Ja, co nie mam ani rodziny, ani stosunków, co jestem sierotą, i wydaję się jakąś zagadkową istotą... aerolitem, spadłym niewiedzieć z jaką burzą... z niewiedzieć jakiego świata, nie miałbym się kogo poradzić, i musiałbym sam rozstrzygać; ale panu — na doradzcach nie zabraknie. Z tego względu i wielu innych, szczęśliwszym pan jesteś nademnie...
Paczuski, posłyszawszy to — już ani słowa nie mówiąc, wziął za kapelusz, i zimno bardzo żegnając się, wyszedł, przeprowadzany grzecznie, aż do progu...
Wiedział, że miał nieprzyjaciela, z którym ciężko mu się mierzyć było!




Lato nadchodzące wypędzało wszystkich z miasta — powoli.

Zrodził się w naszych czasach ten obyczaj wędrowania wzorem ptaków, pod pozorem szukania warunków hygienicznych dla życia. Dawniej palono dobrze w piecach zimą, a latem starano się o chłodek w cieniu; ale, z wyjątkiem najbogatszych rodzin, mogących dogodzić swym zachciankom, nie myślał nikt o podróżowaniu do wód, do kąpieli, klimatów, do ozonu, do sosnowych borów wyziewu, do powietrza morskiego i t. p. Żyło się wszakże — czasem nawet dosyć długo...
Dziś bardzo miernego majątku człowiek ma sobie za ujmę, za upokorzenie, jeśli choć za miasto się latem wynieść nie może. Urzędnikom dają się na to ferye; miasta pustoszeją, wody i stacye się zaludniają... hotele i spekulanci robią na tem pieniądze. Czy życie ludzkie i zdrowie zyskuje? nie wiem...
Faktem jest, że kto się szanuje, jechać musi... a wybredniejsi prawie nigdy w domu nie siedzą.
Pani Zawierska z córką — wybierały się tym razem tylko na wieś, do swego parku, w którym dość miały chłodu i ciszy. Bydgoska nie wiedziała jeszcze: czy powróci do domu, czy dla Maniusi szukać będzie morskich kąpieli, któreby ją wzmocniły?
Po rozmowie z Horpińskim pan Emil, jak sparaliżowany, przez czas jakiś wcale nie wiedział, co pocznie. Przeszkody, które spotykał, zwiększyły miłość jego dla Maniusi; ale ona — ona — niestety, z początku tak mu życzliwa, znacznie ochłodła dla niego.
Matka mówiła i powtarzała ciągle, kładąc nacisk na to, iż córki wcześnie za mąż wydawać nie myśli, że ona jest wątłą i zamłodą.
Paczuski słyszał to codziennie.
Horpińskiego odwiedziny mniej teraz częste były — ale zawsze on tu najpożądańszym gościem, choć widocznie rywalem nie był. Natomiast, wprowadzony podobno przez niego, zjawił się tu młodzieniec, który odrazu nadzwyczaj został zachęcająco przyjęty.
Był to pan Leon Zagłoba, syn obywatela z Lubelskiego, jedynak, majętny i spowinowacony z najpierwszemi w kraju rodzinami. Starszy nieco od Paczuskiego, poważniejszy, przystojny, z wielkim taktem: miał za sobą wszystko — a Maniusia, która go się w początku obawiała, później zajęła się nim widocznie, tak, jak on nią.
Bydgoska zwierzała się swoim serdecznym przyjaciołkom, że wolałaby go stokroć dla Maniusi, niż tego poczciwego, miłego, ale trzpiotowatego Emila, który żony-by poprowadzić nie umiał. A młodziuchna Maniusia — potrzebowała nieco prowadzenia.
Emil z nią mogliby łatwo nieopatrznie przyszłość swą poświęcić miodowym miesiącom; z p. Leonem nie było o to obawy... a p. Leon był oprócz tego młody, piękny, zakochany i w spółeczeństwie obiecywał żonie stopień wyższy, niż ten, do jakiego Emil mógł dosięgnąć.
Ze zjawieniem się Zagłoby, tak widocznie stracił Emil w tym domu, iż niemal do rozpaczy był przyprowadzony. Wszystko to przypisywał, nikomu innemu, tylko Horpińskiemu, jego zemście nad sobą.
P. Sylwan zawsze niby okazywał mu przyjaźń i życzliwość jakąś zimną, lecz pod nią Paczuski — czuł tę nieubłaganą zemstę... postępowanie zaś całe tajemniczego prześladowcy było tak zręczne, że wprost się upomnieć u niego nie było o co...
Paczuski był wściekły; przyjaciel jego, Józio, milczący i zadumany, nie wypowiadał co myślał, wstrzymywał od kroków zbyt stanowczych; trochę bronił Horpińskiego, zresztą zachowywał się neutralnie... Potrzeba było ostudzać wistocie zrozpaczonego człowieka, który się odgrażał tem mocniej, że sam nie wiedział, jak nieprzyjaciela, wielce ostrożnego i zręcznego, pokonać potrafi. Przychodziły mu najdziwaczniejsze myśli — ale jedne od drugich mniej możliwe do wykonania.
Józio radził czekać i uzbroić się w krew zimną, co zakochanemu najtrudniejszem było.
W takim stanie ducha spotkała biednego Emila niespodzianka, która mu była bardzo na rękę. Jednego ranka, gdy wzburzony rozmyślał, co ma począć, aby tego nieszczęsnego Horpińskiego się pozbyć — usłyszał żwawą rozmowę w przedpokoju. Służący Paczuskiego, dobry chłopak, przywiązany do niego, nadzwyczaj wrażliwy, miał to do siebie, że się swojego pana humorem niezmiernie zawsze przejmował. Gdy Emil był wesół, Stasiuk szalał, gdy się gniewał, sługa stawał się nieznośnym, i przychodzącym do pana mocno mocno to uczuć dawał.
Tym razem sprzeczka jakaś u drzwi była tak głośną, że wywołała Paczuskiego do przedpokoju. W progu stał elegancki pan Konrad, niegdyś lokaj Emila, później Horpińskiego, dopominający się rozmowy z panem Paczuskim, której Stasiuk mu stanowczo odmawiał.
Zobaczywszy wybiegającego Emila, Konrad dumnie na stronę odepchnął Stasiuka i wszedł wprost ku niemu.
— Mam do pomówienia z jaśnie panem — odezwał się wzrokiem tryumfującym, mierząc przeciwnika.
Paczuski skinął, aby szedł za nim, a Stasiuk szczotkę, którą trzymał w ręku, cisnął z gniewem do kąta.
P. Konrad, chmurny, wsunął się do saloniku i powtórzył zniżonym głosem:
— Jaśnie pan pozwoli słów parę!
— Mów — proszę.
— Porzuciłem Horpińskiego — odezwał się Konrad — z tym człowiekiem wytrzymać nie można. Gdybym mógł u jaśnie pana miejsce znaleźć?
— Jakżeście się rozstali z nim? — wtrącił Paczuski, żywo zajęty.
— Jak?... najgorzej! Z uczciwymi, delikatnymi ludźmi, ten jegomość obchodzić się nie umie. Musiałem mu prawdę powiedzieć.
Wzburzony, stał chwilę Konrad.
— Pan byłeś ciekawy się dowiedzieć co o Horpińskim — dodał. — No! lepiej nademnie nikt go nie zna... To... to jest człowiek...
Konrad począł głową kiwać i przez chwilę mówić nie mógł.
— Com powiedział, że ja go znam — ciągnął dalej po chwili — to tak się ono mówi, bo jego nikt w świecie nie zna, tak się on z sobą kryje... ale, że ma coś do ukrywania — to ja wiem najlepiej. To ptaszek!!... to ptaszek!...
Z nadzwyczajnem zajęciem słuchał Emil, i widząc, że Konrad bojaźliwie się na drzwi ogląda, jakby się obawiał podsłuchania, skinął na niego i zaprowadził go z sobą do gabinetu.
— Mów śmiało — zawołał — mów... Ja też mam powody, dla których tego jegomości radbym znał lepiej i cóś o nim wiedział. Będę ci wdzięcznym, gdy mnie objaśnisz.
Miejsce u siebie lub inne ci znajdę... ale, cóż ten twój Horpiński?... co to jest za zagadka?
— Bardzo dobrze jaśnie pan go nazwał, zagadka — odparł Konrad — kto wie, gdyby ją odgadnąć, coby z tego wyszło... Porządny człowiek, proszę jaśnie pana, nie zaciera za sobą śladów, jak lis ogonem. Ja panu już raz, zdaje się, mówiłem, że on od czasu do czasu mi tak znikał — na dwa, trzy tygodnie, jakby w wodę wpadł.
No — pańska fantazya! — mówiłem ja sobie w początku... — ma może kochankę, albo co... Niechaj sobie... W końcu jak mi zaczął powracać do domu nie swój, zmęczony, brudny... zdziczały — piknęło mnie: co u licha on robi... gdzie się podziewa — a tu przypadek nastręczył, że języka dostałem.
Paczuski zbliżył się zaciekawiony.
— Gdzieś, proszę jaśnie pana, koło Garwolina, w kolonii jakiejś, w lichej chacie, w której jest tylko dwu parobków i dwie stare baby, zamyka się i — licho wie, co tam robi. Tego się nie można było ani dowiedzieć, ani spenetrować.
Tu Konrad znowu wpadł w jakieś rozgorączkowanie dziwne.
— Kto go wie? Może do jakiej bandy rozbójników należy, może pieniądze fałszuje... a po coby się krył! na co-by się taił?
Zamyślił się Paczuski.
— Jakżeś ty tego doszedł? — zapytał.
Konrad nie chciał się do szpiegowstwa przyznać.
— O to tam mniejsza, jak ja języka dostałem — rzekł, — ale mogę jaśnie panu zaręczyć, że to święta prawda.... Człowiek jest nieczysty... słowo daję.
Pomilczał chwilę Konrad i począł dalej:
— Ile razy powracał do domu z tych swoich polowań — jak on je nazywał — miałem pilną baczność na niego. Licho wie, co on tam robił — ale trzeba było widzieć ręce jego. Zazwyczaj pieści się z rękami, dłubie, czyści, myje; a bywało, jak wróci po długiej niebytności, — trzeba było się zdumieć z jakiemi!! Zamulone, zgrubiałe, poszarpane, podrapane, czarne... że się domyć nie mógł i kilka dni rękawiczek nie zrzucał. Twarz osmalona, opalona, skóra zgrubiała... O sukniach już nie mówię, co się z niemi działo.
Całe to opowiadanie Konrada, choć dosyć zajmujące, tak było niejasne i mało zrozumiałe, że Emil dotąd żadnego wniosku z niego wyciągnąć nie mógł. Słuchał, rozważał i gubił się w domysłach. Lecz, że go to dosyć poruszyło i zimnej krwi, zalecanej przez Józia, nie mógł wyrobić w sobie, — musiał rozmowę bardziej wyczerpującą z Konradem odłożyć do zupełnego uspokojenia.
Zaprosił go na popołudnie, chcąc na tę konferencyą śledczą wezwać w pomoc przyjaciela Szalawskiego. Józio, po którego pobiegł w ciągu dnia — gdy mu wyspowiadał się ze wszystkiego, wręcz odmówił wszelkiego współudziału.
Połajał go nawet za to, że ze służącymi się wdawał w spiski niedorzeczne, głupią zemstą natchnione. Jak zmyty, poszedł Emil, ale to go nie powstrzymało od popołudniowego badania Konrada.
Niewiele więcej już mógł wydobyć z niego, oprócz narzekań i oczywistych potwarzy, na czczych domysłach opartych. Jedno tylko było bardzo jasnem i pewnem: to owe tajemnicze wycieczki, których celem być miała kolonia pod Garwolinem.
Tajemnica życia Horpińskiego tam być nieochybnie musiała. Konrad poprzysięgał, że nie gdzieindziej zbiegał Horpiński, tylko tam, i że ani polował, ani odwiedzał nikogo — siedział zamknięty w towarzystwie tych dwu starych bab i parobków.
Kolonia miała być położoną na uboczu, zdala od gościńca, osamotniona, otoczona laskami i zakryta od ciekawych oczu sąsiadów. Nie była wielka, a gospodarstwo na niej wcale nie osobliwe, starania i trudów około niego żadnych nie okazywało.
Dzień, dwa, trzy, Paczuski spędził wypytując Konrada, wziął go do siebie, choć służącego nie potrzebował i biedę kupił, bo ze Stasiukiem elegant Konrad był w nieustającej wojnie. W ciągu tego czasu, ponieważ Bydgoska i córka jej coraz go zimniej przyjmowały, a pan Leon Zagłoba widocznie zyskiwał u nich — Emil doprowadzony został do tego stopnia zaciętości przeciw Horpińskiemu, któremu swe niepowodzenie przypisywał, że postanowił bądźcobądź zdemaskować wroga.
Józio Szalawski, któremu się zwierzył, nie potrafił go ani w dobry sposób, ani surowością powstrzymać od spełnienia tego, co nazywał: niedorzecznością — wyrażając się łagodnie. Wymógł tylko zaklęciami uroczystemi na nim, że Konrada przynajmniej nie weźmie do współki i wcale mu się nie zwierzy z tego, co ma począć.
— Zamiast siedzieć przy Maniusi i odzyskać coś stracił, pewnie z własnej winy w jej oczach — rzekł w końcu — lecisz Bóg wie gdzie, nie wiedzieć za czem... i przyznać się nawet nie będziesz mógł przed nikim, jakie zmalujesz głupstwo...
Co ci do tego człowieka??
Wszelkie rozumowania rozbijały się o bezsilną chęć zemsty Paczuskiego, który, z łatwowiernością dziecka, dawał Konradowi wmówić w siebie, że Horpiński mógł być — bodaj zbójem, głową jakiej bandy, lub fałszerzem monety...
Ostatnie przypuszczenie szczególniej się prawdopodobnem zdawało, zarówno słudze, jak panu.
— Proszę jaśnie pana! — mówił Konrad — zkąd u niego-by mogło być tyle pieniędzy?... a te ręce zasmolone i popalone? Każdy, co się bogaci, przecie widać i wiadomo z czego, a u niego grosza nigdy nie brak, zdaje się, że coraz go więcej. Zkądże on go bierze?
Właśnie jakoś w tym czasie w istocie i asygnaty podrabiane i kupony fałszywe zaczęły się tu i owdzie ukazywać. Domyślano się pochodzenia ich z zagranicy — któż wie?? Emil gotów był przypuszczać, że ten wykształcony, poważny, napozór tak czysty człowiek, mógł się zabawiać przemysłem tego rodzaju. Sam on nigdy-by na podobną mysi nie trafił; podsunął mu ją p. Konrad, który się zdobył na nią i uparcie przy niej obstawał.
Emil łatwo fantazyą bujną dorobił, co brakło lada jakiemu pomysłowi, gdy raz go sobie wbił w głowę.
Nosił się z tem przez kilka dni i w końcu zbudował z tego mrzonkę, która mu się już niesłychanie prawdopodobną wydawała..
Co mógł w istocie robić taki człowiek, jak Horpiński w nędznej chacie, w której nie było nikogo, nad dwie stare baby? O polowaniu w okolicy słychać nie było. Konrad zaręczał, że wycieczki te trafiały się w porach roku dla myśliwych wcale niewłaściwych. W okolicy dworów i sąsiedztwa nie było, któreby p. Sylwana mogło pociągać.
Zapowiedziawszy, iż na kilka dni musi na wieś się oddalić, pożegnawszy p. Bydgoską i Maniusię, która dosyć obojętnie rączkę mu podała przy rozstaniu, nie przyznając się Konradowi (w tem rady przyjaciela usłuchał) — Paczuski wyruszył do Garwolina. Nie miał czem upozorować tej wycieczki, ale spodziewał się na miejscu znaleźć jakieś środki do wywiedzenia się, rozpatrzenia i pokierowania dalszem postępowaniem.
Zdawało się Emilowi, że potrafi sobie w tem dać radę, chociaż charakter jego, temperament — nawyknienia wcale go do tego nie uspasabiały. Najmniej się zdawał na takiego prześladowcę i szpiega, który cicho i cierpliwie tropi ofiarę — aż w chwili upatrzonej, rzuci się na nią, pewien zwycięztwa.
Droga do Garwolina powiększyła tylko wywiezioną z Warszawy gorączkę. Emil jechał na bryczce pocztowej, bez sługi, z małym tłumoczkiem, w jaknajskromniejszym stroju i z mocnem postanowieniem odegrywania jakieś roli, o której zawczasu jasnego pojęcia nie miał.
Zajechał — do najlepszego tak zwanego Hotelu, co w Garwolinie wielkiego znaczenia nie ma. Gospoda była utrzymywana przez Izraelitę w sposób właściwy prowincyom, wymaganiom podróżnych i gości z sąsiedztwa.
Wiadomo, iż w zajazdach podobnych, ani zbytnią czystością, ani wytwornością do życia potrzebnych przyrządów się nie grzeszy: tu też nie było ani tak źle, aby wytrzymać nie można, ani tak dobrze, by się zasiedzieć chciało. Troszkę popsuty i do wygódek przywykły Emil, — znalazłszy się w dziwnym zapachem jakiejś stęchlizny przejętej izdebce, o dwóch zasmolonych oknach, tarczaniku, stoliczku i prostych stołkach — uczuł się bohaterem, iż na taki utrapiony pobyt w dziurze brudnej się narażał. Była to nowość dla niego, a gdy nieco później zapragnął się posilić i przyniesiono mu jedzenie i napój, których nazwy obiecywały wcale co innego, niż rzeczywistość dawała — zawahał się nieco, czy w tem bohaterstwie o głodzie i stęchliźnie wytrwać potrafi. Na powietrze zamkniętej izdebki poradzić mógł sobie, otwierając okna, i wpuszczając razem roje much i nieznośne gorąco, przynoszące z sobą wyziew poblizkich gnojów stajennych — na złe jadło nie było sposobu. Próbował oswobodzić je od sosów i sprowadzić do najprostszego wyrazu, ale mięso było do nieukąszenia i wszystko, nawet chleb do nieprzełknięcia.
Wzbudziło to w nim filozoficzne myśli nad tem: jak ludzie żyć mogą w warunkach podobnego odżywiania, i jaki wpływ ono wywierać musi na ich organizm!!
Uwagi te jednak Paczuskiego nie doprowadziły do niczego.
Smutny był i przybity niewymownie. Gdyby przynajmniej, przewidując to ogłodzenie, torbę podróżną zaopatrzył był w żywność, z jaką się wędrowcy zapuszczają w głębiny Afryki? Przychodziły mu na myśl konserwy, pasztety, czekolada, włoskie wędliny i t. p. — a miał przed sobą zastygłe, obrzydliwe produkta garwolińskiej żydowskiej garkuchni. Potrzeba było co żywiej wziąć się do dzieła, aby nie umrzeć z głodu, lub nie narazić się na jaką chorobę, której pieszczony jedynak obawiał się bardzo.
Tegoż wieczora więc blizka znajomość z p. Pinkusem Łowickim, gospodarzem domu, zawiązaną została. P. Emil Paczuski, nie zdradzając swojego incognito, przyznał mu się, iż poszukiwał w okolicy Garwolina do nabycia kawałka ziemi, kolonii, folwarczku, czegoś skromnego, niewielkiego.
Z pewnem niedowierzaniem zwierzenie się to przyjął szanowny gospodarz, człowiek bystry, ludzi znający, podejrzliwy.
Paczuski wydał mu się z mowy, ruchów i z samego celu domniemanego podróży, człowiekiem dwuznacznym, zagadką.
Nabywanie w ten sposób ziemi u nas nie jest pospolitem. W okolicy nic nie nęciło i nie obiecywało szczególniej pociągających warunków, kolonii naówczas tak jak nie było. Pinkus oświadczył wręcz gościowi, że to rzecz była trudna i niezwyczajna i począł badać: dlaczego sobie wybrał Garwolin właśnie.
Paczuski odparł, iż mu go wskazano, — okolicy nie znał.
Zaczęła się w ten sposób przydłużać rozmowa, w ciągu której Emil dał do zrozumienia p. Pinkusowi, iż usługi jego zawdzięczyć był gotów. Ale — rozumiało to się samo z siebie, iż żyd nie bardzo się tem przejął, ani poruszył.
— Tu, proszę pana — rzekł — kolonii tak jak niema, stare wioski i folwarki tak są, jak przed wieki były — i nikt ich dzielić nie myśli. Jest tu jedna cząstka, przed laty kilku odprzedana jakiejś jejmości, która zdaleka przybyła. Zowią ją teraz Rusinowym Dworem.
I wskazał ręką w stronę owego dworu.
— No, widzisz, panie Pinkus — odparł żywo Emil, że jednak nie jest takie nabycie bezprzykładnem.
Gospodarz zmilczał.
— Któż tam mieszka w tym Rusinowym Dworze? — zapytał. — Co tam za gospodarstwo? Przecież lat kilka się trzymają i muszą nieźle wychodzić na tym kawałku ziemi...
Pinkus z wyrazem pogardliwym podniósł oczy na mówiącego i ramionami poruszył.
— To jest wcale co innego — odparł. — Ta baba, co nabyła ziemię tu... to jest jakaś chłopka zbogacona, prosta kobieta... Pan sam około roli pewnie-by pracować nie mógł i nie umiał. Ona ma takich Rusinów parobków, jak sama... to insze ludzie...
I potrząsał głową...
— Proszę cię, panie Pinkus — dodał Paczuski, zbliżając się do niego i starając go ująć grzecznością. — To dla mnie rzecz ciekawa... Cóż to za kobieta? jakie tam gospodarstwo?
Gospodarz, widząc, że się na dłuższą zabierało rozmowę, a niemając wielkiego wyobrażenia o człowieku, który mały kawałek ziemi nabyć sobie życzył — naprzód wziął krzesło i zajął miejsce poufale obok Paczuskiego.
Zażywał mocno tabakę, którą go poczęstował, a Emil, bądźcobądź, nie chcąc go zrażać, wziął w palce szczyptę zielonego proszku, który obiecywał sobie zręcznie wysypać na ziemię.
— Wiele to lat temu będzie — począł Pinkus — jak się oni tu osiedlili, nie dobrze pamiętam. Musi chyba być do dziesiątka.
Pomyślał trochę.
— No, tak — będzie do dziesiątka — ciągnął dalej. — Jak oni to nabyli od panów Goglewskich, nie wiem, ale zdaje się, dobrze zapłacić musieli i mieli dosyć pieniędzy, bo trzeba było się budować, od pierwszego kołka poczynając, a to wszystko kosztuje. Dwóch parobków przyprowadziła z sobą ta kobieta.
— Cóż to za kobieta? — spytał Emil.
— A kto ją może wiedzieć? — uśmiechnął się żyd — prosta chłopka, zdaje się, tyle tylko, że musiała być niegdyś piękną. Ale zupełnie nieokrzesana wieśniaczka — ani czytać, ani pisać. W dodatku dumna, zła, niecierpliwa i nieprzystępna.
— Zkąd-że się tu wzięła?
— I o tem trudno się dowiedzieć, ale, z mowy miarkując — dodał Pinkus — albo z Podola albo z Ukrainy być musi, bo i ubiera się jak tamtejsze chłopki, w bekiesze jakieś, buty i chusty.
Splunął pogardliwie.
— Dwóch parobków, jeden starszy, drugi młodszy, baba do kuchni, — tyle całej ludności w Rusinowym Dworze. Czasem sobie przyjmuje robotnika.
Pomyślał nieco żyd. — No — dorzucił, — czasem też do tej jejmości dojeżdża jakiś krewny, czy powinowaty, czy kto go wie, co on za jeden, który jej w gospodarstwie dopomaga.
— A któż to taki? — podchwycił Paczuski, który uczuł, że trafił na trop pożądany.
— Ja jego nie widziałem — odezwał się żyd — ale ludzie powiadają, że także musi być prosty chłop, bo z parobkami razem pracuje, drzewa rąbie, w pole chodzi, i, choć im rozkazuje, ale się za lepszego od nich nie ma...
Ot — i całe ich gospodarstwo na kolonii tej — rzekł Pinkus w końcu. — Jest z czego żyć, na tych kilku włókach, ale wielkich rzeczy się tam nie dorobi. Mówią, że u nich chłopski dostatek jest, że im na niczem nie zbywa... ale czy im wiele potrzeba?
— Daleko to od miasteczka? — spytał zaciekawiony Paczuski.
— Piechotą — rzekł Pinkus — będzie do dwóch godzin... albo-by pan był ciekawym zobaczyć?
— Bądźcobądź, chcę się rozpatrzeć w okolicy — odparł Emil...
— Ja panu dam do tego człowieka jedynego, co najlepiej wszystko pokaże i objaśni — szepnął Pinkus — ale szczerze powiedziawszy, jak ja pana widzę, choć honoru jego nie znam (sic), mnie się nie zdaje, żeby pan na takiej kolonii miał gospodarować...
— Różnie się po świecie dzieje — pocichu, spuszczając oczy, odparł Paczuski — czasem człowiek musi chwycić się sposobu życia, nawet takiego, który mu najmniej smakuje.
Przeciwko temu gospodarz nie miał nic do zarzucenia: prawda była zaczerpniętą z ogólnej skarbnicy mądrości narodów.




Przyobiecany przewodnik, który miał Paczuskiemu dopomódz do poznania się z okolicą, stawił się jeszcze tegosamego wieczora do niego.

Typy podobne wśród ludu nie są u nas rzadkie, chociaż barwy rozmaite przybierają.
Jacuś Suszka rodem był z samego Garwolina i pochodził ze starych mieszczan tutejszych, posiadaczy kawałka ziemi, na której od wieków gospodarowali jako rolnicy, a obok tego rozmaitemi się zajmowali rzemiosłami. Mieszczanin u nas prawie wszędzie był tą istotą pośrednią pomiędzy wieśniakiem a właściwym mieszczuchem, który już ani się znał ani mieszał do roli.
Gdy inni Suszkowie, pozostawszy wiernymi tradycyom rodowym, uprawiali teraz kawał pola, a obok tego bawili się ciesielką, Jacuś, zawczasu poczuwszy w sobie bardziej przedsiębierczego ducha, rolę porzucił i, na głowę i ręce własne się spuściwszy, postanowił innemi drogami iść do szczęścia.
Ale najpierw spójrzmy na Jacusia, jakim się się przedstawił p. Emilowi, po latach długich walki z losem, dobiwszy do portu, z którego trudno przypuścić było, aby znowu na morze rozbujanych fluktów mógł wypłynąć.
Jacuś, jak jego zdrobniałe imię wypowiadało, był człowieczkiem lat może sześćdziesięciu, małego wzrostu, z twarzyczką brunatną, spaloną, pomarszczoną, jak jabłko zimowe, w której mały nosek zadarty, szerokie bardzo usta i dwoje ocząt głęboko utkwionych, składały fiziognomią niby uśmiechniętą, trochę trupią główkę przypominającą. Włos mu już mocno szpakowaciał. Czoło w fałdy grube się marszczyło, zębów w ustach, gdy je otworzył, niewiele widać było i to rozsianych dziwnie, u dołu i u góry, jak słupy wyłamanego płotu.
Prawdziwa, czy sztucznie wymożona na sobie wesołość, ożywiała to lice, nie piękne, ale nie głupie.
Strój był bardzo skromny: kapota wyszarzana, jaką mieszczanie nosić zwykli, buty stare i wykoszlawione, a nakrycie głowy stanowił słomiany prosty kapelusz, czerwoną wstążką przepasany. W ręku miał kijek, który w kącie postawił, skłoniwszy się i pozdrowiwszy Paczuskiego pochrześcijańsku.
Historya Jacusia była dosyć ciekawą, lecz podobnych wiele się błąka po naszym świecie. Był Jacuś cieślą, stolarzem, nauczył się czytać i pisać, próbował służyć jako oficyalista, mówiono, że jakiś czas pełnił obowiązki zakrystyana. Grał na skrzypcach, umiał z biedy pomalować bryczkę — powoził w potrzebie i furmanił — ale to wszystko mu się nie wiodło. Oprócz tego — polyhistor swojego rodzaju, mało było rzeczy na których-by według własnego przekonania się nie znał, którym-by nie podołał. Rwał się do wszystkiego.
— Ja to, panie, w lot zwędruję! — zwykł był mówić.
I wędrował tak, że zawsze w początku mu się niby wiodło, a w końcu musiał rzucić każde zajęcie, bo godnem siebie go nie uznawał.
Jacuś należał do ogromnej u nas liczby ludzi — do wszystkiego i do niczego, zdatnych i niezdatnych. Tam, gdzie podział pracy, jak w rozsypanych po kraju naszym rzadko osadach, nigdy się nie dokonał, nadzwyczaj wielu musiało, zamiast jednemu się poświęcić powołaniu, być gotowymi wszystko poczynać, czego wymagały okoliczności. Nasz wieśniak prawie każdy potrosze jest takim Jacusiem. W potrzebie łata chomąta, naprawia buty, stawia piece, wyciosze stolik. Robota może być niewiele warta, ale i taka czasem jest niezbędną. Tam, gdzie się to dzieje, rzemiosła, naturalnie, do wielkiej doskonałości dojść nie mogą; ale że na wielostronnem takiem kształceniu się zyskuje intelligencya jednostki — to nie podpada wątpliwości.
Dlatego nasz chłopek i mieszczanin wogóle roztropniejszy jest, poradniejszy od mieszczanina niemieckiego, doskonałego w swoim fachu, ale poza nim nieznającego nic i niemogącego sobie dać rady, gdy go los wyrzuci, jak kółko z machiny.
W ciągu nadzwyczaj ruchomego i urozmaiconego żywota Jacuś dotykał ludzi, stanów, powołań różnych, chwycił wszędzie potrosze czegoś — do niczego nie doszedł — ale humoru, odwagi i wiary w siebie nie stracił. Dowodził zawsze, że — z pozwoleniem — tylko durniom i niepoczciwym wiodło się na świecie. Siebie nie miał ani za pierwsze, ni za drugie...
Do charakterystyki Jacusia należało, iż niepomiernie obfitą i łatwą miał swadę. Mówił daleko lepiej niż robił, lubił gadać, był niewyczerpanym, i pocieszał się w biedzie wymową. Tę i ludzie cenili, a Jacuś w gospodzie, przy kieliszku, którym nie gardził, chociaż nigdy się nie upijał — był nadzwyczaj miłym i wszędzie pożądanym gościem. Bywalec — nietylko prawie cały kraj przebiegł niegdyś i dobrze właściwości miejsc pamiętał, ale parę razy wyrwał się za granicę, gdzie mu się wcale nie podobało.
— Niema panie, jak u nas — zwykł był mawiać — a te tam wielkie rzeczy, o których powiadają za granicom — to wszystko blichtr... Jak Boga kocham!...
Przedstawiony przez Pinkusa, który natychmiast wyszedł zostawując go samnasam z Paczuskim, Jacuś począł najpierw od nadzwyczaj pilnego badania p. Emila. Nie uszło nic jego oka, od stroju do tłumoczka, a jaki wniosek wyciągnął z niego? — trudno było odgadnąć.
Ręce z kapeluszem założywszy na plecy, Jacuś stał, oczekując interpellacyi.
— Pan Pinkus mnie tu zarekommendował — rzekł w końcu, widząc, że Emilowi trudno się na nią było zebrać — na usługi pańskie... Jestem tuteczny.
— Zechcesz mnie więc może poinformować — rzekł Paczuski, kłamiąc jak przed gospodarzem. — Mam zamiar tu kawałek ziemi kupić — hę!
Jacuś się potarł po głowie.
— Tche — odparł — nigdy nie można przewidzieć, co komu się poszczęści albo nie uda. Tak i to... ale tu ziemia...
Nie dokończył.
— Jednakże Pinkus mi powiadał, że kolonie się małe trafiają — dorzucił Paczuski — ot, jak Rusinowy Dwór. No — i ludzie się na nich trzymają...
Jacuś pomyślał.
— Proszę jegomości — rzekł dowcipnie — ja raz w życiu widziałem siedzącego na wierzbie zająca. No — i siedział... Psy go napędziły, wierzba była pochyła... no — i salwował się na nią.
Rusinowy Dwór — to trzeba znać — dodał i splunął.
— Napił-byś się waćpan czego? — spytał Emil.
— Jeżeli łaska pańska, kieliszeczek jeden, nie jestem od tego...
Paczuski otworzył drzwi i zawołał o wódkę. Podano ją, a Jacuś, wychyliwszy — za zdrowie jegomości, chrząchnął i odezwał się:
— Rusinowy Dwór trzeba znać — ale tego, co oni tam, nikt nie dokaże... Kto ich wie, co to za ludzie?.. chłopiska... Sama dziedziczka, pożal się Boże, prosta, gburowata, chamska córka... choć jej na niczem nie zbywa — ale dlatego przędzie i pierze, i z ogrodu ziele gotowa nosić. Więc co to dziwnego, że im tam na tym ziemi kawałku, jakotako się powodzi? Nie każdy zechce pójść za pługiem...
Ruszył ramionami.
— Widziałeś asan kiedy tę kobietę? — spytał Emil.
— Zdaleka, alem z nią nigdy nie gadał, bo ona do rozmowy nie skora — rzekł Jacuś — mruczy pod nosem, i to porusińsku tylko, pochłopsku, na nikogo ani spojrzy, o ludzi nie dba.
— Stara jest?
— A! nie młoda, pewno lat ma pod sześćdziesiąt, chociaż zdrowo wygląda i piękna być musiała — mówił Jacuś. — Tylko z nią żyć nie zdrowo pewnie, bo ino łajać i sprzeczać się lubi i gryzie siebie i drugich... Tak powiadają. Ona i jej ludzie do nikogo nie przystają, — z nikim nie żyją. Wezmą najemnika czasem: to mu dobrego słowa nie dadzą. Dzicy wszyscy.
— Pinkus mi powiadał — dorzucił Emil — że tam jeszcze kogoś do pomocy ma baba... który do niej czasem przybywa i przesiaduje. — Któż to taki?
— Musi taki, jak oni tam wszyscy — rzekł Jacuś — choć z twarzy niby lepiej od nich wygląda. Niewiadomo, zkąd on przyjeżdża, a gdy tu siedzi, to gospodaruje i pracuje z nimi. A babę szanuje, jakby panią jego była.
— Widziałeś go? — dołożył Emil.
— Też zdaleka tylko — rzekł Jaciuś, bo i ten dziki jest — nie rad z ludźmi żyć. Oni tu wszyscy jakby na wyspie siedzą i znać nie chcą nikogo.
— Osobliwi ludzie!
— Pewnie — odparł Jacuś.
— Radbym tę kolonią zobaczył — odezwał się po chwili Paczuski.
— To czemuż nie? — żywo dokończył stary — pojedziemy jutro i zbliżymy się do niej. Tylko zachodzić tam niema sposobu: naprzód, że psiska takie trzymają, iż się im człowiek nie opędzi: potem, że nikogo poczciwie nie przyjmą, choćby kto tylko napić się chciał u studni. Ale budynki i gospodarstwo może pan obejrzeć.
Na tem rozmowa się o kolonii skończyła, a Jacuś począł prawić o sobie, okolicy, sąsiadach, ziemi do sprzedania i długo mu się gęba zamknąć nie mogła. Wkońcu, gdy już późno było, umówiono się o ranną bardzo nazajutrz godzinę, dla pieszej ku Rusinowemu Dworowi wycieczki.
Jacuś odszedł, wcale Paczuskiego nie zrozumiawszy, a Emil, zmęczony i znudzony, niemal żałując, że się wdał w tę sprawę, położył się spać głodny, znajdując, że nawet na polowaniach po wsiach, nigdy nie próbował tak niegodziwego siennika.
Ranek, choć nieco mglisty i oparny, obiecywał dzień pogodny. Paczuski, niemogąc przełknąć przyniesionej mu kawy, musiał kawałkiem chleba i wódką śniadanie zakończyć.
Jacuś, w doskonałym humorze, z torebki, którą miał na sobie, dobywając rozmaite przysmaki, do których przyprawy wchodził czosnek i sól, kroczył tuż za panem, rozpowiadając mu historyą wszystkich domów Garwolina, jakie mijali.
Niewiele to obchodziło Emila, który słuchał roztargniony, bo myśl jego zaprzątnięta była, nietylko Horpińskim i tajemniczą kolonią, ale niegodziwą wieczerzą wczorajszą, gorszem jeszcze śniadaniem dzisiejszem i perspektywą głodu, utrapień, przechadzek pieszych, do których ani nogi jego, ani obuwie nawet przyzwyczajonem nie było. Tymczasem zabierało się na to, że do Rusinowego Dworu parę godzin gorącego dnia, po piasku, w pyle kroczyć mieli, a jako jedyna osłoda przechadzki nieustająca paplanina Jacusia się obiecywała.
Paczuski chwilami tracił męztwo, ochotę, i gotów był zawrócić do Garwolina, wziąć pocztę, wyrzec się wszystkiego i powrócić do Warszawy; tylko niezmierne rozjątrzenie przeciw Horpińskiemu sił mu dodawało.
Za nim i przy nim idący Jacuś ciągle mu coś pokazywał i opowiadał. Droga, po godzinnej już przechadzce, skręcała nieco wprawo i zwracała się ku wcale ładnie wyglądającej wioseczce.
Było to coś małego i drobnego, ale uśmiechniętego zalotnie i wyglądającego na gniazdeczko dla dwojga gołąbków. Na pagórku stał skromny domek, w stylu niby szwajcarskim wystawiony, schludny, świeżuchny, obwieszony pnącemi się roślinami, otoczony zielenią żywą trawników i kwiatami. Poza nim ogród drzew starych, cienistych, stanowił tło, na którem budowla ta i otaczające ją malowały się, jak na dobrze skomponowanym obrazku.
Mimowolnie, przymusową przechadzką znużony już, znudzony Paczuski, spójrzawszy na tę miluchną siedzibę, w duszy pozazdrościł jej mieszkańcom, wyobrażając ich sobie szczęśliwie, spokojnie zasiadających do obficie, czysto, smaczno zastawionego śniadania.
Hoc erat in votis! Pieszczoch nie znosił głodu, nie przywykł był do niego. Gościniec, którym szli, zwróciwszy się poza płotem ogrodu, szedł dalej skrajem jego, ale tu już nie płot go od pola oddzielał, tylko głęboki przekop, w którego głębi ukryty był częstokół, tak, aby widoku nie zasłaniał.
Oko mogło sięgnąć w głąb' ślicznie utrzymywanego ogródka, w którym letnie kwiaty, w niezmiernej obfitości pod klombami rozsiane, zdradzały pielęgnującą je rękę kobiecą.
Wśród zielonych kobierców przewijały się ścieżki misternie prowadzone, nad któremi stały drewniane i kamienne ławki i stoliczki.
Paczuski wpatrywał się z niezmierną ciekawością w ten kątek tak malowniczy i szedł samym brzegiem przekopu, gdy zpośród drzew, na drugiej stronie, ukazała się postać kobieca, w rannym stroju, w kapeluszu słomkowym, z książką w ręku.
Figurka ta niewieścia, tak przypadała do krajobrazu, iż zdawała się do niego stworzoną. Panienka czy pani, trudno to było rozstrzygnąć, była nie wielkiego wzrostu laleczką, tak zręczną, tak kształtną, jakby ją na tle drzew jakiś Chaplin wymalował. Biała, różowa, z włoskami blond, z buzią małą koralową, należała do tych zjawisk kobiecych, które coś w sobie mają dziecięcego i motylkowego. Powagi w niej próżno było szukać, ale za to wdzięk od stóp do głów ją opromieniał.
Wielkiemi, niebieskiemi oczyma, stanąwszy tuż naprzeciwko Emila, wpatrzyła się w osłupiałego, i z ust jej wyrwał się wykrzyknik:
— Pan Emil!
Raziło go jak piorun to pochwycenie in flagranti, w stroju wcale nie do zaprezentowania się tak ładnej pani, pieszo na gościńcu, z dosyć podejrzanie wyglądającym towarzyszem — i, wśród wycieczki, z której się wytłómaczyć było koniecznością razem i niemożnością. Paczuski stał długo i niewiedząc: czy mu nie wypadało uciekać — i zwolna dopiero podniósł kapelusz, jakby teraz nareszcie poznał, znajomą zdawna sobie z Warszawy, żonę a teraz wdówkę po przyjacielu serdecznym, panu Bończy.
Pani Bończyna lub, jak ją pospolicie zwano Bończa, od dwóch lat już była wdową, a nie żyła z mężem nad rok jeden. Emil Paczuski, wybierając się w okolicę Garwolina, zupełnie był zapomniał, iż Brzózki, majątek nieboszczyka, Tadzia Bończy, leżał w tej stronie.
Śliczna wdówka, która miała czas opłakać męża, znaną była i w Warszawie z dziecięcej swej wesołości, dobroci i miłości swobody. Żyła ona tu z matką i głoszono powszechnie, że wcale za mąż iść nie chciała. Miała własną wioskę i Brzózki dożywociem po mężu.
— Na Boga! co pan tu robisz! pan! tu tak rano! Sam jeden pieszo! Przypadek jakiś.
Gdy wdówka tak żywo mówiła, posunąwszy się aż na sam skraj przekopu, Emil miał czas namyśleć się, jakiem kłamstwem się wywinie.
Jacuś z odkrytą głową stał za nim, milczący.
— Ale, mów-że pan, mów, szczebiotała pani Bończa — umieram z ciekawości! Co to za awantura?
— Najprostsza rzecz w świecie — z przymuszonym uśmiechem odezwał się nareszcie Paczuski. — Nie wiem czy pani zna moję namiętność do myśliwstwa.
— Pierwszy raz o niej słyszę!
— Chciałem się rozpatrzeć w okolicy, czybym nie mógł nabyć kawałka ziemi i lasu do polowania, gdziebym i sam użył przyjemności i przyjaciół czasem zaprosił.
Wdówka słuchała, widocznie zdziwiona i niedowierzająca.
— Gdzież pan się zatrzymałeś? — zapytała.
— A! w Garwolinie! — mruknął Emil.
— I pieszo puściłeś się tak...
Paczuski nie dał jej mówić, przerywając z uśmiechem.
— Zdawało mi się, że nie będzie tak gorąco — chciałem spróbować...
Pani Bończyna zaczęła się śmiać.
— Jadłeś pan śniadanie? — zapytała. — Radabym go zasekwestrować... My tu z mamą żyjemy tak samotnie... Wstąp pan na chwilę.
Paczuski się wahał.
— Bardzo proszę: wstąp..... każę pręciuchno zrobić coś, aby pana odżywić, bo z Garwolina, wątpię, abyś wyszedł zbyt przesycony. Miejscowa restauracya, jak mi opowiadano, nie odznacza się przysmakami.
Paczuski spojrzał zukosa na Jacusia, który ślinkę połykał. Bończyna nalegała.
— O trzy kroki jest furtka — zawołała.
— Ale mój strój...
— A! na wsi — le plus simple appareil wystarcza! — rozśmiała się piękna pani i skinęła, ukazując stronę, w której furtka znaleźć się miała.
Paczuski nie rozmyślał już. Było mu to nie na rękę po części, ale razem miał to za opatrznościowe zrządzenie, iż mu się ludzkie śniadanie na drodze tak cudownie trafiało.
Jacuś, dobrze znający dwór w Brzózkach i gościnność gospodyni, ocierał usta brudną ręką, marząc także o przyjęciu na folwarku lub w kuchni, które mu się uśmiechało.
W furtce czekała już wdówka, która podała wesoło rękę Paczuskiemu, wzięła go, jak jeńca wojennego, i poprowadziła ku domowi.
Może rada się była przed Warszawianinem swoją śliczną rezydencyą popisać. Wiodła go bardzo umiejętnie, wybierając ścieżki, z których coraz inaczej, a zawsze bardzo ładnie wydawał się domek wyelegantowany i zalotny.
— Patrz-że pan — mówiła ożywiona — jak ztąd ślicznie widać mój domek! O! bardzo maluchny, skromniutki, wiejski, ale — caceczko! Ja go tak kocham!...
Z tej strony, patrz pan: ten ganeczek cały okryty glicyną i klematysami... Glicyny już przekwitły... niestety!... a ta sadzaweczka, która błyszczy zza drzew ciemnych...
Tak milcząc i słuchając jej dźwięcznego szczebiotania, Paczuski dosyć zmieszany, nadrabiając humorem, zbliżył się do dworku. Nagle gospodyni, doprowadziwszy go do werendy, wyrwała mu rękę.
— Siadaj pan tu — rzekła — przewodnik niech sobie w kuchni odpocznie, a ja pójdę mamę uprzedzić, że mam gościa, którego złapałam na gościńcu.
To mówiąc, wybiegła a Emil miał czas zaledwie poprawić ubranie, gdy już powróciła nazad.
Śniadanie natychmiast miało być gotowe i mama, pani sędzina także.
Zacna ta kobiecina od lat już wielu po ciężkiej chorobie z krzesła się nie ruszała i wożono ją z niem po pokojach. Była, pomimo to, ożywioną, miłą i w sąsiedztwie ukochaną. Zawsze od rana ubrana bardzo starannie, z nieodstępną pończoszką w ręku, z łagodnym uśmiechem, albo z modlitwą na ustach, wiodła życie przy córce, nie skarżąc się, nie narzekając, prawie szczęśliwa.
Gdy Paczuski z gospodynią wchodził jednemi drzwiami do jadalni, drugiemi wtaczało się już krzesło pani sędziny, której go Bończyna prezentowała jako przyjaciela nieboszczyka Tadzia.
Paczuski, któremu w towarzystwie nie zbywało na wymowie i humorze, tym razem musiał się staruszce wydać bardzo dziwnym, bo nie mógł długo wszystkich władz swych odzyskać. I on jak sparaliżowany wyglądał.
Rozmowa, naturalnie, poczęła się o Warszawie, o wspólnych znajomych; Emil ze swej strony wychwalał śliczne położenie i urządzenie Brzózek.
— A! panie — odezwała się matka — wszystko to dzieło tej mojej drogiej — (wskazała na córkę). Nieboszczyk mało dbał o piękność, ona-to stworzyła i ten śliczny ogródek, przerobiła domek i ukwieciła, wonią zapełniła ten kątek, w którym nam z naszą żałobą tak dobrze!
Bończyna krzątała się około śniadania — Paczuski korzystał z każdej chwili, aby dalszy ciąg popełnionego kłamstwa przygotować.
Nie było ono wielce prawdopodobnem, ale — wiele młodzieńczą fantazyą tłómaczyć się daje.
Pomimo pośpiechu, z jakiem śniadanie podać miano, upłynęła dobra godzina, nim ono na stół przyszło. Po garwolińskim poście, po podróży i znużeniu, wydało się ono Paczuskiemu bezprzykładnie smacznem i doskonałem.
Po kieliszku wina humor się zaczął odradzać.
Emil sam z siebie się śmiał, iż się tak niepraktycznie wybrał na poszukiwanie gruntów i lasów, ale szło mu, jak powiadał, o to, aby go nie obdarto, chciał więc jaknajskromniejszą przybrać postać.
Pani sędzina pobłażająco znajdowała to rozumnem.
W ciągu śniadania wdowa, opowiadając jeszcze matce, jak była zdziwioną, niespodzianie zobaczywszy Paczuskiego, dodała:
— Myślałam, że mi się znowu tak przywidziało, jak wówczas, pamięta mama... gdy mi się przyśnił w parobku jakimś Horpiński.
Nazwisko to poruszyło Paczuskiego.
— Na Boga! — zawołał — cóż to było!
— A! dzieciństwo! — śmiejąc się, dodała matka. — Ta moja lubka miewa fantazye... Zachciało się jej konno jeździć, niby-to gospodarstwo pilnować! At... dostała sobie spokojnego konia, sprowadziła siodło — no, i teraz tak śmiało harcuje na koniu, że mnie z okna, patrząc na nią, strach porywa. Za moich czasów kobiety lubiały patrzeć na zręcznych jeźdźców, ale same się do koni nie zbliżały.
Otóż w pierwszych dniach tych wycieczek na siwku...
— Ale ja opowiem sama — przerwała wdowa — zapuściłam się z moim towarzyszem, starym Wojtkiem dosyć daleko, aż pod grunta kolonii, która się zwie Rusinowym Dworem... Trzech parobków pracowało właśnie około roli, podjeżdżam do jednego z nich, podniósł głowę, patrzę... osłupiałam! Przysięgłabym była, że... Horpiński. Pan znasz Sylwana Horpińskiego?
— Bardzo dobrze — mruknął Emil.
— Juściż nie mógł to on być, bo prosty chłop Rusin jakiś się okazał, nic więcej; ale na pierwszy rzut oka, byłabym przysięgła, że to on był.
Zwiodło mnie to, że na widok mój i parobek się uląkł, a gburowato począł odchodzić, nawet czapki nie uchyliwszy. Wystaw pan sobie, że przez dni kilka Horpiński mi nie mógł wyjść z myśli.
Otóż dziś przyszła mi na pamięć ta historya, i sądziłam, że znowu się omylę, bo w skromnym stroju pieszaka, trudno było wistocie domyśleć się pana Paczuskiego.
Emil słuchał zadumany. W początku omało się nie zdradził, lecz powstrzymał się szczęściem — i począł tylko rozpytywać o okolicę, a właściwie ową kolonią Rusinowego Dworu.
Stara pani sędzina, ciekawsza od córki, więcej o niej wiedziała.
— Pan Bóg wie, jacy tam ludzie mieszkają i dla czego się tu okupili i przenieśli, gdy z nikim ani się znają, ani żyją. Zdaje się, prości chłopi kędyś z Rusi, sądząc z obyczaju i języka. Wszystkiego jest ich tam troje, czy czworo... pracują pilno koło roli — ale od mieszczan, od tutejszych włościan, od wszystkich tak uciekają, jak od zapowietrzonych. Nikt tam szklanki wody nie dostanie.
— Ubodzy są? — podchwycił Emil.
— O! wcale nie — odparła sędzina — przeciwnie, mają ich za bardzo dostatnich. Gospodarstwo ma być doskonałe: konie, wozy jaknajlepsze — do życia sobie niczego nie żałują, choć pono pochłopsku jedzą i piją, tak jak się odziewają.
Z zajęciem słuchał Paczuski.
Sama pani, której nie bawiło opowiadanie o Rusinowym Dworze, wolałaby była pewnie pokazać jeszcze swój ogródek i domek gościowi — i pochwalić się niemi. — Emil musiał myśleć o odwrocie.
Ciekawość jego ułamkową powieścią sędziny, znowu żywo obudzoną została; chociaż wszystkie trudności zaspokojenia jej w sposób przyzwoity coraz mu jaśniej przed oczyma stawały.
Pani Bończyna wogóle odradzała mu błąkanie się po okolicy, o której słyszała od męża, iż dla myśliwstwa wcale nie była ponętną.
— Pan tu nic nie znajdziesz — mówiła — darmo się zamęczysz tylko. Jabym proponowała zostać z nami na obiedzie — wieczorem się przespacerować do miasteczka, a potem powrócić do Warszawy i szukać polowania gdzieindziej.
Choć rada ta uśmiechała się Paczuskiemu, nie mógł jej przyjąć — chciał dotrzeć koniecznie do Rusinowego Dworu, zobaczyć go choć zdaleka. Opowiadanie wdowy było potwierdzeniem wszystkiego, o czem wprzód się dowiedział. Widziała Horpińskiego, to nie ulegało wątpliwości: tajemniczy więc ten człowiek w istocie tu tygodniami z tymi prostymi jakimiś ludźmi przebywał.
Śledztwo już stanowczo to wykryło; pozostawało teraz dalsze jego prowadzenie, nierównie trudniejsze. Paczuski zamierzał znaleźć się niespodzianie w polu oko w oko z przebranym w sukmanę Horpińskim, i pochwycić go tak na gorącym uczynku. Tymczasem musiał plac przyszłego boju opatrzeć, z Jacusiem się naradzić — kłamstwem jakiemś swój pobyt tu pokryć. Czuł, że wziął na swe ramiona ciężar okrutny.
Przyszła nareszcie chwila pożegnania z ładną miłą wdówką.
Emil, które ostatnie pół godziny wystawionym był na pociski jej oczów, uśmiechy ustek i zalotne minki, bo wdowa podobać się chciała, choć nic złego nie miała na myśli — poczuł się poruszonym, ujętym... niemal tak ładniuchną i świeżą wydała mu się jak Maniusia, równie ponętną, a nierównie ponętniejszą, bo śmielszą w obcowaniu.
Błyskawicą przeleciało mu po myśli życie w takiem ślicznem gniazdeczku, z taką miluchną istotą — czasem wycieczka do Warszawy, niekiedy odwiedziny u matki. Nie byłoż-by to prawie szczęście?
Emil, mimo młodości, był trochę leniwy; widok tego portu obudził w nim myśli spoczynku.
— Co mnie do Horpińskiego! Dla czego się mam upierać przy Maniusi, jeżeli ona woli p. Leona?..
To pewna, że pożegnał Bończynę daleko czulej spoglądając jej w oczy, niż przy powitaniu, i prawie przyrzekłszy, że wstąpi wieczorem, jeżeli tylko tędy go nazad droga będzie prowadzić.
— Patrząc na nią, szepnął, wychodząc: — Nigdyby jej człowiek nie dał więcej nad lat dziewiętnaście, a ma pewnie dwadzieścia i parę! Wygląda jak panienka.




Pan Emil Paczuski już był powrócił ze swej wycieczki, z której żadnej innej nie odniósł korzyści nad tę, że się pani Bończynie przypomniał. Wstąpił do niej wieczorem na herbatę i aż do wnijścia księżyca pozostał na miłej rozmowie, której sędzina, wcale się do niej nie mieszając, bynajmniej nie przeszkadzała. Pod Rusinowym Dworem nie widział nic, oprócz dwóch ludzi pracujących około pola, a podszedłszy bliżej wraz z Jacusiem, ledwie nadzwyczaj złym psom zdołał się opędzić. Cała gromada ich strzegła wrót tak zajadle, że niepodobna było pieszo zbliżyć ku dworowi.

Wróciwszy, Emil mało-co się nawet Szalawskiemu wyspowiadał ze swej śmiesznej wędrówki.
Najpierw potrzebował dobrze wypocząć, potem namyśleć się, co czynić.
W Warszawie nie zastał już pani Bydgoskiej z córką, które na wieś wyjechały. Powiedziano, że pan Leon zakochany pociągnął za niemi.
Salon Zawierskiej stał pustką, bo i te panie na wieś uciekły. Miasto zaczynało się opróżniać i zamierać. Listy matki natarczywie wzywały Emila też na wieś. Stęskniona była za nim.
Paczuski wybrałby się był może do niej, gdyby podżegacz, niegodziwy Konrad, jednego dnia nie nadbiegł z doniesieniem, iż p. Sylwan Horpiński zniknął z miasta. Znaczyło to, iż być musiał niezawodnie w owym zaklętym Rusinowym Dworze.
Doskonały szpieg, jako wszystkie sługi, Konrad się nie mylił wistocie.
Horpiński, który miał własnego konia na stajni w Warszawie, zawsze gotowego na każde zawołanie, jednego ranka wyszedł ze swojego mieszkania, ubrany jak zwykle, wprost udał się do stajni, gdzie miał wierzchowca, siodło i mały tłomoczek — okrył się lekkim płaszczykiem od pyłu — niepostrzeżony, przerzynając się małemi uliczkami, wysunął się z miasta, dostał za Wisłę i kłusem ogromnym puścił się ku Garwolinowi.
Droga ta musiała mu być doskonale znaną, gdyż, pomijając gościniec wielki, na którym mógł się z kim spotkać, jechał małemi bocznemi ścieżkami, a koń i on chwili się nie potrzebowali nad ich wyborem namyślać. Sylwan był jeźdźcem doskonałym, takim, jakim u nas bywa młodzież, co poczyna od dosiadania oklep koni, na które ją podsadzać muszą woźnice, a potem już najszaleńszych się nie obawia; jechał jak przyrosły do siodła, a długa podróż bez wypoczynku wcale go nie nużyła. Koń też był do niej dobrany i z jeźdźcem obyty. Szedł za nim, gdy zsiadł, kierowania nie potrzebował, zdawał się myśli zgadywać, przyśpieszał lub zwalniał kroku, stosownie do natury gruntów, które przebywał. Zamyślony cały w sobie Sylwan Horpiński — jechał, wypoczywając mało i krótko po najlichszych karczemkach, a na popasie najczęściej ograniczając się kawałkiem chleba, cygarem i książką, którą dobywał z kieszeni.
Niczyjej posługi nie potrzebował około wierzchowca: sam go poił, czyścił i siodłał. Zajęcia te zdawały mu się nie obcemi i szły bez najmniejszej trudności.
Pominąwszy umyślnie miasteczko, Horpiński prawie bez drogi, naprost pojechał ku Rusinowemu Dworowi. Był wieczór, powietrze duszne, gorąco wielkie, ale wicher rozpędzał chmury i deszczu się spodziewać nie było można.
Rusinowy Dwór wyglądał zdaleka smutnie, jakby turemna jakaś zagroda, opasany wysokim częstokołem, zpoza którego mało co drzewka młode, niedawno posadzone, w górę się wybijały.
Dachy budowli wewnątrz ogrodzenia stojące zaledwie nad nie się podnosiły. Cisza panowała dokoła, przerywana tylko szczekaniem i ujadaniem psów zamkniętych we dworze, które najmniejszy szelest budził i niepokoił.
Zobaczywszy dwór zdala, Horpiński koniowi zwolnił kroku, jakby mu nie bardzo było pilno dostać się tutaj. Ręce skrzyżował na siodle, głowę zwiesił na piersi — dumał. Niekiedy oczy jego zwracały się na zagrodę i spadały, znużone, na ziemię.
Koń idący stępią, zbliżać się zaczął nareszcie ku wrotom i parę razy zarżał wesoło. Wtej-że chwili gwałtowne szczekanie, ujadanie psów z wioski dały się słyszeć od wrót i mogło się zdawać, że psy tłuką się o nie zniecierpliwione.
Wrota stały zamknięte jeszcze. Koń, zbliżywszy się do nich, rżał głośno i nogą kopać począł ziemię. Przez furtę ukazała się nakrótko twarz wąsata i natychmiast skrzypnęły wrota. Cała gromada psów wysypała się naprzód przez nie.
Musiała to być psia rodzina, gdyż wszystkie były do siebie podobne, różniąc się tylko wzrostem i wiekiem. Zaledwie ukazał się koń, gwałtowne szczekanie ustało, a psiska zaczęły tylko ujadać radośnie, podskakując do nóg Horpińskiemu i ciesząc się jego przybyciem. Parobek stary, w szerokiej, na ramiona narzuconej siermiędze, pozdrowił go nizkim pokłonem.
Wnętrze zagrody inną miało fiziognomią, niż wszystkie dworki w tych stronach; widoczny był wszędzie jakiś obcy obyczaj w budowaniu, w rozporządzeniu zabudowań, w sprzętach gospodarskich, będących na widoku.
Dwór — chata dosyć duża, z małemi bardzo oknami, pokryta kalenicą, niczem się nie odznaczała, oprócz, że gospodarskie przybory ubierały go dokoła. Na płotach schły hłodysze, o ściany oparte stały necułki i drewniane naczyńka. Na kołku pod dachem zawieszono trochę z pola już wyrwanej kukuruzy. Kury, gęsi, kaczki uwijały się około progu.
Innej troski, oprócz o gospodarstwo, znać i widać nie było. Za dworkiem, który miał mały ganeczek wpół człowieka, obity deskami, zieleniał niedawno zasadzony ogródek, ale owocowe drzewka w nim młode były jeszcze i mizerne.
W prawo i lewo siedziały w części z chrustu plecione, częścią z opiłków zbudowane szopy, stajnie, obórki i składy, a przy nich rozrzucone narzędzia rolnicze, brony, radła, pługi, wozy kute zajmowały plac dość obszerny.
W chwili gdy Horpiński wjeżdżał w dziedziniec, na progu w ganku ukazała się stara baba w szarej koszuli, w chuście na głowie i fartuchu, spojrzała ku wrotom i znikła.
P. Sylwan, zamiast do głównego wnijścia, skierował się ku rogowi przeciwnemu domowstwa, a za nim pobiegł żywo parobek, który mu otwierał.
Tu były drugie drzwi, stojące otworem. Horpiński zsiadł z konia, który, nie czekając, aby go wzięto, zawrócił się sam ku stajni.
Sylwan z sionki małej wprost poszedł nalewo, i znalazł się w izbie dość obszernej, czystej, o jednem oknie od dziedzińca. Nie było tu nikogo.
Komin, piec prosty, duża ława przy ścianie, stół na nogach krzyżowych, tapczan z siennikiem, okrytym jakąś skórą, i duża niemalowana skrzynia — były jedynym sprzętem tego mieszkania. Podobne ono było do izb czeladnych na folwarkach wiejskich.
Zaledwie wszedł tu Horpiński z rodzajem niecierpliwości, którą trudno-by sobie ktoś obcy mógł wytłómaczyć, zrzucił natychmiast płaszczyk i odzież wiejską — wszystko aż do koszuli. Otworzył skrzynię i dobywszy z niej bieliznę i odzież, począł skwapliwie się przebierać, naprzód w szarą, grubą bieliznę, potem w chłopską rusińską siermięgę, buty i t. p.
Włosy nawet zarzucił na tył inaczej, niż nosił zwykle. Dokończywszy tej metamorfozy, jak prosty już parobek, nieokrywszy nawet głowy, żywym, pośpiesznym krokiem, wzdłuż chaty poszedł ku gmachowi. Nikogo tu teraz nie było. Psy, które towarzyszyły koniowi i panu do pierwszych drzwi, łaszcząc się i podskakując, pobiegły za Sylwestrem do ganku. Tu. nieprzywykłe snadź aby je puszczano do wnętrza chaty, zatrzymały się naszczekując wesoło.
Na twarzy Horpińskiego bladej, smutnej, widać było jakieś dziwne wzruszenia, oczy jego biegały niespokojnie.
Z sieni dwoje drzwi prowadziły na lewo i na prawo; Sylwan poruszył klamkę i wszedł do izby na lewo. Tu czekała na niego o parę kroków od progu kobieta słusznego wzrostu, z siwiejącemi włosami, twarzy rysów jeszcze pięknych, ale jakąś boleścią i wyrazem rozpaczliwym napiętnowanych. Pomimo wieku trzymała się prosto, głowę podnosiła dumnie, a ubranie jej wieśniacze, ukraińskie, było świeże i nawet z pewnem staraniem dobrane. Bielizna, fartuch, żółte buciki, lekka bekiesza narzucona na ramiona, była z cienkiego sukna i starannego kroju, pasek obejmujący kibić był z jedwabnych nici. Na szyi kilka różnych pasemek korali i paciorek, ozdobione były medalikami i krzyżykami. Z tych jedne były szczero-złote, inne najgrubszego wyrobu, mosiężne. Chusta na głowie, jaskrawych barw, miała cechę wschodniego towaru.
Tak przybrana kobieta owa miała niezmiernie oryginalną fiziognomią i zdawała się skradzioną z jakiegoś obrazu południowej słowiańszczyzny. Twarz niemłoda, opalona, rysów delikatnych i dziwnie regularnych, z siwiejącemi bujnemi włosami, czarnemi oczyma pałającemi — miała dumę królewską na sobie. Czuć było w niej panią, choć ubiór oznaczał włościankę.
Sylwan, zobaczywszy ją, rzucił się do bladych rąk, które wyciągnęła ku niemu. Z namiętnym wyrazem pochwyciła go za głowę, przycisnęła ją do piersi i długo puścić od siebie nie chciała.
Pierwsze wyrazy, jakie się z ust jej wyrwały, i cała rozmowa ludowym małoruskim prowadzona była językiem.
— Tom czekała — czekała — oczym wypatrzyła za tobą Seliwanie — poczęła głosem śpiewnym, jakby nawykłym do nucenia tęsknych piosenek. Serce tam twoje przyrosło! Lepiej ci już wśród tych obcych Lachów i ty sam się zlaszyłeś!!
Sylwan nie odpowiedział nic, błagająco spojrzał na nią i wzrok ten na chwilę zamknął jej usta. Pogłaskała go po głowie i wskazała mu ławę, a sama poczęła się po izbie przechadzać krokiem poważnym, przechylając i wyginając jakby temi ruchami ulżyć sobie chciała i uspokoić się. Niekiedy bladą ręką białą gładziła czoło, tarła oczy. Stanęła naprzeciwko Sylwana, który usiadł i podparł się na stole.
— Na długo? — spytała. — I nim miał czas odpowiedzieć, poczęła coraz głośniej i namiętniej:
— Ja-bym ciebie tu chciała mieć zawsze — ale jak ptaka w klatce utrzymać? Każdemu swoboda miła. Tobie potrzeba ludzi — tylko ja jestem skazana na wiekuistą samotność i tęsknienie.
Przyjdą dni jaśniejsze, gdy ciebie mam, przelecą jak błyskawice, i znowu mrok i cisza — i pustka i mogiła.
Sparła rękę na dłoni, na niej głowę pochyloną, i wpatrzywszy się w Horpińskiego, pozostała chwilę nieruchomą.
— Skarżycie na mnie słusznie, matuniu — odparł cichym głosem Horpiński — a któż winien żeście mnie na panicza wychowali — nie na parobka, jakim być powinienem.
— To on! to on! nie ja — podchwyciła gorąco matka. — Ja? jabym była ciebie nie puściła z domu, nie dała zlaszyć i wystroić na lalkę, uczyć szczebiotać i mędrować — to on! on winien wszystkiemu: mojemu i twemu nieszczęściu.... naszym losom.
Obiecywał wiele — a potem... poszła precz Horpyna... a dzieciak został bezdomnym sierotą.
Milczeli chwilę.
— Nie oskarżaj go, matko — przerwał Sylwan łagodnie — lepszym on jeszcze dla nas był, niż inni podobni jemu, a dziś, dziś dawno grzeszne ciało oddał ziemi, a duszą stanął przed Bogiem.
Lice kobiety zarumieniło się jakimś ogniem wewnętrznym, wargi zadrżały.
— Milcz! — zawołała — nie broń go! nie broń. Tyś może także taki, jak on... gładki i słodki a zimny i okrutny, jak żmija. Tyś do niego podobny. Gdy patrzę na ciebie, sama nie wiem, czy ściskać czy odpychać. Kocham i nienawidzę ciebie. Moja krew w tobie, a twarz cudza. Wszystko wziąłeś po nim.
— Matusiu — przerwał Sylwan — mylisz się: wziąłem po tobie nienawiść oszukaństwa, obłudy i kłamstwa — i tych ludzi, co niemi żyją. Wziąłem po tobie miłość pola i pracy, ziemi i roli, i życia zdrowego pod niebem gołem.
Lepiej mi tu, niż tam, gdzie pół życia spędzać muszę, po twojej woli... Wszakże mnie wypędzasz sama, wszak żądasz, abym do nich powracał.
Stara potakująco głową skłoniła.
— A tak — rzekła — bo ja wiem, że ty masz jego krew, jego naturę i tobie tego, co mnie, nie starczy! prędzej później, gdy ja się położę do zimnej mogiły — ty ztąd polecisz ptakiem do swoich i tam zapomnisz o mnie.
— Nigdy! — zawołał Sylwan silnym głosem. — Nie znasz mnie, matusiu... Prawda, żyję z nimi i oni mnie mają za swego — bo mnie wychowano, nie na sierotę, ale... na panicza — ale mi najlepiej tu... gdy razem z naszymi parobkami idę w pole, gdy się w śmierć zamęczę, gdy mnie wicher wysmaga i deszcz wypierze... gdy wieczorem powrócę do ciebie słuchać u ognia tęsknej ukraińskiej pieśni.
Stara się wzdrygnęła.
— O! — rzekła — tej pieśni nikt nie słyszał, komu ona nie brzmiała na szerokim stepie... Ona tu umiera bezdźwięczna, lecieć nie chce, bo nie ma do kogo. Pieśń ta, jak ja — we łzy się rozpływa i jęki...
Otarła oczy, na których łzy błysnęły, westchnęła głęboko — kilka razy rzuciła głowę i — przypomniawszy coś sobie prędko, pobiegła do drzwi, wołając — Tatiano!
Za progiem zjawiła się starsza od gospodyni kobieta, której wiek i budowa krzepka nadawały męzki charakter. Rysy jej twarzy, poorane marszczkami głębokiemi, grube, wyraziste, nic już w sobie niewieściego nie miały... Starość nie odjęła jej siły: poruszała się śmiało i żywo. Siwe oczy patrzały chytrze, mądrze i bystro. Z wyschłą piersią, o grubych kościstych ramionach, z rękami silnemi, na których oplatały się żyły i mięśnie, stała, w bok się podparłszy, czekając rozkazu; chociaż jedna z nich była panią, druga sługą, nic tego stosunku nie znamionowało. Jak równa jej, stała przed starą Tatiana.
Ruchem głowy zdala powitała poufale Horpińskiego i zamruczała:
— A co?... co tobie?... Horpyno?
Stara wskazała ręką na siedzącego.
— Widziałam przecie, że przyjechał — odezwała się Tatiana. — Wieczerza się gotuje dla nas i dla niego.
— Ale on ma gębę popsutą — wzgardliwie dodała Horpyna.
— Nie — zawołał z ławy Sylwan — wiecie, że jem to, co wy, i nic innego tknąć nie chcę.
Dał znak Tatianie, która, głową potrząsłszy, odeszła. Drzwi się zamknęły. Milczenie trwało czas jakiś.
Horpiński rozpytywać zaczął o roboty w polu: czy się poczęło żniwo, czy skończyła kosowica, czy matka była z parobków kontenta? Półsłowami zaledwie odpowiadała mu na pytania, a w głosie jej ciągle brzmiało jakąś burzą i tłumionym gniewem. Myślała o czem innem. Widok syna budził wspomnienia, uśpione namiętności, ukołysane niepokoje.
Horpiński próżno chciał myśli jej odwieźć od przeszłości.
Sama ona w ostatku, przemagając się, zwróciła się ku czemu innemu. Sylwan siedział przy oknie, tak, że światło z niego padało mu na włosy. Młody jeszcze — poczynał siwieć ku skroniom.
Oko matki padło na te srebrne nitki i zwilżyło się łzą. Zbliżyła się, pochylając na głowę jego.
— A! — rzekła z boleścią — przed czasem tobie kwitną mogilne kwiatki, gdyś życia tylko piołunów się napił — dziecko ty moje... Tobie dawno potrzeba miłości, szczęścia, gniazda — a dla mnie i przez niego ich nie masz...
Wyrzecz się-bo mnie! ja nie chcę ci być kamieniem u szyi.
Horpiński pochwycił ją za rękę i całować począł w milczącem rozrzewnieniu.
— Nie mów tego, matko — odezwał się. — Dosyć ty łez wylałaś przez niego i dla mnie: ja ci dług święty płacę, a świat ten... ten... (wskazał palcem w dal) — o! nie nęci on mnie i nie pokusza...
Zamyślona stała Horpyna.
— Nie mów tego — zamruczała — nie kłam. Ja ich znam... kobiet tych gładkich widziałam dużo. Zdrada w nich i kłamstwo, ale urok mają wielki. Jest która poczciwa? — ja nie wiem!!... Rodzą się może, jak dzieci Boże, ale zawczasu im psują serce w kolebce, a jak lirnikom, co mają śpiewać, wyjmują oczy, tak im, co mają zdradzać, — wyłupują serce w końcu. A-no byś wziął którą, jak zabawkę, i porzucił — niech-by płakała... Jabym się śmiała!
Powiedz — nie pokochałeś tam której?
Horpiński się zżymnął.
— Nie — rzekł sucho — i u mnie serce zawczasu wyschło... Dosyć było patrzeć na ciebie...
Matka pocałowała go w głowę i patrzała w okno zadumana.
— On!... on — mruczała wpół do siebie sama — wszystkiemu winien... on!
Ścisnęła pięść; Sylwan ją pochwycił i całował.
— Matusiu — rzekł — ja jego winy zmniejszać nie będę. Zgrzeszył on — ale żałował. Dla mnie przecież był ojcem dobrym, nie zapomniał i o tobie.
— Co? — rozśmiała się gniewnie kobieta — co? zasypał nas groszami, płacąc za wszystko złotem... jakby łzy można zapłacić, jakby ból można okupić, jakby serce, jak garnek pęknięty, można złotym drutem zszyć!
Sypnął garścią plew, bo u niego było dzienieh jak plewy — co go to kosztowało? — a jam życie mu dała, i umrzeć nie mogłam, gdy czas był umierać.
Namiętnie ścisnęła syna i jeszcze namiętniej odepchnęła go od siebie.
— Ty, ty musisz go bronić — zawołała — więcej masz w sobie jego krwi, niż mojej. Podobnyś do niego, jakby on żyw wstał z mogiły. Ty go nie możesz nienawidzieć i, jak ja, przeklinać.
— Matko! — przerwał Horpiński.
— Ha! wdzięczen chcesz być — podchwyciła stara — za co! że ciebie zrobił paniczem, abyś, chodząc po świecie z plamą na czole, nie mógł imienia ojca ni matki powiedzieć i musiał się ich zapierać.
A co twoje za życie?... a jaka dola twoja? Z głodu nie umrzesz — na łakocie ci stanie. Chlebem i łakociami nie żyje człowiek! Serce ci wysycha, włosy siwieją — trucizna tej krwi cię zjada.
I ścisnęła go namiętnie raz jeszcze, a łzy polały się strumieniem z oczów i zaniosła się z płaczu. Sylwan obejmował ją, tulił, nieśmiąc już rzec słowa. Wtem, z grubym obrusem na ręku, weszła do izby stara Tatiana, zmarszczyła się, spojrzawszy na swą panią, rzuciła obrus na stół i silnemi rękami pochwyciła, odciągając od syna.
— Dość-bo tobie w te łzy się rozpływać — zawołała rozkazująco prawie. — Jeszcześ ich mało wylała!? Takie-to twoje męztwo, kozacze dziecko — co się niem czwanisz i chwalisz... W tobie już niema kropli krwi starej, dumnej tej krwi... i gniew zgasł, tylko woda w żyłach i na oczach woda! Srom tobie!
Horpyna odepchnęła sługę silnie.
— Milcz — zawołała, oczy ocierając.
W izbie po tym nakazie zapanowało wistocie milczenie. Tatiana zimno i obojętnie, jakby się nie rozgrzała przed chwilą — zaczęła stół grubym nakrywać obrusem. Sylwan pozostał niemym, na ławie pod oknem.
Nawykły był snadź, za każdym przyjazdem swoim do matki, przechodzić przez takie żale, łzy i narzekania; lecz, choć pozornie zimny, blady, wzruszony, zmęczony, smutny — czekał końca.
Tatiana wygładzała obrus staremi kościstemi palcami, patrząc na stół... Zwróciła się nagle do stojącej obok Horpyny.
— Tak-to syna przyjmujesz — poczęła — kiedy w gościnę przyjedzie?! On tobie pociechę przynosi a ty poisz go żółcią. Taka z ciebie matka, co dla dziecka nie ma nic, tylko piołun i gorycze!...
— Milcz! — podnosząc głos, powtórzyła stara i jak pijana, zataczając się, poczęła po izbie się przechadzać.
Surowe słowa sługi nie przeszły jednak bez skutku: uspokoiła się, otarła oczy — i machinalnie coś chcąc robić, z półki poczęła zdejmować sól, kubki, noże i łyżki.
Horpiński chciał jej pomódz; nie dopuściła go.
Gdy się to działo, dwaj parobcy — Harasym i Prochor, zwolna się z pokłonem wśliznęli do izby pocichu i w progu stanęli.
Była to godzina przed wieczorem, gdy sama gospodyni zwykle im dawała po półkwaterku wódki. Zobaczywszy ich, Horpyna poszła do szafy, dobyła z niej butel, ujęła zielony kubek duży, i nalawszy go, nieco do ust przytknęła.
Sylwan, widząc to, z ławy wstał żywo.
— Czekajcie matko — rzekł — powinienem ja przepić do nich.
I z rąk milczącej starej wziąwszy butel, Horpiński kubek raźno wychylił, zwracając się do starszego Harasyma.
— A co? dużo siana pogniło? — zapytał.
— Sczerniało na pokosach, ale, sława Bohu — nie pogniło — odezwał się, przebierając palcami we włosach, Harasym. Chudoba jeszcze lepiej czasem je takie siano.
Wtem Prochor, na którego przychodziła kolej do kubka — pokiwał głową i burknął:
— Gdybyśmy byli dwa dni wprzódy poczęli, jak ja chciałem, przed deszczem-by było w stogach.
— Było co robić w polu — wtrącił Harasym, a dwie roboty naraz, kiedy rąk mało — obie licho bierze.
— Do żniwa przynająć trzeba — odezwał się Sylwan.
— Bez tego się nie obejdzie — potwierdził starszy parobek. — Ale co tu ten robotnik wart!... włóczęgi z miasteczka nie w zgrzebnie, ale w bawełnicy i ręce u nich bawełniane... Więcej to stęka, niż żnie, i odpoczywa, niż pracuje, a boleje, że mu w krzyżach trzeszczy. Ni do kosy, ni do sierpa, tylko w karczmie tańcować.
Zamachnął ręką.
— Siły oni nie mają! Nasz jeden powaliłby ich, zamachnąwszy się, dziesiątek...
Na te słowa, z ogromną misą parującą, weszła Tatiana, a dwaj parobcy zobaczywszy ją, pokłonili się i wyszli. Sylwan nie przysuwał się do jadła, czekając na matkę, ale Horpyna potrząsnęła głową i ręką ukazała, że jeść nie będzie.
— Jedz sam — rzekła — ja nie mogę, gardło mi się ścisnęło — piołun mam na języku.
Horpińskiemu także się pono jeść niebardzo chciało — nie mógł jednak nie przysunąć się do misy, aby matka nie myślała, że prostą gardzi potrawą. Siadł do klusek z mlekiem.
Tatiana zajrzała, widząc, że stara nie je, zamruczała i wyniosła mleko, wzamian podając kawał mięsa i jajecznicę.
Na podwórzu robiło się ciemno; maleńka świeczka zapłonęła na stole. Nie mówili już nic do siebie. Po wieczerzy wstał Sylwan, pocałował matkę w rękę, i pożegnawszy ją uściskiem, odszedł spać do izby swojej.
Ale dla niego długo nie nadchodziła chwila spoczynku. W izbie było parno; wysunął się na ławę podsienną i sparłszy się tu, zadumał się głęboko. Stare psy przyszły mu łby położyć na kolanach, jakby go pocieszać chciały.




Dla człowieka nawykłego do towarzystwa wykształconego, do zajęć umysłowych, rozmowy o przedmiotach ogólnego interessu, do związku duchowego z działalnością całego cywilizowanego świata, — dla człowieka jakim był Sylwan Horpiński — pobyt w Rusinowym Dworze, w towarzystwie dwóch prostych parobków, matki rozbolałej i utulić się niemogącej nigdy, sługi napół dzikiej — był niemal męczarnią. Osładzała ją tylko miłość dla tej nieszczęśliwej matki — potrzebna czasem wykolejonym, jak on był, sierotom, samotność, niechęć dla ludzi, którą w nim stanowisko jego spółeczne wyrobiło.

Naostatek Sylwan miał coś w sobie ze krwi matki; wspomnienia przywiązywały go do Ukrainy, a od tych prostych ludzi wiało stepem.
Nałóg przebywania w tej pustelni kilka razy do roku pobyt czynił znośniejszym. Wesołych chwil tu jednak spodziewać się nie mógł nigdy.
Horpyna, niegdyś idealnej piękności dziewczę, z dumną duszą, nie mogła się pogodzić z losem swoim. Ojciec Sylwana, którego pokochała, który ją kochał namiętnie, miał być jej mężem, rachowała na to, w myśli swej była już panią i królową — ślub dano im potajemnie pono: gdy nalegania rodziny, nacisk przyjaciół, gwałtowne odciągnięcie go od Horpyny, rozerwały ten związek serdeczny.
Zmuszony do tego przeniewierzania się, człowiek ten, kochający ją jeszcze, zapewnił, dla uspokojenia sumienia, jej los niezależny, wychowanie synowi i naostatek przekazał mu znaczną część majątku, którym mógł rozporządzać.
Wszystko to nie starczyło dla zawiedzionej, owdowiałej kobiety, do zagojenia ran serdecznych, do przejednania z wiarołomcą. Przebaczyć mu nie mogła ani losu swojego, ani tego, jaki zgotował synowi.
Zmuszona wynieść się z miejsca, gdzie na siebie i dziecko zwracała oczy, potem rozdzielić się z synem, któremu ojciec chciał dać jaknajstaranniejsze wychowanie, resztę życia spędziła, można powiedzieć, na nieustannym płaczu i wyrzekaniu.
Ciągle wspomnieniami szczęścia i doznanego zawodu drażniona, dumna Horpyna stała się dla siebie i dla tych, z któremi żyła — nieznośną. Wpadała w gniew po kilka razy na dzień, szalała czasem z bólu, rzucała się na ziemię, jęcząc i zachodząc od płaczu.
Udawało się niekiedy Sylwanowi na chwilę ją ułagodzić i ukoić, ale, ani on, ani wiek, duszy tej zranionej uleczyć nie potrafiły. Miała w sobie coś bohaterki starożytnej tragedyi, coś Medei, a nawet postać jej szlachetna i piękna, nawet język ludowy, którym się posługiwała, czyniły ją do nich podobną.
Niegdyś z wielkiem upodobaniem nucąca pieśni ludu, przesiąkłe tęsknotą — Horpyna czasem swój ból i żal przyoblekała w formę jakiegoś śpiewu zawodzenia płaczliwego. Siedziała z rozpuszczonemi włosami na ławie, łamała ręce białe i płacząc, nuciła co jej serce natchnęło.
Osobliwie, gdy samą była, powtarzały się często te nenie dziwne, których stara Tatiana słuchała od progu płacząc, a gdy wybuchały zbytnią rozpaczą, przemocą niemal zamykała jej usta.
Wiele dziwactw potrzeba było nieszczęśliwej przebaczyć. Czasem syna chciała mieć prostym parobkiem kozaczym i zetrzeć z niego wszelki ślad cywilizacyi; niekiedy chciwie usiłowała grosz gromadzić, aby go uczynić bogatszym jeszcze, możnym i dać mu środki — jemu, chłopskiemu dziecku, panowania i mszczenia się nad panami.
Chociaż Sylwanowi ojciec prawne jego w świecie stanowisko, jako ubogiego szlacheckiego dziecięcia, z pomocą pieniędzy i podrobionych papierów zapewnił, choć Horpiński mógł ukryć rzeczywiste swe położenie i stan — niemniej w jego duszy, pod wpływem matki wyrobiła się jakaś niechęć do szczęśliwiej wyposażonych, do tych, którzy nic do ukrywania nie mieli.
Umysł jego ciągnęła ku sobie ta cywilizacya, która go czyniła człowiekiem świadomym ludzi, świata, życia — serce wzdrygało się przeciwko społeczeństwu cywilizowanemu rozbratanemu z ludem; nauką i rozumem należał do wybranych, uczuciem do wydziedziczonych.
Rozdzierało go to na dwie istoty w wiecznej z sobą walce będące.
Smutny, zamknięty w sobie, skazany na wieczne osamotnienie lub posługiwanie się kłamstwem, przeciwko któremu oburzała się dusza jego, Sylwan wlókł ciężar żywota — znękany nim i jak matka zbolały zrozpaczony.
Na widok istot szczęśliwych, które nic do tajenia nie miały, a mogły iść z podniesionem czołem jasnem, budziła się w nim czasami jakaś niepoczciwa, szatańska chęć zemsty, i gotów był nieledwie szkodzić szczęśliwym, aby im nie zazdrościć.
Lat dochodził już niemal czterdziestu Horpiński, chociaż nie było tego znać po nim. W tem znaczeniu, w jakiem się to pospolicie bierze, nigdy nie używał młodości — żył skromnie, upajając się coraz nowemi jakiemiś studyami, pracą, sztucznemi interessami, jakie sam tworzyć musiał, aby cel mieć przed sobą. Wszystkie siły młodzieńcze nosił zaoszczędzone w piersi, zużytkować ich nie mogąc.
W tych kołach, wśród których się obracał, młody, dobrze wychowany, majętny, odznaczający się wykształceniem i nauką — ciągle był drażnionym przez kobiety, starające mu się podobać, bo one go sobie podobały. Często bardzo serce mu uderzyło do której z nich; ale natychmiast musiał uchodzić, bronić się — aby nie uledz pokusie szczęścia niemożliwego.
Powiedział sobie w chwilach takich zatrutych, że powinien iść za wolą matki, raz nazawsze wdziać siermięgę, zerwać z tym światem, wyrzec się upodobań i nawyknień człowieka cywilizowanego... ale czuł, że ofiara taka była nad jego siły.
Po upływie pewnego czasu, na Rusinowym Dworze spędzonego, porywała go niewysłowiona tęsknota, ażeby choć głos życia posłyszeć. Sama też matka, niestała w swych postanowieniach, raz chcąc go widzieć chłopem, to znów panem, wyganiała go od siebie, aby stosunków nie zrywał.
Rusinowy Dwór z przyległemi gruntami, na których żadnych ciężarów nie było, — szacowano naówczas na jakie stotysięcy złotych. Kawał lasu dodawał mu wartości.
Oprócz tego Sylwan miał pierwotnie przez ojca zapisanych czterykroć stotysięcy, które się przy życiu skromnem zwiększały w ciągu lat. Nie będąc bogatym, był na pojedyńczego człowieka zamożnym bardzo. Horpyna, która chciwie skąpiła i składała grosz każdy oszczędzony, oprócz tego uzbierała kapitał dosyć znaczny.
Życie tu nie różniło się wcale od zwyczajnego wieśniaczego, chyba jedną obfitością tego, czem się utrzymywało. Horpyna, parobcy i Sylwan żywili się jednakowo, a stara, choć się pokaźnie ubierać lubiła — mimo, że jej prócz swoich nikt nie widywał — miała z dawnych czasów tyle strojów i klejnotów, że jej one na całe życie starczyły. Syn w początku chciał, aby jakiekolwiek zrobiła sobie znajomości i miała kogoś dla rozrywki; ale ona, zdziczała i zbolała, oparła się temu.
Napróżno z sąsiedztwa ciekawi usiłowali się do niej wcisnąć, zobaczyć, zapoznać: odpychała ich dumnie i gniewnie.
Całą jej rozrywką były nucone pieśni tęskne — rozmowa z Tatianą, z synem, a czasem nawet z parobkami, dla których była łagodną z jednych względów, z drugich — surową panią.
Ludzie prości obawiali się jej, niby jakiej istoty wyższej, obdarzonej przez boleść jasnowidzeniem i siłą ducha, która rozporządza dolą nienawistnych. Gniew jej wprowadził Harasyma i Prochora w niewypowiedzianą obawę. Byli pewni, że jej przekleństwo mogło być śmiertelnem.
Harasym, Prockor, Tatiana — znali historyą nieszczęśliwej, i jej mściwym łzom przypisywali to, że ojciec Sylwana, po rozwiedzeniu go z Horpyną, ożeniony staraniem rodziny, ledwie miał czas życia zakosztować. Bóg dał mu dwóch synów, szczęście, bogactwo — nadzieje wielkie — aby nagle, nielitościwie ukarać go śmiercią gwałtowną.
Zgon był straszny i tragiczny.
Gdy Horpyna dowiedziała się o nim, stała długo osłupiała, nim się jej łzy puściły, i krzyknęła:
— Bóg mnie wysłuchał i pokarał! Ta co mi go odebrała będzie wdową, a dzieci sierotami, jak moje...
Nazajutrz rano, po przybyciu do Rusinowego Dworu Sylwan rozpoczął życie, jakie tu zwykle prowadził. Nie brał nigdy z sobą, ani książek, ani nic, coby drugą połowę — życie miejskie przypominać mogło. Wiedział, że matka tego nie lubi. Przez czas pobytu przy niej, dzielił obyczaj jej i parobków — szedł na pole i pracował z nimi, stawał się chłopem dobrowolnie.
Matka nic przeciwko temu nie miała. Ona też sama, gdy ból się w piersi uśmierzył — często pomagała Tatianie, — nie tracąc przy zajęciach najprostszych tej postawy królewskiej i dumy, jaka ją odznaczała. Tatiana, widząc, że podobne krzątanie się koło gospodarstwa przyczyniało się do uspokojenia jej, często poddawała coś do roboty.
Jednego tylko szycia ręczników i koszul, obyczajem dawnym, nie mogła już w rękę wziąć Horpyna, nadto jej przypomniało lata młodości, dziewictwa i błogich marzeń.
Taksamo widok strojów, koralów, bielizny, chustek nagromadzonych oddawna, pochodzących z daru człowieka, którego teraz nienawidziła — był jej nieznośnym. Gdy przychodziła wiosna i potrzeba było to powyjmować, rozwiesić, przewietrzyć, Tatiana kryć się musiała.
Dodnia Sylwan był już z parobkami w polu, ale gdy wychodził o świcie, matkę już zastał napół ubraną. Na połudenek powrócił do niej, bo pamiętał, że każde jego przybycie rozdrażniało ją — i chciał rozerwać a pocieszyć.
Często, i teraz właśnie, przybycie, zamiast ulgę jej przynieść, poruszało ją tylko i niepokoiło. Chciała wiedzieć z najmniejszemi szczegółami: jak Sylwan czas swój spędzał w mieście, z kim żył, czy go umiano ocenić? a najbardziej dopytywała się o kobiety.
Obawa, aby się syn nie rozmiłował, zazdrość, aby serca jego nie odebrano — nie dawały starej spoczynku. Sylwan uspakajał ją tem tylko, że towarzystwo malował jej szydersko i z tej strony, z której najmniej się powabnem wydawało.
Na ten raz Horpyna, w marzeniach swych o przyszłości syna, znowu wpadła na temat zemsty — i chciała dla niego bogactw, wywyższenia, aby on, chłop — panował nad temi — przeniewiercami.
Nazwisko to u niej nosili wszyscy, co równi byli znienawidzonemu ojcu Sylwana.
Przy połudenku sama zawiązała rozmowę.
— Mnie na świecie niedługo — poczęła mówić, napozór obojętnie. — Ja to wiem! Wasi mądrzy ludzie, co się wszystkiego uczą, a nic nie umieją — tracą ten dar Boży przewidywania zgonu. Źwierz, gdy koniec swój czuje, uchodzi i kryje się — my, chłopi, jak źwierz, czujemy zgon nadchodzący. I ja to wiem, że nie pożyję. Naówczas tobie już tylko panem trzeba być. Precz z chłopską siermięgą — już ci się ona nie zdała. Dzienieh będziesz miał dosyć — możesz ich deptać po karkach i zapłacić za mnie.
Rusinowy Dwór — ciągnęła dalej — tobie on na nic... to ziemia nie nasza. Tu nawet tych traw i kwiatów niema, co w stepie, tu nic nie buja, jak u nas, a lasy jakby murem otaczają więziennym. Sprzedać go Lachom napowrót.
— Matko — przerwał Sylwan — dla mnie to przecie pamiątka.
— A na co masz krwawe moje łzy pamiętać? — odparła stara. — Pamiętaj lepiej, żeś ty mnie mścić powinien. Niech-by dziewczę jakie tak zapłakało po tobie, jak ja po nim: w ręce-bym klasnęła.
Horpiński spuścił oczy. Stara się podniosła z ławy i chodzić poczęła po izbie. Na jednej ze ścian, pomiędzy oknami, zawieszone było małe zwierciadełko owalne. Horpyna miała zwyczaj w niem przypatrywać się sobie. I teraz stanęła przed niem w tragicznej pozie.
— Za co ty się całe życie masz męczyć? — dodała. — Gdy mnie nie stanie, naówczas wolny jesteś. Żeń się — szczęśliwy nie będziesz... ale i Laszka z tobą nie będzie szczęśliwą.
Podobny jesteś do niego, a mojej krwi w tobie płynie kropelka, musisz mścić się za matkę!! Póty twojego chłopstwa, póki życia mojego.
— Nie — rzekł Sylwan — mylisz się, matuniu; może właśnie, gdyby mnie Bóg osierocił, wdziałbym raznazawsze siermięgę, jak żałobę po tobie; ale Bóg niech mnie od tego broni. Żyj!...
Horpyna się rozśmiała, stojąc ciągle przed zwierciadłem.
— Myślisz, że mnie rozkoszą życie! Chodzę z niem, jak z kamieniem uwiązanym do szyi. Śmierci się nie boję.
Ruszyła ramionami i zamilkła. Horpiński po krótkim poczęstunku umyślnie zagaił o tegorocznym urodzaju. Wzgardliwie popatrzała na niego matka.
— Ta ziemia i rodzić nie umie... Co tu za zboże! Siedzi rzadkie przy ziemi, a kłosy jak węzełki... U nas trawa bujniejsza.
Wszystko myśli jej do przeszłości zwracało. Przerywana tak rozmowa przeciągnęła się aż ku wieczorowi. Sylwan poszedł do konia, chcąc ku lasowi wyruszyć. Matka siadła dumać dalej.
Powrócił, gdy już zmierzchało, i zastał ją wtemsamem miejscu, gdzie porzucił, z oczyma w podłogę wlepionemi.
Jakaś czulsza myśl pobudziła ją do rzucenia mu się na szyję. Zaczęła go ściskać i całować.
— Ty moja pociecha jedyna — szepnęła — ale po co do niego jesteś podobny... Czasem patrzeć na ciebie nie mogę, bo radabym kochać, a nienawiść ze mnie bucha. O! dolo ty moja, o dolo!
Oczy zakryła i powróciła siąść na ławę. Sylwan, jak zwykle w takich razach, nie odpowiedział nic, dał się jej uspokoić.
Przy wieczerzy powróciła matka do rannych marzeń. Poczęła liczyć bogactwa swoje.
— A nie tracisz-ty w tem mieścisku przeklętem? — spytała — może już urwałeś co z twego dziedzictwa!!.. Mów mi prawdę. Ja nie chcę, byś był ubogim, bo cię podepczą; a ty ich powinieneś gnieść. To wasze życie kosztuje drogo.
— Nie straciłem nic — odparł Horpiński — coś mi nawet przybyło. Nie kłopocz ty się o mnie!
— Muszę — przerwała gwałtownie stara. — Jeszcze-by tego brakło, żebyś ty z nędzą walczyć musiał!.. Ale nie — tego Bóg nie dopuści.
Potrząsnęła głową.
— Tak, tak — Rusinowy Dwór sprzedać potrzeba, Mówią, że i za niego piękny grosz wziąć będzie można — a u mnie w skrzyni też leży dosyć... Chcesz?... weź? — mnie to na nic.
— Ja też nie potrzebuję — oparł się Sylwan — mam dosyć.
— Tracić tobie się nie godzi — ciągnęła dalej — nie, ale panem musisz się im wydawać! Na to nie ma co żałować. Nieraz myślę sobie — śnię ja sobie, jak ty chodzisz między nimi z podniesioną głową, a oni ci się kłaniać muszą.
Oni pieniędzom tylko się kłaniają... dlatego tobie ich potrzeba.
Wstała i zbliżyła się do syna.
— Chodź — rzekła, ciągnąc ku komorze.
Sylwan wszystkim jej fantazyom był zawsze posłuszny. Wprost szła ku niezamkniętej skrzyni, otworzyła ją, schyliła się i milcząc, zaczęła wydobywać worki i zwitki.
— Licz... ja nie wiem, ile tu jest, — ktoby tyle pieniędzy policzył!!
Chciał się syn oprzeć.
— Licz — powiadam ci — chcę wiedzieć, co tobie zostawię.
— Zbierzesz więcej — rzekł powoli Sylwan.
Zaprzeczyła poruszeniem głowy i niecierpliwie uderzyła nogą.
Z niechęcią widoczną, zmuszony Horpiński naprzód worki obliczył, potem papiery. Stara nad nim stała, oparłszy się na ręku, patrząc na pieniądze, a widząc pewnie co innego oczyma zdrętwiałemi.
— Złoto... to jeszcze z dawnych czasów — szepnęła — Zakryj... ja na nie patrzeć nie mogę.
Sylwan skończył nareszcie.
— Wiele wszystkiego? — zapytała.
Cały ten majątek Horpyny, zbierany tak skrzętnie, wynosił daleko więcej, niż ona i Sylwan mógł się spodziewać. Posłyszawszy, uśmiechnęła się i zadumała.
— Mówią ludzie — ja tego nie wiem — rzekła — że grosz posiawszy jak ziarno... coś rodzi. Możeby i ten zasiać trzeba, bo on tu marnie leży, a ja chce dla ciebie wiele... bardzo wiele.
— Dajcie pokój, matko — odparł Sylwan — o mnie i o groszu nie myślcie, nie żałujcie sobie. Ja też wiele nie potrzebuję.
— Bogatym musisz być, bogatym — przerwała — bo podepczą...
Sylwan, już nic nie mówiąc, rzucił worki i papiery do skrzyni i zamknął ją. Horpyna stała jeszcze dumając, ale z oczów jego wyczytawszy, że mu pieniędzy nie potrafi narzucić, — wyszła powoli z alkierza.
Tak się pierwszy dzień zakończył.
Nazajutrz chodziła struta, milcząca, bledsza, niż zwykle, ściskała syna i płakała. Poprawiła mu i przeczesała włosy, snadź, aby jej jaknajmniej ojca przypominał — popatrzyła i odwróciła się.
Wieczorem przyszło do sporu z Tatianą, która jej wyrzut czyniła, że synowi życie truje, że choć dla niego wesołą być powinna. Stara sługa obchodziła się z nią, jak z dzieckiem własnem, nie szczędząc nawet połajań — nie dobierając wyrazów. Tatiana też kochała ją jak dziecko, a bolała nad tem, że natury tej krnąbrnej, ani złagodzić, ani przemienić nie mogła.
W kącie spotkawszy się z Sylwanem, pocichu dawała mu nauki, jak on się miał z matką obchodzić. Był mężczyzną — a choć ją powinien był szanować, Tatiana namawiała, aby surowo jej tych płaczów i lamentów zabraniał. Miał do tego prawo.
— Ona duszę wypłacze! — mówiła Tatiana — a co jej po tych łzach?
Co minęło, nie powróci!
Modlić się nie chce i nie umie... Stanie przed obrazem, przeżegna się, pokłoni, zamruczy coś i łzy pocieką. Patrzcie, już na ławę poszła, oczy sobie zakryła i szlocha...
— A! a! — gadatliwa mówiła starucha — co ja z nią mam utrapienia!... co męki. Mało jej dnia na łzy, a to i po nocy się budzi, siedzi a sama mówi do siebie.
Kto wie, co ona tam widzi, ale tak jakby przed sobą kogo miała i z nim rozmawiała... to łagodnie i pieszczono, to gniewnie i ostro... mruczy i wykrzykuje... a coby miała ta choroba ustawać — coraz gorzej... Źle! źle — mówi ciągle o śmierci. Chodziła sobie szukać mogiły... Czasem, jakby rozumu nie stało.
— Lecz jakaż rada na to? — zapytał Sylwan — cóż ja mogę?
— E! panoczku — zaszeptała Tatiana — ona-by to była — rada — ale co po niej, kiedy jej nie posłuchacie. Ja wiem... Jejby tam, hen, na Ukrainę! Jeden dzień-by płacząc na ziemi leżała, a potem wstałaby zdrową. Jakie tam powietrze — ono-by zgoiło, co na obczyźnie się rani. Tu ani oku polecieć, ani piersi tchnąć — ani sercu się do czego uśmiechnąć... Lasy a lasy — a piaski i piaski i nie widać tak daleko, jak u nas w stepie!!
Ręką zakreśliła koło jakieś w powietrzu stara Tatiana i sama łzy ocierając — zawróciła się do swej izby.
Takie było życie Horpińskiego na Rusinowym Dworze, i rzadko dzień przeszedł bez chmury, bez łzy, bez wyrzutów nawet. Horpynie się przywidywało, że syn tęsknił za miastem, że mu z nią nudno było. Chciała go napowrót wyprawić, kazała siodłać konia — naprzemiany odpychała go i porywała namiętnym uściskiem. Potrzeba było niezmiernej cierpliwości i tego przywiązania, jakie Sylwan miał do matki, aby wyjść zawsze zwycięzko z tych walk, targania się i zmian rozbolałej kobiety.
Raziła ją czasem wesołość jego, niekiedy smutek. Musiał być takim zawsze, jakiego ona mieć chciała w tej chwili — bo niezmierną litością serce miał przejęte.
Rodzajem rozrywki dla niego było, gdy, niekiedy zszedłszy się z parobkami, chorującymi tu także na tęsknicę po Ukrainie, słuchał ich opowiadań, starych kozackich podań i baśni. Lice Horpyny nigdy się prawie nie wyjaśniało, uśmiech na jej ustach nie postał.
Przybywszy czasu żniwa, Sylwan, pod pozorem doglądania gospodarstwa, tym razem dłużej miał pozostać.
Nie wiedział, ani się mógł domyśleć nawet, że mściwy Emil Paczuski, zechce za nim gonić, pędzić go, i zamierzy spotkać się z nim, aby go na gorącym pochwycić uczynku — tajemniczej metamorfozy.
Dnia jednego, gdy Sylwan z Harasymem i Prochorem na polu był z robotnikami najętymi, miedzą pomiędzy zbożem ujrzał zbliżającego się o kiju człowieka w słomianym, starym kapelusinie.
Był to Jacuś. Sylwana po jego ubraniu od prostych parobków wcale odróżnić nie było można. Trafiło się, że stał z brzegu i zbliżający się ostrożnym krokiem przybysz — musiał się naprzód z nim spotkać.
Jacuś po kilku kieliszkach wódki, którą pił dla ochłodzenia się, bo utrzymywał, że woda na żołądek mu szkodziła — był w humorze doskonałym i śmielszy, a mniej ostrożny, niż zwykle.
Zobaczywszy Sylwana, który był przysiadł na snopach, Jacuś zbliżył się do niego, pozdrawiając poufale. Wszczęła się rozmowa nic nieznacząca, wstęp do ważniejszej sprawy.
Długo się Jacuś rozglądał na wsze strony, tarł głowę, zżymał i, naostatek przystąpiwszy bliziuteńko, pochyliwszy się nad Sylwanem, zapytał go:
— Nie mogliby wy mnie powiedzieć, gdzie tu jest wasz pan, który przyjeżdża z Warszawy?
— Jaki pan? — odparł Horpiński — my tu żadnego pana nie znamy. My sobie wszyscy panowie!
Jacuś głową, pokręcił.
— Ale do was jeździ z Warszawy jeden, kto go wie co on za człek — mówił Jacuś — to wszyscy wiedzą!
— A na cóż ci on? — zapytał Sylwan.
Jacuś był w humorze, który mu długo tajemnicy uchować nie dozwalał. Począł się śmiać. Przysiadł się na półkopku obok i namyślał, co miał powiedzieć.
— Mnie on na nic — rzekł w końcu — ale posłał mnie ktoś na zwiady.
— Któż to taki? — dodał powolnie Horpiński.
— Czort go wie. — Zkąd’ś przyjechał już tu trzeci raz; pewnie się potrzebuje widzieć z tym — waszym.
I po chwili dodał:
— Młody chłopak, przystojny; przyprowadził z sobą konia. Jeździ po okolicy, rozpatruje, mówi, że chce ziemi kupić, a na coś mu trzeba tego waszego zobaczyć.
— Koń — jaki u niego? — spytał nagle Sylwan, któremu różne domysły chodziły po głowie.
— Koń kary, ładny — rzekł Jacuś — ale z łysiną na łbie i jedna noga po pęcinę biała. O! dobrze mu się przypatrzyłem, bo ja koniska lubię i dawniej to się swoje własne miało.
Sylwanowi więcej nie potrzeba było. Znał tego kruczka z łysiną, na którym p. Emil Paczuski często się przejeżdżał po alejach. Był to więc on niewątpliwie.
Rozumiał tę złośliwą ciekawość, która tu go aż za nim gnała.
Pomyślał trochę.
— Ten, co czasem z Warszawy tu przyjeżdża — rzekł spokojnie — był ci, prawda, u nas, ale krótko i nazad powrócił, już go tu nie ma.
Wielkie oczy otworzył Jacuś.
— Nie może być! — zawołał — niedawno był, ja pewno wiem.
— No — i niedawno ruszył napowrót — dodał Sylwan.
Jacuś poprawił kapelusza.
— A! niech-że go, trzaśnie! — zamruczał, wstając z półkopka.. — Nie ma go już...
— Niema! — potwierdził Sylwan, który także się ruszył z siedzenia i poszedł do robotników.
Mocno zmieszany, szpieg powlókł się nazad do Garwolina.
Tymczasem Sylwan, przeszedłszy pólko swoje pogadawszy z Rusinami, najbliższą ścieżką pośpieszył do dworu.
Zastał tu matkę nucącą pocichu swoje pieśni, jak zawsze zadumaną i posępną. Powrót, trochę wcześniejszy, syna zaniepokoił ją; wstała, idąc na jego spotkanie.
— Cóś się z pola pośpieszył? — spytała, badając go oczyma.
— Nie miałem już co robić — odpowiedział syn, przyjmując uścisk, którym go witała, — a oprócz tego, matuniu — choć chciałem dłużej tu posiedzieć, dziś bodaj w nocy muszę odjechać!
Horpyna krzyknęła.
— Co tobie?
Zamiast odpowiedzi, Sylwan ją począł po rękach całować.
— Kłamać przed rodziną, nie mogę — rzekł. — W mieście mam dużo zazdrosnych, co mnie radzi szpiegują i nie wiem o co podejrzewają. Zdaje się, że jeden z nich przyjechał aż tu, aby mnie zobaczyć w siermiędze i potem rozpowiadać o tem po świecie. Nie chcę mu uczynić tej przyjemności, żeby mnie złapał: muszę więc odjechać w nocy.
— A tyś się jak o tem dowiedział?
Sylwan, śmiejąc się, opisał matce swoje spotkanie z Jacusiem.
W kobiecie się wszystko zburzyło. Śmieli więc ludzie Sylwana podejrzewać, podpatrywać i chcieć mu szkodzić! Zaciskała kułaki z gniewu, twarz jej zapłonęła.
— Idź zaraz — rzekła. Nie! nie chcę, aby oni cię w siermiędze widzieli... Tego nie trzeba... a tego łotra, jeżeli Harasym z Prochorem będą mogli pochwycić, należałoby, aby mu dobrze plecy wyprali!
Od tej chwili Sylwan spokoju nie miał; kazała podać śpiesznie wieczerzę; Tatianę posłała zasypać koniowi w stajni obroku; gdyby mogła, samaby go może osiodłała.
Chodziła, mrucząc, podrażniona i mściwa.
Zaledwie zmierzchać się mocniej zaczęło, a księżyc tylko-co się podniósł nad lasy, gdy Sylwanowi przyprowadzono przed ganeczek wierzchowca.
Matka szła za nim, płacząc i żegnając krzyżem świętym.
Jeszcze raz do piersi przycisnęła go w progu.
— Jedź — zawołała — a jeżeli znasz tego laszka, co się na ciebie porywa — nie daruj mu! Niech-by on wpadł w moje ręce!
Tatiana, która wiedziała o wszystkiem, bo Horpyna jej zwierzała się ze wszystkiego, ścisnęła i podniosła do góry dwie silne pięście. I ona gotowa była stanąć w obronie Horpińskiego, którego niemniej od matki kochała.
Sylwan pogardliwie się uśmiechał, słuchając pogróżek.
— Matuniu — rzekł — to taki chrząszcz, na którego ręki szkoda... Nie warto się z nim zadzierać. Niech się tu sobie pobawi, mnie szukając.
Otwierano wrota; Sylwan pokłonił się raz jeszcze i, konia spiąwszy, pojechał.




Jacuś, tak niefortunnie spełniwszy swe poselstwo, nie bardzo śpieszył z powrotem do miasteczka, gdzie na niego, nudząc się, Emil Paczuski oczekiwał.

Nudy pieszczoszka doszły do tego naprężenia, że wyszedł na próg gospody Pinkusa i przypatrywał się rynkowi, na którym kilka wozów, kilka obdartych postaci, wcale nie malowniczych, bodaj parę setek chudego bydła, widać tylko było. Ziewał co chwila, a spać we dnie — zdawało mu się złą rachubą, bo noc bezsenna mogła być od dnia jeszcze trudniejszą do przeżycia. Dosyć późno, podchmielony, zjawił się Jacuś, oświadczając, że dotarł do źródła, że z ludźmi mówił i dowiedział się o tem, jako Warszawiak do Warszawy powrócił.
Emil, rozgniewany, wierzyć temu nie chciał. Zdało mu się, że Jacuś się napił, dzień przespał gdzieś, do miejsca nie dotarł i chciał go zbyć prosto kłamstwem.
Obszedł się z nim dosyć grubijańsko, czego znowu nasz polyhistor nie lubił: znał on i umiał szanować godność swoję.
Pokorny dotąd — nastawił się szorstko Paczuskiemu. Już miało przyjść do wcale nieprzyjemnej zamiany słów coraz dobitniejszych, i pomarszczona twarz Jacusia zabarwiała się ceglasto, gdy nadchodzący Pinkus kilku słowami odprawił posła, a Paczuskiego uspokoić potrafił.
Emil, który już i czasu dosyć stracił i namęczył się niewygodami, na to aby módz powrócić z niczem — postanowił nazajutrz jechać sam próbować szczęścia. Zdawało mu się, iż może spotka w polu Horpińskiego. Był to krok ostatni.
Nie brał już i nie potrzebował przewodnika i oryentował się łatwo.
Wistocie — aż na pola Rusinowego Dworu dojechał dosyć szczęśliwie, ale tu Harasym z towarzyszem zastąpili mu drogę i stanowczo oświadczali, że nie lubią, aby im się tu obcy ludzie po polach wałęsali.
Barczyści i silni parobcy wyrazili się tak kategorycznie, okazując drogę nazad Paczuskiemu, iż się z nimi sprzeczać nie śmiał.
Usiłował ich udobruchać datkiem, ale rubel wyjęty z kieszeni — nie został przyjętym i jeszcze Emila wyśmiano.
Odjechał więc, jak zmyty — przeklinając własny pomysł, niezgrabstwo swe, a nadewszystko tego, który był przyczyną wędrówki, prawdę rzekłszy, śmiesznej.
Nie było już tu co robić. Paczuski puścił lejce, dobył cygaro i jechał z powrotem, dozwalając koniowi wybierać sobie drogę.
Zadumał się głęboko o tem zuchwalstwie prostych ludzi, gburów, którzy śmieli z panicza takiego jak on, na ładnym koniu, szydzić i naigrawać się z niego.
— Koniec świata! — pomrukiwał Emil. Karuszek tymczasem nad drogą oskubując z gałęzi listki zielone, powoli — instynktowo kierował się ku stajni. Do miasta było jeszcze daleko. Zmyślne stworzenie znalazło naprzód rodzaj gościńca, którym wygodniej mu było iść, niż po roli, potem zarżało i puściło się małego kłusa.
Paczuski głaskał je po karku, i cieszył się ze swego wierzchowca — puszczając dym z doskonałego cygara: gdy nagle znajomy głosik srebrny rozległ się wesołym dźwiękiem.
— Stój pan, aresztuję!...
Zrządzenie losu widocznie Karuszka i jego pana zaprowadziło na tę drożynę pod ogrodem w Brzózkach, po której z drugiej strony, za przekopem, przechadzała się piękna pani Bończyna.
Czy miała nadzieję spotkać się raz jeszcze z Emilem? — trudno dociec, lecz to pewna, że spotkaniu była rada.
— Ale jakże pan śmiesz Brzózki pomijać? — zawołała. Jedź pan natychmiast do wrót, przez wrota w dziedziniec, do dworu, do ganku, a w salonie znajdziesz mnie jako surowego sędziego, przed którym musisz stanąć i tłómaczyć się.
Emil słuchał, z podniesionym do góry nad głową kapelusikiem — uśmiechał się, a że wdówka znikła, więc, nie czekając odpowiedzi, pokłusował wedle jej rozkazu do wrót i spełnił co mu zalecono.
W saloniku, trochę pośpiesznym biegiem zadychana, stała Bończyna. Paczuski dosyć niezgrabnie się przed nią tłómaczył: dlaczego dotychczas będąc w okolicy, nie miał honoru się jej pokłonić, poprzysięgając, że nazajutrz byłby tego nieochybnie dopełnił.
— Więc stanowczo chcesz pan tu coś nabywać? — zapytała wdówka.
— Waham się — rzekł Emil — który pośpieszył do wtaczającego się krzesła sędziny, aby ją powitać.
— Ja — mówiła gospodyni — powinnabym pana do tego zachęcać, bo sąsiedztwo mamy bardzo niedobrane i niesmaczne — ale...
Pokręciła główką, popatrzała Emilowi w oczy, i dała sędzinie rozmowę na inny przedmiot obrócić.
Co się działo z biednym Paczuskim, co rozrywało głąb' jego duszy — tego trudno będzie określić. Chociaż nie wierzył w przeznaczenia, w „igrzyska losu“ i t. p., zdumiewało go to jednak, że jakoś los ten narzucał mu uparcie poraz drugi śliczną wdówkę — jakby mu chciał wskazać, iż... powinien się był lepiej jej przypatrzeć i lepiej ją ocenić.
Była piękna, miła, dobrze wychowana, nie uboga — a wdowieństwo nie odebrało jej ani świeżości, ani młodości. Pomiędzy nią a Maniusią, której Emil całkiem zapomnieć nie mógł, był pewien rodzaj podobieństwa. Dlaczegóżby „na złość niewdzięcznej dziewczynie“ nie miał się z nią ożenić?
Myśli to były przelotne, bo rozmyślaniu wogóle nie dozwalała się rozpościerać nader żywa rozmowa i wesołe szczebiotanie gosposi.
Podano herbatę. Paczuski się też rozchmurzył, oboje przycinać sobie zaczęli, dowcipować, śmiać się, a sędzina też, spoglądając na nich, usta do uśmiechu składała, tak się jej ta para zdawała dobraną. Emil rozgadał się niepotrzebnie. Wydobyła z niego nawet piękna Bończyna, iż pewien rodzaj współzawodnictwa salonowego, w interessie towarzystwa, do którego Emil należał, skłonił go do szpiegowania podejrzanego Horpińskiego.
Obie kobiety, słuchając wyznań, nadzwyczaj zostały zdumione.
Raz na tę drogę wszedłszy, Paczuski się już cofnąć nie mógł, — musiał wyśpiewać wszystko.
Wdowa teraz rozumiała: dlaczego się jej wydało, że widziała parobka, który tak Sylwana przypominał.
Ale cóż za straszna tajemnica tkwiła w Rusinowym Dworze?
Paczuski odgadnąć jej nie mógł, powtórzył przypuszczenia Konrada.
Sędzina i jej córka spoważniały.
— Ale — panie Emilu — odezwała się Bończyna — ja się często w towarzystwie spotykałam z Horpińskim! Jest to człowiek najlepszego wychowania, bardzo miły, majętny, wykształcony — czyż podobna go o coś podobnego, jak fałszerstwo monet posądzać?!
Zarumieniła się mocno i trochę oczy spuściła.
— Daleko naturalniej przypuścić, że — może mieć tu... jakąś pasyjkę — rzekła zawstydzona.
— Nie — odparł Emil — bo we dworze niema nikogo, nad dwie stare baby — o tem wiem jaknajpewniej.
Każda tajemnica nęci ludzi, a piękne panie szczególniej rade-by je odkrywać. Bończyna była mocno zaciekawioną — ale, pomimo wszystkich danych, jakie zdobył Paczuski, jeszcze się jej nie chciało uwierzyć w to, ażeby Horpiński mógł się tu część roku ukrywać.
Stary sługa sędziny, który za jej krzesłem stał z serwetą, (a nie zważano na niego), w tem miejscu rozmowy, z poufałością wiernego domownika, zabrał głos.
— Jaśnie państwo darują, że ja się tu wtrącam — ale to pewna, że w tym Rusinowym Dworze — nie ponaszemu i nie poludzku żyją... a z Warszawy wistocie do nich zjeżdża, ktoś taki, co się zaraz przebiera pochłopsku i żyje potem, jak parobek.
Rok temu wzięli byli Marysię, — pani wie, od Stawrowej sierotkę — chcieli z niej sobie sługę wychować, ale nie wytrzymała. Dziecko niby było zahukane, głupie, to się go nie wystrzegano. Napatrzyła się tam dosyć — a teraz opowiada.
Ciekawie zwróciły się oczy wszystkich na starego Filipa, który powoli, odchrząknąwszy, mówił dalej:
— Rej tam, słyszę, wodzi stara jejmość, prawdę rzekłszy, prosta baba, zła, niecierpliwa i ustawicznie lamentująca. Druga, starsza jeszcze od niej, niby-to sługa, ale się tak z nią obchodzi, jakby jej równą była. Parobków dwu, Rusinów.
Ruszył ramionami p. Filip.
— Ten, co tam przyjeżdża z Warszawy, czy niewiadomo zkąd — przebiera się za parobka, i idzie w pole z innymi, choć ręce ma białe.
Milczano przez czas jakiś, wysłuchawszy Filipa. Emil upierał się przy swojem, że tam tkwiła jakaś tajemnica. Mówiono jeszcze o Rusinowym Dworze; w końcu wesołej pani nudno było o tak posępnych rzeczach rozmawiać i, podrażniwszy Paczuskiego, wdała się z nim w plotki o Warszawie.
Oboje tak do siebie dobrze przypadali, że całą godzinę, chodząc po saloniku, przegawędzili wesoło.
Nareszcie czas było powracać do miasteczka. Emil począł się pożegnać, ale musiał dać słowo Bończynie, że gdyby w te okolice zabłądził znowu, niezawodnie Brzózki odwiedzi.
Umówili się oprócz tego, że, gdyby pani Bończyna na czas jakiś przybyła do Warszawy — da znać Paczuskiemu, który się jej ofiarował do usług.
Słowem rozstali się w jaknajlepszej komitywie, a daleko więcej sobie powiedzieli oczyma i tą mową niemą, jaką, nietylko miłość, ale i miłostki się posługują, niż ustami.
Pani Bończyna była pewną, że trochę mu zawróciła głowę; on nie wątpił, że się jej potrafił podobać.
Nie przywiązywał do tego wagi, ale flirtacya z wdówką była mu przyjemną: można się było tem pochlubić. Bończyna i o tem nie wątpiła, iż do niej zechce powrócić.
Na Paczuskiego jednak wiele rachować nie było można: więcej miał fantazyi, niż serca; zrażał się i zapominał łatwo, pieszczoty mamy uczyniły go samolubem, — a marząc o małżeństwie, wymagał bardzo wiele. Miał prawo do tego, bo on sam przynosił w posagu niemało, a na wartości zimnego serca nie łatwo się było poznać.
Drugiego dnia p. Emil powrócił do Warszawy; po trudach tej wyprawy potrzebował wypoczynku, spędził więc dzień następny w szlafroku, w krześle, nie ruszając się z domu.
Pierwszym znajomym, którego potem spotkał, wyszedłszy na ulicę, był, idący z laseczką do ust przytkniętą — Horpiński.
Emil byłby go może pominął, tak był podrażniony a pochwycony niespodzianie, ale Sylwan wprost podszedł ku niemu.
Twarz jego dziwną ironią była napiętnowana, ale razem pogodna i surowa.
— Gdzieżeś to pan bywał? — spytał, nachodząc na Paczuskiego. — Od kilku dni nigdzie pana spotkać nie było można.
— Szukałeś mnie pan? — mruknął Emil.
— Tak, trochę — uśmiechnął się Horpiński.
— Wiem, że pan jesteś przyjacielem domu Bydgoskich; sądzę, że mu to uczyni przyjemność, gdy oznajmię, żem miał list ztamtąd. Panna Maniusia zaręczona z p. Leonem. Jest to fakt!
Paczuski zagryzł usta.
— Sądziłeś pan, że ta wiadomość uczyni mi przyjemność? — podchwycił.
— Przecież życzysz pan im dobrze, a lepszej partyi znaleźć było trudno — rzekł Horpiński. — Wątpię, ażebyś pan na prawdę o niej myślał: juściż cenisz nadto swą młodość, abyś się śpieszył zbytnio pod jarzmo małżeńskie!
To powiedziawszy, Horpiński się rozśmiał, uchylił kapelusza i poszedł dalej.
Paczuski stał krótką chwilę, zmieszany, zrozumiawszy złośliwość, z jaką go Horpiński tą nowiną przywitał. Pragnienie zemsty urosło jeszcze... ale cóż mógł mu zrobić?
Miasto się wyludniło, matka Emila domagała się powrotu jego na wieś; potrzeba było, odkładając na później odwet i walkę — jechać i Horpińskiego porzucić.
— Co się odwlecze, to nie uciecze — powiedział sobie Paczuski. — Nie daruję mu.
Wybór w drogę już się rozpoczynał i przyjęty nanowo elegancki Konrad miał w niej towarzyszyć Paczuskiemu, gdy niespodzianie pani i panna Zawierska, które już się na wsi znajdowały — powróciły do miasta.
Sprowadziła je tu nagła choroba dalekiej wprawdzie krewnej, ale niemającej więcej rodziny nad te panie i Bończynę.
Kasztelanowa Morska była w niebezpieczeństwie: Misia, którą ona kochała jak własne dziecię, a ta jej płaciła najżywszem przywiązaniem, nie mogła odstąpić łoża chorej, matka zaś nie chciała się z córką rozstawać.
Salon zwykły Zawierskich nie otworzył się, jak w zimie, ale dwie panie rade były, gdy je odwiedzano. Kasztelanowa stała w tymsamym domu i pokoje jej łączyły się z zajmowanemi przez Zawierskie.
Choroba staruszki, mimo bardzo już podeszłego jej wieku, nie okazała się tak niebezpieczną jak w początku doniesiono; ale Misia nie chciała jej pozostawić samej z panną rezydentką i wyrzekała się dla niej willegiatury.
Jednym z pierwszych gości, którzy się stawili na rozkazy Zawierskiej, był Horpiński.
Drugim po nim znaleźć się musiał, naturalnie, Paczuski, który podróż swoję odroczył. Gniewało go to, że miał Horpińskiego zostawić przy pannie Michalinie, bo mu wszystkiego zazdrościł i psuć wszędzie pragnął.
Stawił się więc Misi do posług, bo Zawierskie, zmuszone chorobą Kasztelanowej, urządzały się już tak, aby do zimy w mieście pozostać.
Nie wspominaliśmy o staruszce Kasztelanowej, jako należącej do rodziny, gdyż ona się nigdy większemu światu nie pokazywała. Mieszkanie jej łączyło się z Zawierskich apartamentem; panie część dnia przebywały z nią, ale staruszka nie wychodziła od siebie, i oprócz nich bardzo mało kogo przyjmowała. Doktor H.. stary przyjaciel domu, Pruszczyc, jeżeli przyjechał odwiedzić swą panią, niewielu dawnych znajomych — mieli przystęp do Kasztelanowej.
Liczyła ona lat około dziewięćdziesięciu, ale zachowała całą żywość umysłu, pamięć, a nawet trochę wesołości dawnej. Lubiła opowiadać, pośmiać się i posłuchać: kazała sobie czytywać i za natchnieniem Misi dyktowała jej nawet pamiętniki swoje.
Wykształcona, znająca świat, podróżami wielu zapoznana z towarzystwami stolic — Kasztelanowa była w obcowaniu nader miłą, dobroczynną i — cierpienie dotkliwe zwyciężała wielką mocą ducha.
Zdrowie zmuszało ją od świata zupełnie się usunąć; potrzebowała swobody, i dlatego się zamykała u siebie.
W lecie, ponieważ przejeżdżanie z miejsca na miejsce bardzo było dla niej utrudnionem brała zwykle panienkę jaką za lektorkę i towarzyszkę, a kochaną Misię wyprawiała gwałtem odetchnąć wiejskiem powietrzem.
Tego roku, gdy zapadła ciężej na zdrowiu, Zawierskie ulękły się, opuściły wieś i przyjechały do babci, która już ich nie wyprawiała na wieś.
Ale urządzono się tak, aby Misia nie nudziła się, miała ruch i towarzystwo.
Przybywający Horpiński, o którym wiedziano, że z nim rozprawiać i zabawiać się lubiła Misia, powitany był wdzięcznie. Dano mu uczuć, że był pożądanym gościem, a komuż-by to, choćby najzimniejszemu, nie połechtało serca i nie obudziło wdzięczności?
Zawierska wiedziała i czuła, że to nie był pretendent do ręki jej córki, ale człowiek poważny, rozumny, który, jako przyjaciel domu, nie dawał się nikomu zastąpić. Misia przyjmowała go, nie kryjąc się z żywą dla niego sympatyą.
Całkiem inny stosunek był z panem Emilem Paczuskim, którego panna Michalina miała za młokosa „bez konsekwencyi“. Bawił ją swoją trzpiotowatością, żywością, niepowściągliwością języka — czasem dowcipem — był usłużny — i gdy za to na obiad go zaproszono, a Misia z nim się potrzpiotała, o ile ona trzpiotać się mogła — uważano dług za spłacony.
I Paczuski się nie rachował za pretendenta, sam nawet tak zuchwałej nie dopuszczając idei.
Niekiedy, po dłuższej rozmowie z czarującą p. Michaliną, ulegając urokowi jej — zamyślał się Emil, wzdychał, ale taksamo, a może więcej i żywiej, zajmował się Maniusią, niewdzięczną, i wesołą wdową.
Na zapytanie p. Michaliny: co z sobą wciągu lata począć myśli, gdy Emil grzecznie odparł, iż gotów jest dotrzymywać paniom towarzystwa — rozśmiała się piękna panna i wręcz mu odpowiedziała:
— A! jedź pan do matki, która go oddawna z utęsknieniem czeka — odśwież się powietrzem wiejskiem. Z nami-byś się pan znudził, a prócz tego my więcej teraz przy babuni, niż u siebie będziemy przesiadywały. Mamy tu kilku starszych, którzy pana zastąpią.
— Czy pani zalicza do nich i Horpińskiego? — spytał Emil z przekąsem.
— Jeżeli nie latami, to powagą ma do tego prawo — odpowiedziała Misia — a niemając krewnych, domu, familii, może zostać, nie czyniąc żadnej ofiary.
Paczuski zrobił minkę szyderską.
— O tem, czy ma lub nie ma rodziny, nikt nie jest napewno uwiadomionym — odezwał się. — Któż wie czy jedna z dwóch starych bab, chłopek, które tam pod Garwolinem gospodarują na kawałku ziemi, a on je często tam odwiedza, nie są jego mamunią i ciocią?
Misia spójrzała surowo na plotkarza, wyrazem twarzy okazując, że jej się to szyderstwo nie podobało.
— Masz pan już tak szczegółowe wiadomości o obrotach p. Sylwana? — zapytała.
— Opłaciłem drogo moję ciekawość, — dodał Emil. — Skradałem się do tych tajemnic, niewiele wartych, jak na polowaniu do płochliwej źwierzyny.
— I tyle tylko upolowałeś? — zapytała ciekawie p. Michalina.
— Niewiele więcej — rzekł Emil. Chciałem go tam, przebranego za chłopa (bo się, słyszę, maskuje), schwycić na gorącym uczynku, ale mi się nie udało.
Paczuski mówił z wymuszonym śmiechem, lecz postrzegł prędko, iż p. Michalina bardzo poważnie i smutnie przyjmowała te zwierzenia się jego, i po krótkiem milczeniu — dołożyła:
— Ja też jestem dosyć ciekawą tajemniczego tego człowieka, ale zdaje mi się, że poszanować należy to, co on okrywa zasłoną od oczu ludzkich. I pan powinieneś zaniechać tych badań. Jestem pewną, że gdyby się odkryło to, co się ukrywa, Horpińskiemu-by nie mogło zaszkodzić, ani go wstydzić. Czuć w nim zacnego człowieka.
— Powinien być szczęśliwym, że pani ma o nim tak dobrą opinią — odezwał się Emil. Co do mnie, otwarcie się przyznam, że dla niego sympatyi nie mam.
Misia potrząsnęła głową i zamilkła.
Paczuski, chociaż go uwolniono od wszelkich posług, choć matka czekała na powrót, choć tłómoki były upakowane — zatrzymał się jeszcze.
Przykro mu było nad wyraz wszelki zostawić p. Michalinę ze swym wrogiem. Uczucia tego wytłómaczyć sobie nie umiał; nie był zazdrośnym, bo ani sam się nie kochał, ani posądzał Horpińskiego, aby sięgał tak wysoko, — ale widzieć go przy p. Michalinie — nie miło mu było!
Przez wszystko wiedzącego Konrada doszedł, że małe wieczorki, w kółku poufałem, urządzały się dla kasztelanowej, do których i Horpiński miał być przypuszczony, gdy o nim, o Emilu, mowy nie było.
Zaszkodzić mu nie mógł już i nie umiał. Przynajmniej chciał tego dokazać, ażeby on nad nim pierwszeństwa nie miał i postanowił bądźcobądź, postarać się o to, aby być choć raz przypuszczonym do staruszki.
Wiedział, że jeszcze dalsze niż z Zawierskiemi łączyło ją pokrewieństwa z panią Bończyną. Zdawało mu się, że postąpi sobie nader zręcznie, gdy listem oznajmi o chorobie pięknej wdówce i narzuci się jej za opiekuna i towarzysza, gdy — zapewne zechce odwiedzić babunię.
Nie zważał na to, że ta troskliwość o wdowę, zwiąże go z nią więcej i może dać do myślenia.
Nie zastanawiając się nad skutkami tego kroku, napisał list i oddał go na pocztę.
Kasztelanowa była bardzo bogatą i bezdzietną: wszyscy więc krewni dalsi i bliżsi, nadskakiwali jej pochlebiając sobie, że o nich będzie pamiętać. Oprócz tego p. Bończyna rada była widzieć Warszawę, a i grzeczność Paczuskiego czyniła na niej pewne wrażenie. Przybyła więc natychmiast, dała o tem znać Paczuskiemu i posłała dowiedzieć się: kiedy babunię odwiedzić będzie mogła.
Odpowiedź nadeszła uprzejma, ręką Misi nakreślona, w zastępstwie babuni. Zapraszano Bończynę, choćby natychmiast, ale położony był warunek, aby nikogo z sobą nie przyprowadzała, gdyż Kasztelanową męczą obcy ludzie.
Paczuski, pochlebiający sobie, że mu wdowa wstęp ułatwi, zawiódł się i na tem. Ani przy pierwszych ani przy następnych wizytach nie mogła go wziąć ze sobą.
Ten tylko skutek miała wycieczka pięknej pani do Warszawy, że Emila do niej, ją do niego, bardziej jeszcze zbliżyła. Paczuski, sam o tem niewiedząc, zaplątał się, półsłówkami poszedł dalej niż chciał, nie krył się ze swem uwielbieniem dla pięknych oczu, a śmiejące się piękne oczy wcale się za to nie zdawały gniewać.
Razem byli w teatrze; parę wieczorów przesiedział z panią Bończyną; Emil towarzyszył jej do sklepów, biegał za sprawunkami, naostatek poprowadzał ją aż za miasto. Dopiero powróciwszy, gdy ochłonął nieco i rozważył swe postępowanie, postrzegł, iż poszedł daleko dalej niż należało — i że piękna wdowa trochę miała prawo rachować na niego.
Zmęczony, znudzony, zrozpaczony, w końcu jednego dnia nagle posłał po konie, siadł do powozu i pojechał do matki.
Gniewał się na siebie.




Horpińskiemu wiodło się daleko szczęśliwiej. Niecierpliwiło go wprawdzie szpiegowanie Emila i ten rodzaj prześladowania, lecz szkodzić mu to nie mogło. Jedyny dom, który cenił i bywać w nim lubił, był dla niego otwartym. Z sercem, boleścią długą zamkniętem, Sylwan ani mógł zamarzyć o pannie Michalinie, a położenie jego towarzyskie wogóle nie dozwalało mu ani myśleć o ożenieniu się: nie mógł więc dopuścić zakochania się, a miał moc wielką nad sobą. Panna Michalina była mu miłą — i stanowiła ciekawą psychologiczną zagadkę.

Nie była podobną do pospolitych kobiet, które on spotykał w ciągu życia. Niezwyczajnej piękności, nie była zalotną, a pomimo to piękność swą umiała i lubiła uwydatnić nader wytwornem ubraniem, smaku pełnem. Młodzieńczy zapał łączył się w niej z panowaniem nad sobą, spokojem, z jakiemś zadowoleniem warunkami życia — które się rzadko w młodych spotyka.
Kiedyż marzyć, jeżeli nie w tych latach życia, przed któremi szeroko się rozlegają lazurowe przestrzenie?
Wstęp do życia zawsze się prawie odznacza jakąś gorączką i niecierpliwością. Chcemy co prędzej wypić kielich — na którego dnie gorycz czeka.
W pannie Michalinie żadnego z tych symptomatów młodości nie widział Sylwan: przeciwnie, zdawała się używać z rozkoszą tego, co miała, nie śpiesząc wcale po to, co się jeszcze obiecywało.
Otoczona rojem młodzieży, wśród której wielu było mogących się podobać i zająć, nigdy nie wyróżniła dotąd nikogo — oprócz Horpińskiego.
Ale i w tem zajęciu się nim może rodzaj tajemnicy, jaka go osłaniała, nie był bez udziału i wpływu.
Zamiłowanie sztuki, rzeczy poważnych, ludzi poważnych — starczyło jej doskonale do wypełnienia chwil swobodnych, a nie przeszkadzało zadość uczynieniu obowiązkom względem matki, którą kochała najczulej, a nawet trochę zajęciom około domu.
Horpiński patrzał na ten posąg chodzący z uśmiechem spokoju na ustach, z czołem wypogodzonem, z oczami pełnemi myśli, niedających się wyrazić w żadnym języku, i nie mógł się powściągnąć od uwielbienia dla niej.
Nie była to miłość taka, jaką w młodości goreją serca, gdy im zmysłowe wrażenia przygrywają; nie była to namiętność ale pociąg niezwyciężony ku istocie wyjątkowej. Zajęcie się nią zwiększała myśl smutna, natrętna: jaki los spotkać może tę kobietę w przyszłości?... Nie widział nikogo dokoła, coby jej był godnym; rodzina, matka musiała ją wydać za mąż — było to w porządku rzeczy, było koniecznością — ale za kogo?
Horpiński ubolewał zawczasu i gubił się w przypuszczeniach wyboru, jaki ona uczynić mogła, zmuszona wkońcu wybierać. Tak łatwo się było omylić.
Z każdym dniem prawie sympatya dla panny Michaliny w nim rosła, stawała się jedną z myśli obrotowych jego życia; lecz Sylwan nie widział w niej dla siebie niebezpieczeństwa.
Złudzeniom nie poddawał się żadnym, nie spodziewał się niczego.
Z drugiej strony panna Michalina z równem zajęciem przypatrywała się, badała — usiłowała odgadnąć tego człowieka, który się jej wydawał wyższym z wielu względów od otaczających ją.
Mogła z nim mówić o wszystkiem; rozumiał ją zawsze, odgadywał — myśli ich harmonizowały z sobą.
Ta była różnica w ich zapatrywaniu się na świat, że ona cieszyła się tem, co miała; on był nieuleczonym smutkiem przejęty, który mimowoli się zdradzał.
Domyślała się jakiejś tragedyi w jego losie — czegoś co chciał zapomnieć. Litowała się nad nim, chociaż dźwigał heroicznie swe brzemię, nigdy się nie uskarżając na nie.
Wieczory u babuni — zgromadzały kółko bardzo niewielkie. Warunkiem dopuszczenia do nich było: przynosić na nie trochę wesołości przyzwoitej — umiejętności prowadzenia rozmowy i słuchania jej; wreszcie nie mówić zbyt głośno i trzymać się zawsze na wodzy.
Znany z dowcipu stary professor-malarz, przez długi pobyt w Rzymie, pół-Włoch, który lepiej mówił o sztuce, niż malował, dwie podżyłe damy ze sfer wyższych, naostatek Horpiński, przypuszczeni byli do małego saloniku.
Ciepły, zaciszny, dosyć posępny, niewiele też więcej osób mógłby był wygodnie pomieścić. Chodziło się tu pocichu, na palcach; mówiło się półgłosem.
Na kanapce, umyślnie na to zbudowanej, poduszkami obstawiona, z nogami w kołdry poobwijanemi, leżała nawpół, wpół siedziała, stara kasztelanowa, z pończoszką w ręku, którą nieustannie ktoś musiał brać do korrekty.
Piękna, blada jej twarz, łagodnego wyrazu, ciągle się zwracała ku gościom, a oczy i uszy usiłowały pochwycić, co się wkoło działo — bo wszystko ją zajmowało jeszcze.
Zwykle Misia albo pani Zawierska siadała najbliżej, aby w potrzebie niedosłyszanego coś wytłómaczyć.
Na stoliku przyćmiona lampa musiała cały salonik oświecać — bo wielkiego światła nie znosiły osłabione oczy.
Zasiadano dokoła, a gdy babunia zażądała kogoś mieć bliżej, robiono mu miejsce. Każdy coś przynosił z sobą: opowiadanie jakieś, wiadomość z dziennika, postrzeżenie, plotkę niewinną. Niekiedy czytywano coś niedługiego, bo staruszka interessowała się literaturą. Znała dobrze dawniej Niemcewicza i wielu innych poetów, Karpińskiego umiała coś na pamięć, Kniaźnina smutnego końca nie mogła dosyć opłakać.
Niekiedy sama ona coś ze swych wspomnień wydobywała. Ale ile razy się to trafiało, znając do starości, iż się ona powtarzać lubi, kasztelanowa naprzód troskliwie dopytywała: czy już nie opowiadała dawniej?... Bała się znudzić. Byłto rodzaj kokieteryi umysłowej, aby się nie wydawać starą.
Choć ton i nastrój rozmowy był tu zawsze poważnym, nie przechodził jednak nigdy w smutny; uśmiechano się chętnie.
Wieczór z herbatą, którą roznoszono, podając ją na małych stoliczkach, zaczynał się wcześniej niż zwykle w mieście, ale też kończył przed dziesiątą, bo babunia miała jeszcze do odmawiania pacierze i potrzebowała zasnąć przed północą.
Kasztelanowej wprowadzony tu p. Horpiński podobał się niezmiernie. Znalazła go dystyngowanym. a po kilkakrotnej z nim rozmowie przyznał Misi, śmiejąc się, że była w nim rozkochaną.
Prawda, że Sylwan, nawykły szanować starość, umiał się nadzwyczaj zręcznie zastosować do odgadnionych babuni upodobań i form towarzyskich.
— Ktoś mi mówił — odezwała się raz staruszka — że tego Horpińskiego pochodzenie jest ciemne, osłonione tajemnicą — ale proszę ja was, fiziognomia świadczy o krwi. Il est de race, to widoczne. Tego człowiekowi nie nadaje wychowanie, tego nauczyć się nie można: przynosi się to z sobą, we krwi.... a długie pokolenia na takie wyszlachetnienie pracują.
Starano się, wiedząc, że babunia polubiła Sylwana, miewać go jaknajczęściej. Nie siadywał jednak ciągle przy babci i panna Michalina mogła z nim długie prowadzić rozmowy.
Sylwan, niegdyś, po ukończonem wychowaniu, podróżował wiele; był zakochany we Włoszech, nabrał smaku do sztuki, zwiedzał potem prawie wszystkie galerye europejskie — treści więc do rozpraw nie brakło.
A że sztuka związaną jest nierozerwanym węzłem z życiem — mówiło się wogóle i o życiu wiele.
— Spędzasz pan całe lato w mieście? — zagadnęła go jednego wieczora p. Michalina.
— Nawykłem do tego — rzekł Sylwan — robię czasem małe wycieczki, ale na krótko.
— Ja rozumiem, że podróże czasem są potrzebą — odezwała się Zawierska — człowiek potem dom swój lepiej ceni, kocha go więcej.
— Ja nie mam domu — szepnął Horpiński.
— Mógłbyś go pan sobie stworzyć — mówiła dalej p. Michalina — przywyka się do wsi łatwo.
Horpiński nic nie odpowiedział.
— W której stronie kraju żyła pańska rodzina? — śmielej wtrąciła pytająca.
Sylwan podniósł głowę, pomyślał, czoło mu się zachmurzyło.
— Nie mam rodziny — rzekł krótko — i tak, jakby się o tem więcej nie chciał rozszerzać.
— Nikogo! — mimowolnie wyrwało się Misi.
Milczeniem odpowiedział Horpiński.
Panna Zawierska natychmiast zmieniła rozmowę, zrozumiawszy, iż przykrą być mogła dla Horpińskiego.
W chwilę potem nie było widać po Sylwanie, że został podrażnionym boleśnie; lecz wyraz twarzy, krótkotrwały, który nie uszedł baczności Misi, nauczył ją, że nigdy więcej przedmiotu tego dotykać nie była powinna.
Starała się tegoż wieczora wynagrodzić swą niezręczność Horpińskiemu uprzejmością wielką i okazanem mu współczuciem.
Gdy się wszyscy porozchodzili, a przy babci została tylko Misia, aby dopilnować przenosin jej do łóżka, staruszka dała jej znak, pochyliła się do ucha i grożąc palcem — szepnęła:
— Moja Misiu — ostrożnie! Biednego tego filozofa gotowaś zbałamucić i rozkochać. Jak on cię pożera oczyma.
Zarumieniła się Michalina.
— A! babciu — odparła śmiejąc się — nie jest to płochy młodzik.
— Tem gorzej — dokończyła staruszka — bo więcej cierpieć będzie. Już to prawda, że do ciebie się zbliżyć a nie rozkochać w tobie — nie podobna — ty, moja czarowniczko droga.
I pocałowała ją w czoło.
— Ale i ty moje serce, bardzo mile na niego spoglądasz! Ej! ej!
Michalina usiadła przy babce.
— Będę szczerą — odezwała się do niej. — Nie taję tego, że ze wszystkich mężczyzn, jakich bliżej poznać mogłam, ten Horpiński pewnie mi się najlepiej podobał. Ale — nie zakocham się w nim, bo ja się nie mogę w nikim zakochać. Taka już natura moja.
Staruszka głową potrząsnęła.
— Nie ufaj zbytnio swej sile — rzekła. — Człowiek, bezwątpienia, bardzo miły, ale partya nie dla ciebie.
Spojrzała pytająco Michalina, nic nie mówiąc.
— Tak, moja duszko — mówiła dalej babcia — sama mi to powiedziałaś, że jest jakimś sierotą bez rodziny, no — i bez nazwiska. Nie możesz być panią Horpińską.
— I nie myślę też nią być — dokończyła, wstając Misia — tak jak on nie myśli pewnie o mnie. Chciałabym tylko, doprawdy, głębiej sięgnąć w to jego tajemnicą osłonione życie, które on okrywa tak starannie.
Co też na niego i o nim wymyślają!
Dnia tego rozmowa nie poszła dalej.
Sylwan pozostał w mieście.
Wiadomy wyjazd Paczuskiego na wieś do matki, czynił go całkiem swobodnym, bo się już nieznośnego śledzenia nie miał co obawiać; ale towarzystwo Michaliny ciągnęło go i trzymało tu przykutym.
Wyrzucał sobie tę słabość: opuścić jej nie mógł.
Pani Zawierska, troskliwa o córkę, starała się ją czemś rozerwać. Urządzano więc wycieczki w okolice, do których i Horpiński z professorem staruszkiem był używany.
Misia nie jeździła konno — znajdowała to niestosownem dla kobiety — ale lubiła naturę, lasy, miała namiętność krajobrazów, studyowała je z rozkoszą.
Parę więc powozów brano zwykle na cały dzień, wyjeżdżając za miasto — a Michalina z artystą pół-Włochem usuwała się na stronę, aby niepostrzeżona mogła szkicować widoki, które potem przenosiła na płótno. Powracała z tych wycieczek bardzo ożywioną i szczęśliwą.
Sylwan też zapominał się przy niej, rozweselał się i odmładzał. Rysował on także, ale się do tego nie przyznawał.
Przy Michalinie wychodził z normalnego swego stanu, w którym od młodości, poznawszy rzeczywiste położenie swoje, trwał ciągle. Wpływ matki, widok tego, co go okalało, wyrabiały w nim nienawiść dla ludzi, urządzeń spółecznych — pojęć, które panowały i powszechnie były przyjęte. Skazany na wiekuiste wydziedziczenie i sieroctwo, choć napozór znosił je cierpliwie, w głębi duszy jednak miał nienasyconą chęć zemsty nad tymi uprzywilejowanymi, których sądził szczęśliwszymi od siebie.
Doznawał jakiejś przyjemności niezdrowej, gdy się komu z nich pośliznęła noga, gdy kto padł lub, blizkim będąc celu, został w nadziejach zawiedzionym.
Prześladowanie Paczuskiego, acz nieprzyjemne, było mu niemal pożądanem, bo dozwalało z czyściejszem sumieniem żądać i szukać odwetu.
Taksamo widok innych powodzeń burzył go, niecierpliwił. Dlaczego inni mieli być od niego szczęśliwsi? tego nie rozumiał. Jeżeli mógł temu przeszkodzić, zdawało mu się, że spełniał posłannictwo Opatrzności, obowiązek — że w ten sposób równał ludzkie przeznaczenia.
— Za cóż ja mam być skazanym, gdy jestem niewinny? — mówił w sobie.
Uprzejmy i grzeczny w towarzystwie, usłużny chętnie, miał sławę człowieka uczynnego i dobrego: ale wistocie był takim tylko w powszedniego życia pomniejszych wypadkach: w głębi duszy nosił niechęć, żal i gorycz, które się objawiały przy danej sposobności.
Jedynie towarzystwo Michaliny leczyło go z tej choroby — nienawiści szczęśliwszych.
Ale nawet w rozmowach z nią gorycz się ta przebijała — i Michalina musiała z nią walczyć. Pochwycony na mizantropii, Sylwan milczał. Panna Zawierska, poznawszy w nim to usposobienie, powolnie starała się go uleczyć z niego.
— Pan musiałeś wiele złego doznać od ludzi — spytała go raz — gdy tak wogóle o nich masz nie dobre wyobrażenie i zamało miłości ku nim?
— Ja osobiście skarżyć się na nich nie mogę — mówił Sylwan — trzymam się zdaleka od zgiełku, od tłumu, i nie mieszam się między czynnych: jestem widzem. Ale dosyć wejrzenia na ten świat, ażeby się zniechęcić ku całemu plemieniu ludzkiemu.
— Mnie się zdaje, że zamiast zniechęcenia należałoby mieć dla niego litość, współczucie i pracować na to, aby je poprawić i uszlachetnić.
Mnóztwo fałszywych pojęć chodzi po świecie, które potężnie wpływają na postępowanie: należy je prostować i wykorzeniać.
— Pani sądzisz, że to jest możliwem?! — pytał Sylwan szydersko. — Ja myślę, że to praca stracona: ludzie będą zawsze, jakimi byli. Wyjątki się znajdą lepsze: ogół zostanie pogardy godnym.
Misia nie dawała mu tego mówić — protestowała żywo. Wśród najgorętszych rozpraw Horpiński przerywał je milczeniem; ustępował jej, ale nic nie dowodziło, ażeby był przekonanym. Tak upływały tygodnie i miesiące letnie; zbliżała się jesień.
Przez ten czas Horpiński, nieodstępny, częsty gość w domu Zawierskich, uzyskał u nich zaufanie, chociaż Misia nie mogła mu zgorzknienia darować — i niechęci ku ludziom.
Przy niej i dla niej był on innym.
W obrazach życia, malowanych z fantazyi, nie z natury, trafia się najczęściej spotkać miłość występującą, jak Deus ex machina, od pierwszego wejrzenia zapalającą się, gwałtowną — piorunującą.
Wprawdzie nie można zaprzeczyć, iż i ten fenomen trafia się w rzeczywistości, ale jest daleko mniej pospolitym, niż — w poezyi i romansach.
Miłość rodząca się zwolna, obcowaniem, poznaniem bliższem krzepiąca się, daleko więcej na to imię zasługuje.
Zmysłowy pociąg objawia się żywo i piorunowo, przywiązanie głębokie rośnie z czasem i z każdym dniem staje się mocniejszem. Z pierwszej miłości szaleją ludzie, z drugiej umierają.
Sylwan po kilku miesiącach dopiero postrzegł się, że ta niewinna jego przyjaźń dla panny Michaliny, w której domu nie obawiano się go wcale, stawała się powoli już czemś do namiętności podobnem.
Nie miała ona wybuchów namiętnych, ale sama myśl, że stosunek się mógł zerwać, że on mógł być pozbawiony widzenia jej, rozmowy z nią — przyprowadzała go do rozpaczy.
Przekonawszy się o tem, badaniem serca własnego — Sylwan się uląkł.
Przypomniał sobie, że przed kilku miesiącami był daleko obojętniejszym, że nałóg serca wzrósł, że mógł dalej jeszcze wzmódz się i stać groźnym, niosąc duszy nieszczęście.
Rozum nakazywał w porę się cofnąć, szukać na to ratunku — przemódz siebie.
Dotąd, ile razy uczynił jakie postanowienie, zawsze spełniał to, co zamierzył; tymrazem znalazł się słabym i wahającym. Schwycił się na sofizmatach i wykrętach.
Jeszcze tydzień, dwa — zło już wzrosnąć nie może — mówił sobie. — Dlaczego mam sobie odmówić jedynej, niewinnej w życiu rozrywki — wyrzec się kilku dni jasnych?
Przyjdzie odcierpieć za nie? Dlaczegóżbym nie miał zapłacić, jak się wszystko opłaca na świecie?
Nie zaprzestał więc chodzić do Zawierskich, ale odwiedziny coraz rzadszemi chciał uczynić.
Szukał innych roztargnień: nie umiał ich znaleść.
Słabość własna upokorzyła go, bo dotychczas chlubił się panowaniem nad sobą.
Co się działo z p. Michaliną — trudniej jeszcze określić.
Sylwan ją oddawna interessował, był jej — sympatycznym naprzód dla jakichś niezrozumiałych, niewytłómaczonych przyczyn. Po zbliżeniu się do niego, opinia, z wejrzenia powzięta, potwierdziła się, p. Michalina towarzystwo jego znajdowała miłem, godziła się z nim w wielu rzeczach, a niepodzielając jego pessymizmu i goryczy, w nim i to nawet usprawiedliwiała.
Gdy przez dni kilka Horpiński nie przybywał, niepokoiła się; czuła, że jej kogoś brakło, szukała go oczyma — oczekiwała na niego. Przybywającego witała z nieukrywaną radością.
Oko matki, które wszystko to widziało, a serce odczuwające każde dziecka wzruszenie — z początku nie widziało w tej przyjaźni nic groźnego — w końcu pani Zawierska, każdy symptom chwytając, zaczynała się zamyślać.
Wyznała przed kasztelanową, że się lęka o Misię.
— Nie jest ona skłonną do tego, aby się jej głowa zawróciła i lada kto nie dokaże, aby ją zajął — mówiła do babci — tymczasem ten Horpiński! ten Horpiński!...
Nie wygląda to na miłość, ale u Misi i to uczucie innem być musi, niż w pospolitych dziewczętach — dla tego się boję.
— Rozmów się z nią otwarcie! — radziła babcia. — Ona ma tyle rozumu, że wszystko jej powiedzieć można.
Zawierska, słaba dla córki, kochająca ją nad życie, rozpoczynała bojaźliwie rozmowę nieraz; ale najmniejsze słówko córki, zbijało ją z tropu. Nie chciała jej uczynić przykrości.
Wmawiała potem w siebie, że obawy były próżne.
Niemniej jednak, po upływie tych paru miesięcy, Misia, gdy myślała, że kiedyś rozerwie się ta dobra przyjaźń z Horpińskim, że się przyjdzie rozstać — wzdychała.
On jeden dostąpił tego szczęścia i miał ten przywilej, wraz z malarzem (pół-Włochem, tak go tu zwano), iż go przypuszczono do oglądania artystycznych prac panny Michaliny.
Stało się to naówczas, gdy się przyznał przed nią, iż i on chorował na dyletanta... rysowal i zbierał motywa krajobrazów w nadziei, iż z nich kiedyś stworzy arcydzieło, gdy nadleci z góry natchnienie. Wspólna miłość sztuki stała się nowym węzłem, który ich połączył. Jesień się już zbliżała, gdy Sylwan, który zbyt długo już nie widział matki, uczuł się w obowiązku odwiedzenia jej. Wiedział już naprzód, jak ona go przyjmie, choć sama wyprawiała z Rusinowego Dworu.
Potrzeba było znaleźć jakiś pozór do odjazdu i wytłumaczenia się, ale w tem nie było trudności. Pierwszy lepszy mógł starczyć; Sylwan nie potrzebował tym razem bawić długo, ale chciał widzieć matkę.
Musiał zmyśleć jakieś zaproszenie na polowanie i — pojechał.
W parę dni po wyjeździe jego niespodzianie przybył do Warszawy Pruszczyc, ów przyjaciel domu i ogólny rządzca a opiekun Zawierskich.
Mówiliśmy, jak poufały i serdeczny stosunek łączył go z tym domem.
Przybycie jego w jesieni, w porze, gdy około gospodarstwa wiele jest do czynienia, zdziwiło trochę i nastraszyło Zawierską, która była z natury bojaźliwą.
Gdy się z nim znaleźli sam-na-sam, wyraziła mu to swoje zdumienie i postrach razem.
— Mój drogi kapitanie — rzekła — lękam się, że mi może przywozisz co złego! Wiesz jak jestem szczęśliwą, gdy cię widzę; ale, ponieważ w tej porze się ciebie nie spodziewałam, mrę z trwogi!
Poczciwy Pruszczyc rozśmiał się, pokręcając wąsa.
— Niechże to się pani zupełnie uspokoi — rzekł — prawda, że nie przyjechałem zupełnie z próżnemi rękami i dla satysfakcyi ucałowania jej rączek... ale — złego nic nie przywożę.
— No — to mów-że, co cię tu do nas napędziło — odezwała się Zawierska, nie trzymaj mnie w niepewności.
Pruszczyc rozpoczął powoli.
— Jest to tajemnica. Mam pretendenta do ręki panny Michaliny, którego poznałem wypadkiem, bo i on i ja mamy passyą koni. Był tu w Warszawie w czasie ostatnich wyścigów, widział pannę Michalinę, podobała mu się bardzo, słyszał o niej wiele, no — i przez wspólnych znajomych starał się zbadać, czy jego staranie — będzie dobrze przyjęte, czy niema już kogo, z kim-by rywalizować potrzebował.
— Któż to taki?
— Bogaty obywatel z Ukrainy, czy z Podola, właściciel znakomitej stadniny — mówił dalej Pruszczyc. — Konie ma, powiadam pani — niech go!!... Sam nader miły człowiek. Politura na nim doskonała. No — może w głowie tam nie ma wielkich zapasów; ale na powszednie potrzeby świata, aż nadto. Podróżował wiele, przytem powierzchowność piękna, postać i fiziognomia dystyngowane, ród dobry, majątek znaczny i oni go z bratem nietylko nie tracą, ale ogromnie dorabiają.
— Jak się zowie? — zapytała Zawierska.
— Wacław Nitosławski — rzekł Pruszczyc.
— Ale mnie się zdaje, że mi go pokazywano — odezwała się pani domu. Było ich dwóch braci, do siebie bardzo podobnych, a, co dziwniej, upatrywano w nich nadzwyczajne podobieństwo do kogoś nam dobrze znajomego, do Horpińskiego, którego u nas widzieć musiałeś.
— Nie przypominam już sobie — odparł Pruszczyc — ale być może, bo mi, gdym raz pierwszy spotkał Nitosławskiego, jego fiziognomia wydała się jakby znajomą i gdzieś już widzianą.
— A o tem nie wiesz — dodała Zawierska — że to jest, w dodatku, wielki faworyt Misi.
— Kto!... Horpiński? — zaczął Pruszczyc.
— A tak!
— Jakże się to ma rozumieć? — spytał kapitan.
— No — lubi go, rozmawia z nim chętnie, znajduje sympatycznym — wytłómaczyła matka.
— Więc, wnosząc z tego i Nitosławski mógłby się podobać — rzekł kapitan — jeżeli są tak do siebie podobni.
Po krótkiej naradzie wypadło z niej naprzód iż Misia wcale o tem nie powinna była wiedzieć, że ten jakiś Nitosławski miał projekta, Pruszczyc zaś mógł mu oświadczyć, że będzie dobrze widzianym.
Kapitan przyjeżdżając z tą propozycyą, przywiózł jako troskliwy opiekun, pozbierane z różnych stron wiadomości o Nitosławskich, ich rodzinie, stosunkach, wychowaniu, charakterze, majątku. Wszystko wogóle mówiło na ich stronę, oprócz jednej może zbytniej zabiegliwości o robienie grosza, która Misi w smak iść nie mogła. Ceniła ona niezależność, lubiła dobrobyt, ale nie był dla niej jedynym celem życia. Zawierska więc uprzedziła Pruszczyca, aby przestrzegł, iż o swych olbrzymich spekulacyach pretendent zbyt wiele mówić był nie powinien.
P. Wacław miał przybyć późną jesienią i — jeśliby mu się powiodło, zabawić tu dłużej. Niespokojna o przyszłość córki Zawierska podziękowała opiekunowi, lecz zapowiedziała mu razem, że — na córkę wpływać ani może, ani chce, i zostawia jej zupełną swobodę rozporządzania sobą.
— Kto zna pannę Michalinę — odparł Pruszczyc — ten się dziwić nie będzie, iż pani ufasz jej wyborowi: ona złego uczynić nie może.




W Rusinowym Dworze znalazł Sylwan matkę tak, jak przewidywał: długą tęsknotą za nim znużoną i rozdrażnioną, niemal gniewną na syna a rozmiłowaną w nim więcej, niż kiedykolwiek. Gdy przybywającego pochwyciła w namiętny uścisk macierzyński i rozpłakała się — utulić jej nie było podobna.

W czasie niebytności Sylwana biedna kobieta, marząc nieustannie, to o swej przeszłości, to o przyszłości syna — wpadła była na pomysł dziwny.
Były dnie, gdy go dla pomsty nad lachami, chciała widzieć rodzajem Wallenroda między nimi — to znowu oburzała się na to, ażeby krwi i rodu a plemienia matki się mógł zaprzeć. Przychodziły jej myśli najdziksze.
W jednem z tych marzeń gorączkowych wpadła na pomysł osobliwy: powiedziała sobie, że gdyby synowi wybrała i wychowała piękną ukraińską dziewoję, a ożeniłaby go z nią — pozostałby wierny swemu macierzyńskiemu pochodzeniu, a zerwałby z tym nienawistnym światem, który dla Horpyny był wrogiem.
Tatiana, której się zwierzyła, choć nie dufała w to, aby z najpiękniejszą ukraińską dziewczyną można było tego „panicza“ ożenić, inaczej to pojęła i bardzo gorąco myśl przyjęła.
— Niechaj weźmie jaką sierotkę na wychowanie — mówiła w sobie — będzie się nią zajmować musiała — a tych wiecznych płaczów i lamentów poprzestać. Dziewczynie to wyjdzie na dobre, a i jej z tem nie gorzej będzie.
Pochwaliła więc wniosek.
Postanowiono dla wyszukania krasawicy dziesięciu lub dwunastoletniej wyprawić starego Harasyma, który zwykł był raz w rok jeździć ku Humaniowi, do swoich. Harasym, rad podróży, podejmował się spełnić polecenie, nie widział w niem trudności, chwalił myśl, gotów był ruszyć, choć zaraz.
Odkład ne ide w ład! — powiedziała Tatiana — robić w polu niema co, bo już zasiano, a około domu Trochym posłuży.
Horpyna dobyła z kufra pieniędzy, Harasym biedę nasmarował, konia przysposobił, i rad tej wycieczce, ruszył z zaleceniem, aby jak można, najprędzej powracał.
Tatiana obawiała się, nie bez przyczyny, aby Horpynie myśl pierwsza, po rozwadze — nie zdała się śmieszną i dziwaczną. Starała się więc codzień poddawać jej coś, aby nie zraziła się do przyjęcia sierotki. Kłopotała się tylko stara, by Harasym dobry wybór uczynił, żeby i krasiwą i roztropną i z poczciwego gniazda przywiózł dziewczynę.
Ale na starego, przebiegłego Ukraińca zdać się było można. Prosty człowiek miał bystre oko i instynkt nadzwyczaj trafny, jak dzikie źwierzęta węch czasem miewają.
Po wyjeździe starego posłańca liczono dnie, tygodnie, godziny niemal, z najżywszą niecierpliwością wyglądając jego powrotu.
Codzień Horpyna mówiła o nim z Tatianą. Stara sługa miała i rachuby i poczucia — oznaczała dnie, tłómaczyła zwłoki, ale cztery całe tygodnie upłynęły, nim się biedka Harasyma zjawiła znowu we wrotach.
Tatiana wybiegła, jak stała, aby zobaczyć, czy wiózł z sobą — ową pożądaną zdobycz, i rozradowała się niezmiernie, gdy zpod boku Harasymowi wyjrzała ciekawa, roztropna główka dziewczęcia wyrostka.
Rysów zdaleka dojrzeć nie było można, ale stara, nie czekając, pobiegła ku stajni, silnemi rękami pochwyciła dziewczyninę, trochę wylękłą, wzięła ją na ręce, całować poczęła i przypatrywać się z ciekawością.
Horpyna stała już we drzwiach, wołając, aby ją wnet podała...
Przestraszone dziewczę, choć było uprzedzone przez Harasyma, że jej tu będzie dobrze, jak w niebie, poczynało popłakiwać, zasłaniało sobie oczka — gdy pieszczotliwy głos Tatiany — uspakajał ją i tulił.
Sierotka była piękną. Opalona twarzyczka tryskała zdrowiem. Rysy przypominały Horpynę może, taką, jaką była w młodości. Twarz, ślicznych linii, nie miała jeszcze wyrazu, który daje dopiero życie samo; lecz dzieciństwo spędzone w pracy, często do myślenia o sobie zmuszone, napiętnowało ją już pewną energią.
Czarne włosy bujne, w warkoczach wstążkami pozaplatanych, zwijały się jej około główki. Przyodziewek był ubogi. Praca w polu, słońce i wiatr, ściemniły płeć — lecz Tatiana sobie ją wybielić obiecywała.
Gdy na ziemię ją, chwiejącą się i nieśmiałą, postawiła Tatiana przed Horpyną — stara wlepiła w nią oczy chciwe, ciekawe — i, przypomniawszy sobie może młodość własną — rozpłakała się naprzód.
Dziecko, słysząc szlochanie, wtórowało mu. Trwało to jednak krótko. Tatiana opanowała zdobycz — i naprzód spytała o imię.
Harasym czy przypadkiem, czy umyślnie dobrał — drugą Horpynę...
Co było robić? Tatianie się to nie podobało, ale imienia patronki zmieniać się nie godzi.
Posadzono sierotkę nad misą mleka, oczekując, ażby Harasym, konia postawiwszy, przyszedł zdać sprawę z podróży. Stawił się on wprędce, widocznie dumny z tego, że mu się wyprawa powiodła.
Zdaniem jego, Pynia (tak ją spieścił), miała wyrosnąć na taką krasawicę, jakiej świat nie widział, a co do roztropności jej, zręczności, ochoty do pracy, o tych się mógł w czasie podróży przekonać. Zaręczał, że już teraz mogła się przydać w gospodarstwie, a w dodatku piosnek siła umiała.
Sierotą była po rodzicach i miała tylko dziadka po ojcu, który oślepły chodził za jałmużną. Usługiwała po krewnych, od których z niemałym trudem potrafił ją odebrać Harasym. Chwalił się, opowiadając, jakich musiał używać środków, jakiej przekonywającej wymowy, aby ten skarb dostać.
Miał kilka na widoku, ale żadna tej nie dorównywała.
Dano mu się wygadać dosyta, napojono go wódką i odprawiono, zajmując się natychmiast dziewczęciem, które nadzwyczaj prędko przystało do Horpyny, obyło się z domem — odgadło jakoś swe obowiązki.
Stara na krok jej nie odstępowała. Wistocie ustały narzekania, lamenty, zawodzenia, bo się trzeba było zająć sierotką, a Tatiana i sama pani na wyprzódki troskały się około dziecka.
Nie przywiozła ona z sobą nic, oprócz pary koszulek i spódniczek w węzełku. Siermiężkę na podróż kupił dla niej Harasym i proste czarne buciki; krzyżyk mosiężny na szyi stał za korale, za paciorki, których ani jednego sznurka nie miała.
Natychmiast więc potrzeba się było zająć ustrojeniem jej, bo Horpyna chciała, aby wyglądała pięknie, aby chodziła, jak ona. Obie z Tatianą nazajutrz zaraz zajęły się wyborem strojów do przerobienia przeznaczonych. Horpyna sama uczesała jej i zaplotła włosy, zawiesiła sznur korali na szyi — i przez cały dzień nie puściła jej od siebie.
Dziewczę było zpoczątku nieco przestraszone, nieśmiałe, opowiadając jej o wsi, o sobie, o podróży. To szczebiotanie, dawno niesłyszane, jak powiew wiosenny działało na starą Horpynę: musiała dla małej tej zapomnieć o sobie. Twarz się jej wypogodziła.
Następnych dni obie kobiety zajmowały się więcej Pynią, niż gospodarstwem. Obaj parobcy również tym przybyszem byli rozradowani i przypatrywali się dziewczęciu z rozrzewnieniem — potrząsając głowami: przyniosła im z sobą wspomnienie Ukrainy, głos ich domowy. Dogadzano i służono Pyni, zamiast ją do posług używać, aż sama się musiała do roboty narzucić, aby pokazać, że się na coś przydała. Dopieroż uniesienie było niezmierne, gdy, zręczna i silna, zaczęła biegać, nosić, zwijać się i wśród śmiechu gospodarzyć.
W tej pustyni, otoczeni obcemi wszyscy mieszkańcy Rusinowego Dworu odżyli z łaski kropli młodości, która na nich spadła, jak z nieba; najwidoczniejszą jednak była zmiana w starej Horpynie, która daleko weselszą była, a gdy podawnemu zasiadała nucić, zawodzić i płakać — dosyć było, aby dziewczę przybiegło: natychmiast łzy osychały i zaczynało się wesołe szczebiotanie.
Pynia zpoczątku tęskniła za swoją wioską, w której była biedną i często głodną sierotą, a pracować musiała od świtu do nocy; ale powoli przywykała do nowego bytu, oswoiła się z nim — i dziecinna wesołość wróciła. Stroje, wygody, pieszczoty, słodkie słowa — nie dawały myśleć o przeszłości.
Zwolna ona tu niemal panować i rozkazywać zaczynała — wszystko jej prawie wolno było.
Horpyna przypatrywała się jej pilno, chcąc ją mieć i piękną — i rozumną i dobrą. Zapowiedziała Tatianie, namyśliwszy się — aby, gdy Sylwan przyjedzie, nie wyrwało się jej z ust to, że Pynię przywieziono z myślą, aby kiedyś jemu była przeznaczoną. Czuła stara matka, że narzucone nigdy nie jest pożądanem; chciała, aby on sam się później rozmiłował w niej — i zapragnął. Zdawało się jej to możliwem, koniecznem. Tymczasem ciekawą była, jakie wrażenie dzieweczka uczyni na Sylwanie.
Ładna była, roztropna, żywa, i ten rodzaj instynktowej zalotności niewieściej, która się budzi często bardzo zawczasu w dziewczętach, już jej nie był obcy. Ustrojona, przeglądała się w lusterku lub wiadrze wody, przypinała sobie jesienne kwiatki... a gdy ją starzy parobcy chwalili z urody — śmiała się szczęśliwa.
Głosik miała ptaszęcy, którym tęskne dumki nuciła — tak ślicznie, że jej wszyscy chętnie długo w milczeniu się przysłuchiwali.
Pynia była już od kilku tygodni na Rusinowym Dworze i zupełnie się z życiem tutejszem oswoiła — gdy Sylwan po długiej niebytności nadjechał.
Dziewczę wiedziało, że się go spodziewano, było ciekawe. Tatiana nauczyła ją, że powinna była w rękę go pocałować, gdy przybędzie, i pięknie mu służyć. Horpyna też szeptała wychowance, iż pana tego musiała kochać, bo on być miał jej opiekunem. Częste wspomnienia o Sylwanie podrażniły dziecięcą ciekawość: oczekiwała go niecierpliwie. Wyobrażała sobie poważnym i niemłodym — obawiała się trochę.
Gdy Sylwan wjechał w podwórze i wprost do swej izby wbiegł, aby się przebrać, Horpynki nie było na dziedzińcu. Zobaczyła go dopiero, gdy przebrany w prostą odzież przyszedł do matki.
Pynia stała drżąca we drzwiach alkierza, ładna jak obrazek z życia ukraińskiego.
Matka rozpłakała się, ściskając syna — jak zawsze, trzymała go w objęciach długo — a gdy Sylwan podniósłszy głowę, zobaczył to niebywałe zjawisko — zdumiał się bardzo.
Matka mu nigdy ani wspomniała o tem, aby swą służbę powiększyć chciała. Nie domyślał się, że dziewczynina była Ukrainką, sądził, że ją tylko tak ustrojono, wziąwszy gdzieś w okolicy. Uśmiechnął się, wskazując matce na Pynię.
— Jakże to dobrze, matusiu — odezwał się — żeście sobie służankę znaleźli — i jeszcze ją tak poukraińsku ślicznie ustroili! Dawno wam tego było potrzeba... Szczebiotanie młode nieraz wam smutne myśli rozpędzi.
Ale zkądże się ona tu wzięła?
Pynia zarumieniła się, fartuszek do ust podniosła, główkę spuściła trochę, a zpod oka spoglądała na przybysza.
— Harasym ją przywiózł z pod Humania, tę biedną sierotkę — odezwała się matka.
— Jakże rozumnie zrobił! — zawołał Sylwan. Oddawna było potrzeba się postarać o taką wychowankę dla ciebie, matko; przynajmniej nie zawsze samą będziesz.
Stara się ożywiła, nie chciała jednak, mówiąc o Pyni i chwaląc ją, aby dziewczę to słyszało.
— Idź do Tatiany — szepnęła, zwracając się do niej.
Pynia pierzchnęła natychmiast z żywością dziecka, ale oglądając się zalotnie poza siebie.
— Nieprawdaż — mówiła dalej matka — że ona wyrośnie na śliczne dziewczę? A nie uwierzysz: na takie dziecko — co to za rozum, pamięć, spryt i do wszystkiego zdolność!
Sylwan słuchał z zajęciem.
— Doskonałą, poczciwą miał myśl Harasym, za którą mu podziękować muszę — odezwał się, całując rękę matki. — Wychowajcie ją — postaramy się o to, aby na świecie później źle jej nie było.
Syn znalazł matkę wpływem tego dziewczęcia, jak mu się zdawało, bardzo szczęśliwie zmienioną, spokojniejszą, zajętą niem — weselszą.
Był Pyni za to wdzięczen i zaraz pierwszego wieczora, aby ją ośmielić, — kilka słów przemówił do niej. Zdziwiła go śmiałemi odpowiedziami, i dzikim trochę wdziękiem swej oryginalnej piękności, — którą już pewna zalotność podnosiła.
Gdy raz te pierwsze lody zostały złamane, dziewczę szczebiotało ciągle, kręciło się, narzucało i dowiodło Sylwanowi, że się już tu zupełnie przyzwyczaiło.
Nazajutrz Tatiana spotkała w podwórzu Sylwana.
— No, a co wy mówicie na nowy nasz przychówek? — zaśmiała się. Nie będziecie zazdrośni, żeby ją matka nadto nie pokochała?
— A! moja Tatiano — odparł Sylwan — byle jej z tem na świecie trochę lepiej, lżej było — byłbym prawdziwie szczęśliwym!
— Widzicie, zdaje mi się — dodała stara — że Horpyna mniej oczy wypłakuje teraz... Ona, jak dziecko: potrzeba jej było jakiejś zabawki.
— Szkoda, żeśmy o tem dawniej nie pomyśleli.
Potrząsnęła głową Tatiana.
— Dawniej-by to się nie zdało na nic — teraz przyszło w samą porę... byle tylko dziecka nie popsuła, bo już je pieścić zaczęła.
Stara się uśmiechnęła chytrze, i spoglądając na Sylwana, wtrąciła:
— Nie prawdaż, panoczku?... jak wyrośnie, będzie z niej krasawica — za którą ludzie szaleć mogą. Byłam kilka razy tu po miasteczkach i po wsiach, widziałam dużo ludu — ale nie ma tu dziewcząt jak u nas, zbudowanych jak łanie, pięknych jak nasze i silnych. Tu ludek przymarniały, jak ta ziemia uboga, na której siedzi. — Gdzie im do naszych!
Pynia wyrośnie chłopcom na zagubę. Ja się na tem znam — okrutnie będzie piękną. Sierota w nędzy możeby była zmarniała; ale tu, na zdrowym chlebie, — jak to rozkwitnie!!
Starej się oczy świeciły; Sylwan słuchał, uśmiechając się i nic nie mówiąc.
Na myśl mu nawet przyjść nie mogło, że ten kwiatek nierozpęknięty jeszcze dla niego matka przeznaczała. Ona się też strzegła czemkolwiek mu to dać poznać.
Wprędce bardzo spoufalona ze starą, z Tatianą — Pynia i z Sylwanem, była już, jakgdyby go od wieków znała. Patrzała mu w oczy śmiało, a gdy Horpyna spytała jej raz: jak się jej pan podobał — pokręciwszy główką, po krótkim namyśle — zamruczała:
— Piękny pan! Jam myślała, że on stary, a wydaje się młody jeszcze i taki dobry... ale czegoś smutny.
— Co za dziw! — zawołała Horpyna — na naszej ziemi piołunu rosło dużo i długo... w naszej krwi niedola wieków płynie goryczą. — Co za dziw!!
I jej łzy z oczów pociekły, gdy to mówiła.
— Staraj się, aby on ciebie lubił — szepnęła matka, schylając się ku niej i głaszcząc. — Jak mnie nie stanie, jego jednego mieć będziesz na świecie.
Patrzyła Pynia wielkiemi zdziwionemi oczyma; nie zdawała się tego rozumieć dobrze.
Pobyt na Rusinowym Dworze tej późnej jesieni dla Sylwana był przyjemniejszym nie zwykle. Nieznacząca ta istota — nadawała pewne życie, przynosiła wesele, dwóm babom nie dawała stękać i żalić się. Często, gdy Sylwan przychodził do matki, wypadała za nim Pynia, stawała w kątku i nie dopuszczała starej płakać a narzekać. Wtrącała się po swojemu do rozmów, wywoływała śmiech Sylwana, a nawet starej Horpynie swą naiwnością chmury z czoła spędzała.
Gdy Horpyna chciała się użalić i zaboleć, precz wysyłała dziewczę, które uparcie co najprędzej powracało.
Kilka tygodni upłynęło bardzo szybko. Zima się zbliżała, którą Horpiński zwykł był spędzać w Warszawie. Matka tym razem ani mówiła o wyjeździe, ani mu go przypominała; on zaś — wśród tej samotności i ciszy, mając w lesie czasem polowanie, przejażdżki po polach swobodne — wieczorami matkę i to dziecko — jak je nazywał — niebardzo za miastem tęsknił.
Zapomniał zupełnie o Paczuskim — o jego głupiem prześladowaniu i o potrzebie ukrywania się z sobą.
W ukraińskiem swem ubraniu prostem błądził z psami popolach i lasku w jakiemś błogiem odrętwieniu.
Widok tego świata większego, do którego nawpół należał, obudzał w nim te żądze chorobliwe zemsty, zazdrości, niechęci, — które zatruwają duszę; tu przynajmniej był od nich wolnym.
Oprócz wieśniaków i drobnej szlachty z okolicy, która już się była z Rusinami oswoiła — nie spotkał nikogo i nie troszczył się o sąsiedztwo, którego nie znał.
Wątpliwem jest bardzo, czy o pobycie w blizkich Brzózkach pani Bończyny wiedział nawet; nie miał bowiem zwyczaju dopytywać o to sąsiedztwo, z którem żadnych nie chciał zawiązywać stosunków.
Naówczas gdy piękna wdówka go raz na polu spotkała i zdawało się jej, że go poznała — Horpiński, zadumany, ani spostrzegł jej, ani wiedział o tem, kto ona była.
Los gotował mu właśnie z nią nieprzyjemną niespodziankę. Raz gdy zwolna wieczorem konno, zamiast przez pole, małą drożyną pod lasem powracał ku Rusinowemu Dworowi — zaturkotało za nim; a że wozy i wózki spotykał często, więc nie odwrócił się nawet.
Małą karyolką powracała z folwarczku pani Bończyna i Sylwan ani się spostrzegł, gdy zrównawszy się z nim, wpatrzywszy dobrze długo w niego, parsknęła śmieszkiem wesołym.
— Panie Horpiński!... cóż-to za maskarada?... Pan, tu?... w tej siermiędze?
Potrzeba było chwili dobrej namysłu Sylwanowi, nim się zebrał na odpowiedź. Skłonił się powoli; twarz przybrała wyraz poważny.
— Trochę poluję, odpoczywam trochę po miejskim gwarze — odpowiedział sucho. — Miałożby to być grzesznem lub — tak dziwacznem?
— Daruj pan, ale przynajmniej jest oryginalnem — poczęła wdówka, której konie zwolniły biegu i szły teraz równym krokiem z wierzchowcem Sylwana. — Więc pan tak bardzo potrzebujesz samotności? Ukrywasz się? aby cię tu nikt nie szukał i nie znalazł?
Horpiński, pochylony nieco — dumał.
— Być może, iż się wydaje pani oryginalnem, lecz — rzekł spokojnie — mamy różne gusta i potrzeby... Co nikomu szkodliwem nie jest — należałoby, mnie się zdaje — przebaczyć fantazyi...
— Właśnie, że to jest szkodliwem — odparła filuternie Bończyna, spoglądając na niego — bo nas pozbawia przyjemności obcowania z panem. Musimy się czuć obrażonymi, iż nie raczysz naszego towarzystwa uznawać godnem siebie.
— Dlaczegóż nie odwrotnie? — odrzekł natychmiast Sylwan.
Wdowa nie chciała mu się dłużej naprzykrzać drażliwemi słówkami i zmieniła ton.
— Ale ja o panu tutaj dawno wiedziałam — rzekła — tylko szanowałam jego zamiłowanie pokoju.
— Od kogo pani mogłaś wiedzieć o mnie? — spytał Sylwan.
— A! tego odkryć nie mogę! Tajemnica stanu! — śmiała się Bończyna. — My, kobiety, jesteśmy, jak wiadomo, ciekawe, podejrzliwe, nieznośne — i wiemy wszystko.
Obejrzała się dokoła piękna wdowa.
— Ponieważ szczęśliwy los dał mi pana złapać tak na uczynku — dodała — mam prawo się upomnieć, abyś był grzeczny i chciał mnie odwiedzić.
— Pani dobrodziejko — ja tu nie mam nawet nic oprócz — siermięgi.
— A! to nic nie znaczy, przyjmuję pana w siermiędze.
Sylwan się zamyślił.
— Będę pani służył — rzekł zniżając głos — ale — mam prośbę do niej. Oryginalność to, fantazya — zdziwaczenie — nazwij pani, jak chcesz, postępowanie moje, nie radbym, aby ludzie się niem zajmowali. Prosiłbym, abyś pani o tem raczyła zapomnieć.
— A! zapomnieć! nie potrafię — rozśmiała się Bończyna — ale daję panu słowo i dotrzymam go, że wcale o tem mówić nie będę.
A zatem — do zobaczenia w Brzózkach. — Maciuś, popędzaj!
I wózek pani Bończyny kłusem potoczył się ku Brzózkom, a Sylwan, zły, skwaszony, nie rad z siebie, skierował się ku Rusinowemu Dworowi. Nie był tak naiwnym, aby wierzył w to, iż wdowa zamilczy o nim i o spotkaniu — ale zrezygnował się już na — przyznanie do tego, iż czasem robił wycieczki myśliwskie, w ciągu których sam być lubił.
Co o tem mówić sobie miano, już go mało obchodziło.
Chcąc się pozbyć co rychlej ciążących mu odwiedzin w Brzózkach, o których matce wcale nie wspomniał, nazajutrz po obiedzie, przebrał się w swoje suknie miejskie, wcale nie wytworne i na wsi tylko ujść mogące — okrył się płaszczem i wyruszył do wdowy.
Tu go może oczekiwano.... Bończyna, zawsze wesolutka, mająca wiele do powiedzenia, więcej jeszcze do pytania, przyjęła sąsiada z uprzejmością nadzwyczajną.
— Jeżeli kto, to ja nie mam prawa panu wyrzucać jego oryginalności — rzekła po przywitaniu — bo moje życie nadzwyczaj jest podobne do pańskiego. I ja część roku spędzam tu w samotności, z tą tylko różnicą, że mam szczęście cieszyć się towarzystwem matki.
Sylwan, siedzący z oczyma spuszczonemi, nie odpowiedział nic.
— Mojem zdaniem — rzekł po długiem milczeniu zadumanem, — nikt nikomu rodzaju życia, jaki sobie obrał, za złe brać nie powinien. Każdy sobie tworzy najwygodniejsze gniazdo — jak ptaki, które je w najrozmaitszy sposób budują.
— To tylko takie trzpioty jak Emil — wymówiła się niechcący Bończyna, i małą rączką uderzyła się po ustach.
A! co mi się to wymknęło.
— Żaden to sekret dla mnie — odparł obojętnie Sylwan. — Wiem, że ten chłopak, który nie ma co zrobić z życiem, z czasem i z sobą, szpiegował mnie. Śmiałem się i śmieję z tego.
— Ale panowie z sobą nie jesteście poróżnieni? — zapytała wdowa.
— Ja? z nim! — rozśmiał się Sylwan — ale proszę pani, ja nie biorę na seryo p. Emila Paczuskiego, i nikomu go nie życzę uważać za co innego, jeno za bardzo dobre chłopię, które potrzebuje długo dojrzewać.... byle, nim dojrzeje, gnić nie zaczął.
Pieszczoszek, popsuty — biedaczysko, ma przed sobą przyszłość bardzo niepewną i biada kobiecie, coby mu swój los powierzyć chciała.
Z pozorną obojętnością wymówione te wyrazy, przyjęła wdowa chciwie — i utkwiły w jej pamięci.
Emil dosyć się podobał Bończynie — miała może jakie projekta na niego — zdawało się jej łatwem opanować serce i umysł nieopatrznego młodzika. Zdanie o nim Horpińskiego ostudziło i nastraszyło piękną panią.
Nastroiła minkę seryo.
— Tak surowo go pan sądzisz? — spytała.
— Jest to jeszcze bardzo pobłażliwe zdanie — rzekł Horpiński. Wistocie mam nawet pewną sympatyą dla biedaka, żal mi go — ale mu przyszłości dobrej wróżyć nie mogę — a przeraża mnie myśl, że ktoś z takim sternikiem ważyłby się puścić na morze. Słaby i zarozumiały, — możeż być co groźniejszego nad to?
Zmilczała wdowa.
— Pan wogóle jesteś surowym dla ludzi — rzekła — spostrzegłam to już dawniej.
— Czy pani sądzi, że oni dla mnie są bardziej pobłażającymi? — odparł Sylwan — ale to kwestya podrzędna — złośliwym nie jestem, widzę mimowoli jaśniej niż inni — skały, skopuły, rafy, o które się rozbijają marzenia... Troszkę żeglowałem sam — a wielem się przypatrywał pływającym po morzach. Wszystko przebaczam — lituję się nad wszystkimi — cóżem winien, że czasem mam dar jasnowidzenia?
— Smutny to dar — odezwała się Bończyna. — Ja wolę nie widzieć naprzód, aby się zawczasu nie trwożyć.
— Z pewnością to lepsza rachuba — dołożył Sylwan.
Parę godzin spędził w Brzózkach Horpiński i po herbacie odjechał. Stara Sędzina, która rozmowie o Emilu była przytomną, a na której poważny Horpiński zrobił wrażenie bardzo rozumnego człowieka, zaraz po jego odjeździe napadła na córkę.
— Widzisz!... widzisz!... com ci ja o tym Paczuskim mówiła, a takeś się nim zajęła, zabałamuciła! Wierz mi, że to wietrznik, i choć bogaty, młody, przystojny — ale — niech nas Bóg od niego broni!
W twojej główce już się snuło — nie prawdaż?
— No... snuło się i rozsnuło! — odparła smutnie Bończyna. — Przyznaję się mamie, że — trochę mnie zajął, bo i on się mną zajmował. To, co o nim powiada Horpiński, zupełnie mnie ostudziło i rozczarowało. Nie, nie, nie!... Nie chcę go i myśleć o nim nie będę.
Ale mówiąc to, westchnęła wdówka.
Rozum i pan Sylwan nie dozwolili marzyć o nim; serce i potrzeba zakosztowania życia znowu, przemawiały za wesołym i miłym chłopcem. Miał dla Bończyny urok ten biały, różowy, pulchniutki jedynak, który umiał przypochlebić się, podobać — okazać czułym i namiętnym.
Lecz całą resztę życia pokutować za zjedzenie tego cukierka? — wdowa była nadto rozumną i doświadczoną, aby się tego dopuściła.
Westchnęła i powiedziała sobie w duchu: — Bądź zdrowe! marzenie.
Prawie w tymsamym czasie Paczuski na wsi, odpoczywając z cygarem w swoim pokoju, roił o Bończynie i uśmiechało mu się to, że w zimie będzie jej cavaliere servente, że — wielu mu będzie zazdrościć.
— Taka śliczna i tak się młodziuchną wydaje! — powtarzał. — Gdybym nawet się ożenił — zaprawdę — nikt-by nie mógł powiedzieć, że para nie dobrana... A! jakby nam było z sobą wesoło!
Nie przewidywał p. Emil, że kilka słów Horpińskiego — pewno nie bez celu powiedzianych, cały gmach tych marzeń miało obalić i w gruzy obrócić.

Koniec tomu pierwszego.


Nadeszła zima znowu i czwartkowe przyjęcia u Zawierskich rozpoczęły się obiadem i wieczorem, na który wszyscy dawni znajomi przyjaciele domu zbiegali się chętnie, bo wszyscy się tu czuli w atmosferze zdrowej, ożywiającej, życzliwej — pozbawionej tych miazmatów chorobliwych, które zatruwają obcowanie i rodzą niesnaski i kwasy.
Pani Zawierska i panna Michalina umiały zawsze zapobiedz wszelkiemu podrażnieniu, w zarodzie zabić plotkę złośliwą, zbliżać, jednać i łagodzić.
U nich też twarze można było spotykać wesołe, a ton rozmowy sprawiał wrażenie błogie, uspakajające.
Babunia była zdrowsza; drzwi jej cichego apartamenciku zamknęły się teraz, pozostała sama ze swą lektorką — a Misia tylko wbiegała do niej czasem zdać sprawę z tego, co się działo u nich, przyklękała przy kanapce, poszeptała, uśmiechnęła się staruszce i wracała do gości.
Pierwszego czwartku natłok był wielki. Pani Zawierska wiedziała, że tego dnia miał być przez hrabiego Antoniego zaprezentowanym Wacław Nitosławski, ale nie oznajmiła o tem córce — nie chciała jej uprzedzać — obawiała się; projekt wydawał się jej bardzo nęcącym, pragnęła, aby mógł przyjść do skutku, lękała się ze swej strony zaszkodzić temu jakim krokiem fałszywym, wolała więc pozostać neutralną.
Oczy jej jednak często się ku drzwiom zwracały, serce biło żywo.
Nitosławskiego nie było jeszcze, gdy Horpiński wszedł do salonu, i Misia z poufałością dobrej przyjaciółki, z uśmiechem wdzięcznym na ustach wystąpiła kilka kroków na powitanie go.
Zdala widziała matka, jak się jej twarzyczka rozjaśniła — jak ochoczo podała rękę i jak, zwykle ponury, zadąsany, surowy, p. Sylwan na widok jej rozweselił się i odmłodniał.
Pomówili z sobą krótko, przybywający goście ich rozdzielili. Horpiński się usunął. Drzwi się prawie nie zamykały.
Trochę późno już ukazał się w progu hrabia Antoni, dobry, miły, ale nieznaczący człowiek, którym się wszyscy posługiwali, a on chętnie służył każdemu.
Prowadził on za sobą, starannie bardzo, zangielska ubranego, trochę sztywnego p. Wacława Nitosławskiego, którego niezmierne podobieństwo do Sylwana Horpińskiego odrazu uderzyło wszystkich. Zazwyczaj takie rysów podobieństwa najmocniej się czuć dają, gdy dwaj Sozye — nie znajdują się obok siebie. Tu, w jednym salonie, o kilka kroków od siebie można ich było porównywać, a niesłychana jednostajność rysów, ruchów, nawet wyrazu twarzy, uderzała wszystkich. Znamię maleńkie u dołu samego policzka obu nawet było wspólne.
Patrząc na nich, goście milczeli zdumieni. Pani domu, gdy hrabia się zbliżył, wiodąc za sobą p. Wacława, zmieszała się, w oczach panny Michaliny odmalował się przestrach jakiś. Mimowolne milczenie dosyć ożywiony salon na chwilę złowrogą ciszą przycisnęło.
Horpiński, zdaleka stojący, wpatrzył się w Nitosławskiego i — zbladł jak ściana. Panować umiał nad sobą, ale w tej chwili widać było, że całej siły musiał użyć, aby wrażenie niespodziane ukryć i namyślić się, co ma począć.
Czuł oczy wszystkich zwrócone na siebie. Chwilę zdało mu się, że najlepiej będzie wysunąć się i zniknąć, lecz zaledwie niedawno przybył — wyglądałoby to na ucieczkę, na strach jakiś. Musiał pozostać.
Nitosławski tymczasem, z całą wprawą człowieka bardzo obytego z towarzystwem, zagaił rozmowę z gospodynią domu, spróbował ją zawiązać z córką; lecz Misia, jakby osłupiała — odpowiedziała mu tylko uśmiechem i poruszeniem głowy.
Te rysy znajome, miłe jej, które nieznany człowiek sobie przywłaszczył, czyniły na niej wrażenie niewysłowione — przerażające.
Pan Wacław mówił, uśmiechał się; głos był tensam, uśmiech jakby jego — ale na tem się ograniczało podobieństwo.
Myśli, sposób wyrażania się — różniły Nitosławskiego od Sylwana ogromnie. Więcej się to dało czuć, niż się mogło okazać w początku — lecz kilka słów starczyło, aby charakterystykę oznaczyć.
Wacław Nitosławski był czysto salonowym, najlepszego tonu wychowańcem i dziecięciem; gdy Horpiński przy formach najwyszukańszych miał w sobie coś nad nie i nad ten świat salonów wyższego.
Przypatrując mu się bliżej, panna Michalina spostrzegła, że podobieństwo rysów było czysto formalne, dla pospolitych oczów uderzające — ale pod niem kryły się dwie różne natury; Nitosławski należał do innej sfery ludzi — do innego działu ludzkości, który poza interessa powszednie okiem ni myślą nie wychodzi.
Po krótkiej rozmowie z gospodynią, a jeszcze mniej rozwiniętej z panną Michaliną, — Nitosławski, znalazłszy tu kilku dawnych znajomych, wmieszał się w tłum gości.
Dopiero teraz, czy on sam, czy ktoś zwrócił uwagę jego na Horpińskiego. Wacław obejrzał się niespokojnie, poszukał go oczyma, a że zwykł był codnia spędzać trochę czasu przed zwierciadłem i znał swą twarzyczkę — uznał natychmiast niezmierne podobieństwo swe do p. Sylwana.
Nadzwyczaj przykre zdawało się to na nim czynić wrażenie. Cała zimna krew i pewność siebie, które go cechowały, wystawione zostały na straszną próbę. Z ruchów mimowolnych drgającej twarzy widać było, co się w nim działo. I on walkę wewnętrzną jakąś odbywał z sobą — kilka razy oczy jego przebiegały po salonie — nie odpowiedział na zadane mu pytania — i dopiero poniejakim czasie wrócił pozornie do spokoju, z jakim ukazał się zpoczątku.
Pilniej jednak śledzący go byłby dostrzegł, że oczy jego ciągle biegły w tę stronę, w której stał Horpiński. Drażniło go to — niemiłe podobieństwo, a osobom, które o niego zagadnęły — odpowiadał ruszeniem ramion dwuznacznem.
Najosobliwszem jednak wydało się to wszystkim, że ani pytał, kto był ten Horpiński, ani się go ciekawym zdawał. Znajdujący się tu i śledzący bacznie obu, p. Emil Paczuski znajdował to — nienaturalnem.
Wnioskował nawet, że chyba — Nitosławski coś wiedział, co mu tłómaczyło fakt ten w zdumienie wprawiający wszystkich innych gości.
Na pannie Michalinie widocznie ten wypadek — czynił przygniatające jakieś wrażenie. Chodziła blada, niespokojna, a oczy jej daleko częściej się zwracały ku Horpińskiemu, niż ku nowemu gościowi. Odgadywać się zdawała przykrość, jakiej doznawała. Pragnęła go pewnie pocieszyć — czy przekonać się do jakiego stopnia uczuł to spotkanie — bo, idąc do babuni, obrała taką drogę, aby się na niej spotkała z Horpińskim. Skinęła na niego, bo stał trochę zdaleka — zbliżył się...
Salon był nadto pełny, rozmowa prawie niemożliwa; panna Michalina poprowadziła go ze sobą do przyległego gabinetu, w którym osób było daleko mniej — i para stolików czekała na graczów.
W głosie Michaliny czuć było wzruszenie.
— Znasz pan Nitosławskiego? — spytała.
Zimno i sucho odparł Sylwan:
— Nie mam honoru.
— Ludzie znajdują panów tak nadzwyczajnie podobnymi do siebie, ja — nie...
Zwróciła się ku niemu. Stał przed nią blady, smutny, gryząc wargi, nie kryjąc przykrości, jakiej doznawał. Zaczął mówić pocichu:
— Nie jest to rzeczą przyjemną, spotkać się z taką... maseczką własną w towarzystwie. P. Nitosławski położeniem swem przerasta mnie owiele — dostaje mi się więc rola cienia i ciekawego exemplarza igraszek natury. Pani mi nie weźmie za złe, że się — cofnę i że chyba nieprędko znów ukażę się tam, gdzie mi zawsze mój sosios będzie grozić.
Nie módz być nawet sobą, ale skazanym zostać na — kopią słabą jakiegoś oryginału — smutnym jest losem.
— Pan to bierzesz tak tragicznie — szepnęła Misia — co jest prostym przypadkiem.
— Nader nieprzyjemnym — rzekł Sylwan — przyznasz to pani — lecz są takie przeznaczenia — dole!...
Uśmiechnął się, popatrzył jej w oczy, podali sobie ręce, Michalina długiem spojrzeniem starała się go pocieszyć, zatrzymała się trochę — i poszła do babci.
Horpiński pozostał w gabinecie, przeszedł się po nim razy parę, niespokojny — znalazł drzwi boczne wychodzące do sieni i niepostrzeżony wymknął się niemi.
Gdy w salonie go zabrakło, a ciekawe oczy próżno szukały dla porównania tych dwóch twarzy — zaczęto się zbliżać do Nitosławskiego i wiele osób zawiązało z nim znajomość.
Nikt jednak nie śmiał napomknąć o — Horpińskim; i — dopiero poufalszy nieco Pruszczyc, który na ten dzień przybył umyślnie, wziąwszy na stronę p. Wacława, zagadnął go, szepcząc na ucho:
— Czy pan uważał tego kogoś, którego tu wszyscy tak nadzwyczaj podobnym uznają do niego! To prawda, że podobieństwo niesłychane.
Nitosławski się poruszył niecierpliwie.
— Nadzwyczaj nieprzyjemne to dla mnie — wybąknął kwaśno, pochylając się do ucha Pruszczycowi. — Jest to przypadek — ale zwracać na siebie oczy i paplanie ludzi z powodu takiego fenomenu — nie miło.
Pruszczyc obojętniej to brał.
— Rzecz małego znaczenia — rzekł — pan nie znasz tego Horpińskiego!... nie wiesz o nim nic?
Żywo bardzo, może aż nadto, Nitosławski przerwał:
— Nie wiem!... nie znam...
Stary wojskowy, który mu spojrzał w oczy nagle, spostrzegł, że mówiąc to, był nadzwyczaj zmieszany, tak, że protestacya wydawała się podejrzaną. Oprócz tego p. Wacław z widoczną niechęcią przyjął to pytanie.
Po wyjściu Horpińskiego pozostał Nitosławski dosyć długo. Usiłował się zbliżyć nareszcie do Michaliny, która uznała, że dla samej grzeczności unikać go nie mogła. Dozwoliła mu więc siąść przy sobie — i zaczęła się jedna z tych rozmów wstępnych, przegrywek do lepszej znajomości, jaką się zwykle pierwszy raz spotykające osoby wzajem badają.
Panna Michalina władała już zupełnie sobą, była chłodną i starała się tylko wyrozumieć, oile podobieństwo twarzy, głosu i ruchów ciągnęło za sobą jedność ducha.
Lecz im rozmowa o podróżach, o Londynie, o życiu w Anglii i t. p., przeciągała się dłużej, tem Misia się bardziej przekonywała, że ci dwaj bratersko do siebie podobni ludzie stali na krańcowo przeciwnych stanowiskach pojęć i poglądów.
Przed kilku dniami właśnie miała ona sposobność o tymsamym przedmiocie mówić z Sylwanem: mogła więc porównać ich ze sobą.
P. Wacław był prawdziwym anglomanem nieulegającym krytyce, a spostrzegaczem fenomenów życia zewnętrznych, w których głębsze znaczenie się nie zapuszczał. Opisywał wybornie, tłómaczył nawet śmieszności zręcznie — i za ten kres nie wychodził. Sylwan również wiele instytucyi angielskich, wiele cech obyczajowych uznawał naśladowania godnemi, lecz strony ujemne były może jeszcze dobitniej oznaczone w jego sądzie. A co się tycze naśladownictwa dodawał, że nic się nie powinno i nie może przesadzać, że obyczaj i instytucya musi rosnąć z rodzinnego gruntu i żyć sokami własnemi. Słowem p. Wacław wydawał się dziecinnie płytkim, choć bardzo dowcipnie opisywał wyścigi w Epsom, życie na wsi, polowania, wybory do parlamentu i salony West-Endu.
Nitosławski nie był niczem więcej nad bardzo dobrze wychowanego człowieka, nader miernych zdolności, gdy Sylwan pannie Michalinie wydawał się naturą wyższą — umysłem wybranym.
Jedno tylko wspólne im było: to chwilowo się objawiająca pewna złośliwość i pogarda ludzi. Źródło tych uczuć mogło w nich obu być odmienne; sposób, w jaki się wyrażali — miał w sobie coś pokrewnego.
Uderzyło to pannę Michalinę. Chwilami coś w uśmiechu, intonacyi, ruchu rąk, wejrzeniu tak jej żywo przypominało Sylwana, iż drgała mimowolnie.
Wacław, choć trochę zmieszany w początku, nadto znał wyższość swą, zbyt pewnym był sukcessu, by się bardzo prędko nie wyswobodził z wrażenia i nie stał samym sobą — to jest świetnem zjawiskiem.
Milionowy pan, piękny mężczyzna, dobrze położony w świecie — nie mógł zwątpić o sobie. Panna Michalina podobała mu się nadzwyczajnie.
Nawet pewien chłód ostrożny, z jakim go przyjmowała, — nie zrażał go. Piękność czyniła mu ją nadzwyczaj sympatyczną — im dłużej się jej przypatrywał, okiem znawcy oceniając wszystkie doskonałości i wdzięki twarzy, postaci, głosu, wejrzenia — tembardziej był zachwycony.
Dla niego był to ideał żony, jaką marzył dla siebie. Nie mógł jej szukać w Anglii, gdzieby może najłatwiej znalazł piękność dystyngowaną i poważną — w kraju żadna jeszcze panna tak mu się stworzoną na panią Wacławową nie wydała.
Przytem majątek, imię, jedynactwo, charakter matki, nadzieje na babunię — wszystko czyniło ją partyą najpożądańszą.
Kochać się, w znaczeniu tego wyrazu zwykłem, nie mógł p. Wacław; był nadto prozaicznym i praktycznym. Mówiono wiele o różnych jego dwuznacznych stosunkach, gdy był młodszym, wszystkie one ciężko się skończyły, bez żadnej katastrofy — a teraz znano go tylko jako młodzieńca chcącego się ożenić, któremu — w przekonaniu większości — żadna panna w świecie odmówić nie mogła.
Wielki los czekał tę, która miała wyjść za niego.
Gdy po dość przeciągniętej rozmowie, na którą zwracano oczy ciekawe, pan Wacław w ostatku odszedł, a Misia została sama — pozostało jej po nim wrażenie osobliwe — jakby temu człowiekowi zbywało umysłowo na jakiejś władzy nierozbudzonej czy zmarłej. Wychowanie, uczyniło z niego co tylko mogło — natura skaleczyła go w kolebce.
Przeczucie mówiło też — iż to, co się pospolicie sercem nazywa — nie istniało u Nitosławskiego. Pojmował on, że czynić dobrze nakazywał rozum, ale popędu do dobrego nie przynosiło mu uczucie. Dawał jałmużnę, jak podatek; litości nie rozumiał. Misia pomyślała:
— Jeżeli mi go przeznaczają — sto razy wolę, nie iść za mąż. Ten człowiek wzrokiem-by mnie na śmierć zamroził.
Ci, co widzieli zdala pannę Michalinę rozmawiającą z p. Wacławem, począwszy od matki — zupełnie się w domysłach omylili. Rozmowa szła tak gładko, towarzyszyły jej takie uśmiechy, znaki porozumienia, że p. Zawierska rokowała jaknajpomyślniej.
Jedna z dam zawyrokowała zdala dość zabawnie o Nitosławskim, że był: correct, i to go może najlepiej malowało.
Nie popełnił najmniejszej niezręczności, a gdy wyszedł z salonu, mógł z sobą wynieść to pocieszające przekonanie, iż nikt w świecie na jego miejscu lepiej-by się znaleźć nie umiał.
Horpiński wrócił do mieszkania swego, rozdrażniony do najwyższego stopnia — nie mogąc długo zebrać myśli. Burza jakaś wrzała mu w piersi. Miał zwyczaj, gdy się czuł tak poruszonym, szukać ukojenia w przymusowej pracy.
Rozebrał się natychmiast, porwał książkę i chciał czytać, ale oczy tylko chwytały litery — umysł był gdzieindziej. Zmuszał się, powracał do przebieżonych wierszy — i nie podobna mu było się zwyciężyć.
Rzucił w końcu książkę. Potrzebował rozważyć, jak miał postąpić: uciekać, zniknąć, czy śmiało stawić czoło nieprzyjemnym następstwom?
Widocznem było, że Nitosławski nie bez myśli kazał się przedstawić Zawierskim.
Horpiński o pannę nigdy się starać nie myślał, ale mimo to był zazdrosnym. Bolało go serce. Oprócz tego położenie jego miało stronę drażliwą, śmieszną.
Wnioski z tego podobieństwa rysów, niemogące szkodzić arystokratycznego pochodzenia panu Wacławowi, na mało znanego nazwiska Horpińskiego jakiś fałszywy cień rzucały. Nieprzyjaciele, próżniacy, plotkarze — mogli wyzyskiwać wypadek.
Najłatwiej było nazajutrz zaraz siąść na konia lub bryczkę, odjechać do Rusinowego Dworu i tam przesiedzieć kilka miesięcy, dopóki-by się nie rozwiązały konkury o p. Michalinę — i nie ustało paplanie.
Lecz zniknięcie takie, nie mogło się inaczej tłómaczyć, jeno ucieczką.
Sylwan zaś w życiu nie zwykł był nigdy i przed niczem uciekać. Samo przypuszczenie tchórzowstwa, upokorzenia — doprowadzało go do szaleństwa. Pod tym uciskiem losu całą energią duszy swej — opierał się i hartował do obrony.
Przez całą noc służący słyszał go przechadzającego się po pokoju — palił cygaro po cygarze, chodził niemy, blady i nie znajdował w sobie żadnej zbawczej myśli. Musiał pozostać na miejscu — pokazywać się na salonach, milczeć, cierpieć, męczyć się, uśmiechać — uciekać nie mógł.
Prawdopodobnem było, że się gdziekolwiek znowu z Nitosławskim spotkać mieli — zrobienie nawet znajomości mogło się stać nieuchronnem.
Potrzeba było stanąć do tej śmiesznej walki, której przyczyny określić się nie dawały z niewzruszoną krwią zimną i powagą.
Horpiński nie mógł unikać zbytnio ani salonu Zawierskich, ani innych domów, w których bywał zwykle, bo byłoby to uderzającem, — chociaż spotykanie się z Nitosławskim było nieznośne.
Zaraz nazajutrz pokazał się na ulicy, poszedł do teatru, starał się, aby go widziano — rozmawiał dosyć wesoło z osobami, które spotykał, tak żeby się nie mogły domyślać, iż ciężkie brzemię nosił na duszy.
Co się tycze p. Wacława, zdarzenie zarówno nieprzyjemne — było daleko w jego położeniu lżejszem do zniesienia. Cóż to go mogło obchodzić, że ktoś był do niego podobnym?
Nie miał tak delikatnych uczuć, aby go cudze cierpienie obchodzić mogło wielce. Kilku znajomych bliżej rozpytywał od niechcenia o Horpińskiego. Wszyscy zgodnie poświadczyli, że był człowiekiem najlepszego wychowania, towarzystwa i pod względem majątkowym zupełnie niepodległym. Znano go tu od lat wielu, żyjącego na stopie bardzo przyzwoitej, a długów nie miał żadnych. Ludzie poważni odzywali się o nim bardzo pochlebnie.
Nitosławski, słuchając, milczał i zagryzał wargi.
W ciągu dni kilku, pomimo, że oba krążyli po mieście i w jednych domach bywali, szczęściem nie spotkali się już nigdzie okowoko.
P. Wacław potrzebował bawić się, nawykłym był do ludzi, samotności nie znosił. Prowadzeniu się jego nic zarzucić nie było można, ale miał słabostkę do ucztowania i wesołego gwarzenia przy szampanie. Mówiono, że bardzo krótka służba wojskowa nazwyczaiła go do tego.
Porobiwszy liczne męzkie znajomości, zapraszany na obiady, wieczory, niechcąc być w długu — w końcu Nitosławski chciał dowieść, że umie być wdzięcznym i że potrafi gości też przyjąć z „szykiem“.
Po zapewnieniu się, że Bouquerel odpowie wszelkim wymaganiom europejskiego smaku, — postanowił dać obiad dla swych znajomych i nowych przyjaciół.
Zamawiając go u francuza, po przedyskutowaniu menu i win jakie podawane być miały, zakończył tym frazesem:
— Niech pan raczy pamiętać, że mi wcale nie idzie o to, co obiad kosztować będzie, ale wielce o to, aby mnie i pana nie skompromitował. Powinien być takim, ażeby o nim po roku jeszcze wspominano.
Francuz skłonił się pewien siebie, że mając Carte blanche, odpowie położonemu w nim zaufaniu.
Kilkanaście osób zaproszonych, wybranych z najlepszego towarzystwa, do których umieli się przyłączyć dwaj pasożyci, co sławę biesiady roznieść mogli po świecie: Kapitan Lurski i chudy a gadatliwy Salwator — składali owo kółko, które p. Wacław w osobnej salce hotelu miał przyjemność ugaszczać.
Samo pojrzenie na zastawę stołu przekonało Nitosławskiego, że mógł być spokojnym — i że obiad wstydu mu nie zrobi.
Kapitan Lurski, wielki gastronom, który umiał stanąć z Wacławem w krótkim czasie na stopie poufałości — a razem służył mu gorliwie, przywłaszczył sobie urząd vice-gospodarza, pod pozorem, że on tu był, jak w domu.
Goście, po większej części ludzie młodzi, lub chcący być jeszcze młodymi, w najlepszych humorach zasiedli do stołu, wiedząc, że ich czeka jedna z tych uczt monumentalnych, które po sobie rzadko niestrawność, zawsze miłe zostawiają wspomnienia.
Nitosławski z talentem umiał mówić o niczem, bawić dowcipem pożyczanym, ożywiać towarzystwo i tonowi męzkiej rozmowy nadać tę swobodę przyzwoitą, która pozwala mówić o najdrażliwszych rzeczach, nie przechodząc w trywialne grubiaństwo. Lurski był w tem także mistrzem.
Aż do drugiego podania wszystko szło nadzwyczaj składnie i ożywienie rosło. Oczy zaczynały błyskać coraz jaśniej, usta otwierały się coraz szerzej, i nieznacznie od ogólników przechodzono do faktów miejscowych, aby gościa, p. Wacława, wtajemniczyć w życie stolicy.
Z pewnem umiarkowaniem, ale nie bez złośliwości mówiono o domach, w których Nitosławski bywał, o kobietach, o pannach na wydaniu, o młodzieży. Przyzwoitość tylko Zawierskich wcale tknąć nie dozwalała. Wiedziano, że p. Wacław miał pewne zamiary.
Wstrzymywała i przytomność Pruszczyca, przyjaciela domu, który na obiad był zaproszony i siedział jakiś milczący, niekoniecznie rad tej Lukullusowej uczcie. Kapitan Lurski zabawiał go, jako kollegę.
Przy desserze z wystąpieniem szampana najpierwszych mark, wesołość i swoboda silnie się spotęgowały. Pruszczyc tylko pił bardzo umiarkowanie i dolewać sobie nie dozwalał. Języki się rozwiązały, żarty i dowcipy stały się coraz śmielsze.
Wstając od stołu do czarnej kawy i likworów, wszyscy byli kochający, przyjacielscy, gadatliwi, śmiejący się, szczęśliwi. Kupkami obozowano po salonie.
Nitosławski na kanapce przysiadł chwilę, z dobrodusznym owym hrabią Antonim, który go wprowadził do Zawierskich.
Uderzył go po kolanach poufale, nalewając mu Chartreuzę.
— Jak sądzisz, kochany hrabio — czem się skończą starania moje?
Panna mi się nadzwyczaj podobała — jestem rozmarzony, rozkochany. Niezrównaną byłaby królową salonu. Dystynkcya, takt, rozum, nauka, a przytem ta jej piękność.
Zimną jest dotąd jednak dla mnie.
Hrabia Antoni zapalał cygaro.
— Chcesz-bo koniecznie jak Cezar, zaledwie się ukazawszy — módz już wykrzyknąć — veni, vidi — i
Wacław skrzywił się.
— Chciałbym nie tak nagłego zwycięztwa — odparł — ale choć nadziei, że je odniosę; a — entre nous — jestem przekonanym, że gdyby nie pewne indywiduum, dalekoby mi szło lepiej.
Spojrzeli sobie w oczy, poczciwy hrabia nie odgadywał. Nie miał on wogóle talentu domyślania się.
— Kto taki? — spytał.
Nitosławski był szampanem i chartreuzą mocno rozgrzany — czyniło go to nadmiarę otwartym.
— Kochany hrabio, mnie nie zdradzisz — rzekł. — Boję się, aby ten nieznośmy sozios, to nieprzyjemne zjawisko sobowtóra nie szkodziło mi.
Hrabia Antoni musiał chwilę podumać, aby zrozumieć: Horpiński mu nie przyszedł zaraz na myśl.
— A! mówisz o tym Horpińskim! — rzekł w końcu. — Ba! między wami niema żadnego związku, oprócz tego niemiłego podobieństwa twarzy. Horpiński się o pannę nie stara: to wiadomo, zna ją od lat wielu.
— Ba! — odparł Wacław — czuję w nim nieprzyjaciela! a że matka i córka wielkie w nim zaufanie mają — to nie ulega wątpliwości.




Po zwierzeniu się tem, trwało czas jakiś milczenie. Hrabia Antoni po obiedzie rad był silniejszych wzruszeń i nawet roznamiętnionej rozmowy uniknąć. Wacław, przeciwnie, obiadem był ze zwykłego sobie umiarkowania — wykolejony.

Niezupełnie panował nad sobą.
— Hrabio — rzekł po namyśle — słowo honoru, że wszystko to pozostanie pomiędzy nami!
Wielkie oczy wytrzeszczywszy poczciwy powiernik, z pośpiechem rękę podał, zaręczając, że tajemnicy dotrwa.
Wacław schylił mu się do ucha.
— To cała historya — rzekł — która sięga żywota, ś. p. ojca naszego; nie miałem szczęścia znać go prawie, mało bardzo pamiętam, odumarł nas młodemi.
Nierychło, gdyśmy doszli do pełnoletności, ja i mój brat — znasz go, tak do mnie podobny jak Horpiński — zacząłem się w papierach po ojcu rozpatrywać i o nim rozsłuchiwać w okolicy, informując u tych, co go osobiście znali.
Ojciec nasz, wszyscy mu tę sprawiedliwość oddają, był człowiekiem nadzwyczaj prawym i szlachetnym, ale miał ludzkie słabości. Mówią, że lubił kobiety piękne i łatwo się rozmiłowywał.
Tych jednak młodzieńczych miłostek jego, gdy się raz ożenił, nie pozostało najmniejszego śladu. Głuche wieści krążyły o nich — którym przyjaciele ojca zaprzeczali.
Dziwnym trafem, rozbierając papiery i rozrachowując fundusze jakie po ojcu pozostać były powinny, trafiłem na ślad wyraźny, że kilkakroć stotysięcy brakło — których rozporządzenie najgłębsza okrywała tajemnica. Było to dla nas zagadką. Nierychło potem od starych ludzi zasłyszałem, jakoby ojciec, młodym będąc, zakochał się w prostej wiejskiej dziewczynie, nadzwyczajnej piękności, utrzymywano nawet, że się z nią potajemnie, mimo oporu familii ożenił, miał syna — i z największą trudnością potem przyszło to małżeństwo nieważne rozerwać, a ojca z matką naszą ożenić.
Co się stało z tą pierwszą kochanką czy żoną, z tym synem? — wpadli jak w wodę — ani słychu. Mówiono, że wyposażona hojnie kobieta, wyniosła się gdzieś daleko — że dziecko powierzone było na wychowanie jakiemuś nauczycielowi, który miał jaknajstaranniej czuwać nad niem aż do lat dojrzałych.
Wszelkie podobieństwo mówiło za tem, że znikłe kapitały ojca, który nigdy utracyuszem nie był — musiały przejść na tego... nieznanego nam... syna chłopki.
Ale w papierach — została tylko próżnia. Zniszczono jaknastaranniej wszelkie dowody, mogące na jakieś domysły naprowadzać.
Jednakże, kochany hrabio — wy to wiecie, że najtroskliwsze zacieranie nieprzyjemnych wspomnień — zawsze się okazuje próżnem. Wszystko wychodzi w końcu na wierzch.
Hrabia potakująco głową poruszył.
— Nie mieliśmy wcale ani ja ani brat pretensyi do ojca — ciągnął dalej Wacław — za rozporządzenie tym półmilionem złotych, gdyż summa dochodziła tej wysokości, a mogła ją nawet przewyższać.
W rachunkach za życia ojca stało oprócz tego regularnie po kilka tysięcy rubli rocznie — zawsze w jednej porze, na niewiadomy obracanych użytek...
Mnie i brata więcej daleko niepokoiło to, żeśmy gdzieś na świecie mogli mieć kogoś, tak blizko z nami połączonego, do którego się ani można było przyznać — ani wiedzieć, jaki go los czekał.
Wystaw-że sobie wrażenie, jakie na mnie uczynił ten Horpiński, ze swem nadzwyczajnem podobieństwem do nas! Natychmiast mi na myśl przyszło: Ten być musi!
— Ale, mój drogi panie Wacławie — odparł hrabia — mnie się zdaje, że to czysta imaginacya. Horpiński, oile wiem, nigdy nie bywał na Ukrainie, i prawdopodobnie pochodzi z Galicyi, albo....
Tu hrabia się zatrzymał trochę.
— Właściwie, kto go wie? — dodał — ukraińskiego w sobie nic nie ma.
— Zapominasz o tem, — wtrącił Wacław — że ojciec umyślnie zacierał pochodzenie, że matkę i syna wywieziono.
Nitosławski ruszył ramionami.
— Dodajmy do tego — rzekł — że, chociaż ja nie wiem nic o nim, bardzo być może, iż on, przez matkę jest uwiadomiony o ojcu — że wie w jakim stosunku jesteśmy.
Nic naturalniejszego nad to, że nas nienawidzieć musi.
A właśnie on, jak tu wszyscy utrzymują, jest w szczególnych względach u babuni, u pań Zawierskich i u p. Michaliny.
Musi mi szkodzić.
Długo, długo hrabia Antoni głową poruszał, palił cygaro — ręką jedną bębnił po stoliku, nim rozważywszy, co mu Nitosławski zwierzył — odezwał się z wymijającą odpowiedzią:
— Cóż tu na to radzić? — hę?
— Nie mam najmniejszej skazówki, mogę się mylić — mówił Wacław po chwili — ale prawdopodobieństwo jest za mną. Jak ci się zdaje?
— Rzecz to bardzo niepewna — odparł hr. Antoni — są czasem dziwne natury igraszki. Potrzeba-by koniecznie dojść: zkąd pochodzi i kto jest ten Horpiński?
— Tak — lecz właśnie, co mi najwięcej daje do myślenia, to — że się o nim nic dowiedzieć nie można — zawołał Nitosławski. Niejaki Paczuski, patrz — oto ten, co tam z p. Salvatorem siedzi przy oknie, zadał był sobie pracę szpiegowania go, dochodzenia. Poznałem się z nim umyślnie; jest gadatliwy, nie lubi tego Horpińskiego, wyśpiewał mi chętnie, co wie, i przekonałem się, że nie wie nic.
Przyznasz, mój hrabio, że kto się tak ze swem pochodzeniem tai, ten coś ma do ukrywania.
Hrabia, widocznie skonwinkowany, małemi haustami dopijał chartreuzę i ramionami poruszał.
— Nie widzę jeszcze — dodał po namyśle, dlaczegoby ten pan wam miał być nieposłusznym i chciał szkodzić.
Mówiłem i powtarzam, iż tego jestem pewnym, że się o p. Michalinę nie stara.
Chociaż zdaje się być człowiekiem zamożnym, ale zawsze to nie dla niej partya. I że nie jest konkurrentem, dlaczegoby miał być przeciwnikiem?
— A! a! — zawołał, rozgrzewając się coraz mocniej Nitosławski — nie rozumiecie więc tego, kochany p. Antoni, że są wrodzone takie nieprzyjaźni, niechęci, wstręty, które się rodzą od pierwszego wejrzenia. Ja mam wstręt okrutny do niego i jestem pewny, że on też musi mi być nieprzyjacielem.
— Imaginacya! — uśmiechnął się hrabia. Panną się zająłeś mocno, rozbujała fantazya — i roisz. Słowo daję.
Chcesz, abym ja zbliżył się do niego i starał się go wybadać, albo nawet was z sobą zapoznał? Toby było może najlepszem.
Nitosławski się wzdrygnął.
— A! nie — rzekł — jeśli chcecie się do niego zbliżyć, nie mam nic przeciw temu — co do mnie — byłoby mi to tak przykrem, że chyba ostateczność mogłaby mnie zmusić.
Dobrodusznie, niebiorąc tego bardzo do serca, hrabia począł mruczeć, iż postara się w tem rozpatrzeć.
— Miej tylko cierpliwość, p. Wacławie — proszę o nią.
Cała ta historya waszego ojca, tego pół miliona i ukrytego syna, zdaje mi się być owocem fantazyi. Mógł się kochać w ukraińskiej dziewczynie; lecz, żeby romans chłopski tak go dalece obowiązywał, żeby miał takim kosztem dziecko wyposażać, to zdaje mi się nieprawdopodobnem. Nie! nie!
— Mówiłem wam — przerwał Wacław — ojciec mój, był nadzwyczaj sumiennym. Ludzie powiadają, że choć ślub był nieważny i nieformalny — lecz zawsze narzucał mu pewne obowiązki.
A tu, tak nadzwyczajne podobieństwo do nas, do mnie, aż do tego znamienia z lewej strony.
Nitosławski poruszył ramionami niecierpliwie.
Wtem inni goście otoczyli kanapkę. Niektórzy wkładali już rękawiczki i chcieli odchodzić, inni chartreuzą z panem Wacławem jeszcze kieliszki potrącali — inni wychwalali przyjęcie i gospodarza.
Pan Wacław musiał wstać, wmieszać się w rozmowę — i zostawił hrabiego Antoniego na kanapce, bo ten nie rad był po jedzeniu się ruszać i potrzebował odpoczynku dla dygestyi.
Wesoło żartowano jeszcze, osnuwając nowe zabaw plany. Młodzież chciała dla pań wyprawić bal kostiumowy; usiłowano na jednego z gospodarzy zaprosić Nitosławskiego, który nie odmawiał.
Powoli jednak rozchodzili się goście, pozostali tylko krótko na pobojowisku: gospodarz, hr. Antoni i dwaj pasożyci. Chudy Salvator zbierał się do odwrotu, a Lurski poddawał myśl wypicia tu jeszcze herbaty z cytryną.
Zawołano więc o herbatę.
Hrabia Antoni dumał tymczasem; niekiedy powieki mu zapadały, jakby chciał usnąć — ale się otrząsał z tej napastliwej drzemki, bo myślał o Horpińskim i o sposobie uspokojenia Wacława.
Horpińskiego hrabia spotykał często, znał go nieco, lecz nigdy z nim bliżej nie był. Nie stworzeni dla siebie, nie czuli pociągu do poznajomienia się. Hrabia, dobry, uprzejmy, wszystkim starający się służyć, wiedział, że z Horpińskim nie miałby o czem mówić — obawiał się jego wyższości. Teraz jednak, gdy dla Wacława zdawało się to potrzebnem, gotów był uczynić krok jakiś, aby spróbować i przekonać się: czy Horpiński istotnie był tak źle usposobionym, jak się domyślał p. Wacław?
Podano herbatę, hrabia dumał, a Lurski dowcipował.
Ma foi — odezwał się w końcu do gospodarza, sądzę, żeś pan już musiał zdobyć serce panny Michaliny.
Między nami mówiąc — wielkie u niej miał łaski Horpiński, pan szalenie go przypominasz, podobać się więc musiałeś i skorzystasz z tego. Na to potrzeba się było w czepku urodzić! Oszczędził panu jakie pół roku kunkurów.
— Tak — odparł Wacław kwaśno — albo je uczynił zupełnie niemożliwemi. Czy pan sądzisz, że podobieństwo twarzy może wpłynąć na.... serce.
— Czemu nie? — zawołał Lurski — nacoby się u licha zdały fiziognomie, gdyby żadnego nie miały znaczenia?
— Lecz jest i to prawo w naturze — dodał Wacław, — że serce szuka coraz czegoś nowego. Po blondynce zawsze się kocha brunetkę, i — jeśli p. Horpiński był w łaskach, to może właśnie mnie nieszczęśliwemu sobowtórowi jego być do nich przeszkodą.
Śmiać się zaczęto z tego dziwacznego przypuszczenia; Lurski, pozytywista, nie mógł przypuszczać nawet, ażeby taki Nitosławski, młody, dobrze wychowany milioner, mógł być — odepchnięty przez Zawierskie.
Ma foi, — mówił żywo. — Wysoko cenię te panie, ale koniec końców, rozumu-by nie miały, gdyby taką świetną partyą odrzuciły. Wprost to jest niepodobieństwem!
Wstał i pożegnał się Lurski, Nitosławski rachunek zapłacił; pożegnali się z hr. Antonim, i — tak się skończył ten dzień pamiętny.
Pan Wacław poszedł jeszcze do teatru, a że Zawierskie w loży zobaczył, zjawił się u nich na chwilę. Panna Michalina przyjęła go grzecznie, ale zimno, właśnie, gdy on był rozmarzony i ożywiony bardzo.
Na pierwszy rzut oka odgadła, że powracał z takiego kawalerskiego.... obiadu — który dla niej był czemś wstrętliwem. Rozmowa potwierdziła to, i Misia zachowała się już tak zimno, że Nitosławski długo w loży zabawić nie mógł.
Nazajutrz, po nocy dosyć niespokojnej, którą hr. Antoni spędził, pijąc wodę i niemogąc usnąć, przypomniał sobie, iż był obowiązanym śledzić Horpińskiego, a nawet się zbliżyć do niego.
Zadanie było nieprzyjemne, a przy całej swej usłużności, hr. Antoni nie lubił twardych orzechów do gryzienia — bo nie miał zębów potemu.
Gdzie dobrem sercem można było starczyć, stawał chętnie, ale przebiegłości, chytrości zupełnie był pozbawionym.
W duchu narzekał na — przywidzenia Nitosławskiego.
Właściwie niewiedzieć gdzie było szukać Horpińskiego i niewiedzieć jak gonienie za nim tłómaczyć.
Po kilku dniach dosyć niezręcznego biegania po mieście, w jednym z tych salonów wielkich, gdzie się cały świat spotyka, kędy wszyscy się przesuwają, a nikt nie wrasta do nich — hr. Antoni spostrzegł Horpińskiego. Obcesowo prawie natychmiast się starał zbliżyć i zawiązać rozmowę, chociaż mało z sobą byli poznajomieni.
Zawiązała się rozmowa niezręcznie, Sylwan nie okazywał ochoty do prowadzenia jej, ale hrabia był prawie napastliwym. Naprowadził z łatwością rozmowę na to, że się ciężkiego podjął dzieła — opieki nad Nitosławskim.
— Kochany pan mógłby mi być w tem pomocą — dodał uprzejmie. Wiem, że u Zawierskich jesteś położonym jaknajlepiej; nie tajemnicą to dla nikogo, że się p. Wacław chce starać o p. Michalinę. Jak się panu zdaje? Jest on tam dobrze widzianym?
Horpiński, wielce zdziwiony, przyjął to pytanie niespodziane.
— Pan hrabia się myli — rzekł sucho — ja nie jestem tak poufałym w tym domu, aby mi się zwierzano w sprawach tak delikatnych.
— Ale mogłeś sam uważać!
— Nie zwracałem na to uwagi — rzekł Horpiński.
Po chwili hrabia dodał:
— Jak się panu wydał Nitosławski?
— Ale ja go nie znam wcale.
— Życzyłbyś sobie poznać? — wtrącił żywo hrabia.
Horpiński się zmieszał widocznie.
— Bardzo dziękuję hrabiemu — rzekł — niechętnie robię nowe znajomości, nie szukam ich.
Nastąpiło milczenie.
— Jakież choć zdala uczynił na panu wrażenie Nitosławski?
To pytanie natrętne nieprędko wywołało odpowiedź. Skrzywiły się usta Horpińskiemu.
— Z wrażenia trudno mi się wytłómaczyć — dodał powoli. — Już tosamo, iż Nitosławski jest tak śmiesznie do mnie podobnym, nie mogło obudzić sympatyi. Hrabia w życiu musiałeś tego doświadczyć, że podobieństwa się odpychają, a przeciwieństwa pociągają.
Hrabia Antoni wziął to za żart dowcipny i mocno się śmiać począł.
— P. Wacław — rzekł — jest nader miłym, towarzyskim i najlepszego tonu człowiekiem.
— Nie wątpię — zbył krótko Horpiński.
Hrabia Antoni miał dosyć wprawy i doświadczenia, aby umieć naprowadzić gawędę, gdzie mu było potrzeba. Wrzucił pytanie, dosyć umotywowane: z których stron właściwie był Horpiński?
Sylwan przyjął je zimno — bo nie poraz pierwszy go tak zagadnięto.
— A! — rzekł z uśmieszkiem — bardzo mi trudno odpowiedzieć na to. — Sierota, wychowywałem się wędrując, nigdzie prawie nie bawiąc dłużej. Podróżowałem wiele, od lat kilku już prawie stale bawię w Warszawie. Familii nie mam nigdzie, więc właściwie nie mogę się przyznać do żadnej części kraju, jako do swojej.
— Nie ma pan rodziny wcale? — zagadnął hr. Antoni.
— Niestety! — szepnął smutnie Sylwan. Antoniemu nie wypadało badać go dłużej.
Zachodząc z różnych stron, hr. Antoni nie zdobył nic, i gdy Horpiński go pożegnał, patrzył zanim zupełnie zawiedziony w nadziejach. Wytrwawszy tak przez czas jakiś — aby o ucieczkę z placu posądzonym być nie mógł; obrachował Horpiński, iż teraz już śmiało może cofnąć się do Rusinowego Dworu.
Chciał jednak przed odjazdem pożegnać Zawierskie. Nie był do tego obowiązanym, lecz tęskne jakieś uczucie, a może i niechęć ku Nitosławskiemu, instynktowa, nieprzezwyciężona, prowadziły go tam.
Nie czekał jednak wieczora i wolał przyjść w takiej godzinie, gdy mógł znaleźć tylko matkę i córkę. Z twarzą, na której głęboki smutek mimowoli się piętnował, przestąpił próg tego domu. Upokarzało go to jak słabość, że się przywiązał, że przyrósł do tych pań — których nie miał prawa kochać — dla których był całkiem obcym.
W salonie, gdy wszedł, nie było nikogo, oprócz matki i córki. Zawierska była nieco cierpiącą.
Witano go — jak zawsze, uprzejmie.
— Przychodzę panie pożegnać — rzekł na wstępie. — Niespodziany interes zmusza mnie na czas jakiś opuścić Warszawę.
— Jedziesz pan! na długo? — podchwyciła żywo p. Michalina. — O! to nie dobrze! Pusto nam będzie.
— Pani jesteś nadto łaskawą — ależ to pora gdy salon bywa pełny, jak nigdy.
— Pełny i — pusty! — odparła p. Michalina — siadaj pan i tłómacz się co go wypędza?
— Niepodobna się usprawiedliwić — rzekł Horpiński. — Są takie w życiu fraszki, nie warte wspomnienia, a despotycznie ciążące na człowieku. Nie mówmy o tem.
P. Michalina, zrozumiawszy, iż się więcej dopytywać nie wypadało — zamilkła.
— Jedziesz pan nadługo? — zapytała po przestanku.
— I na to pytanie odpowiedzieć mi trudno — rzekł Sylwan. — Bardzo mi żal opuszczać Warszawę, a szczególniej dom państwa, który dla mnie był prawdziwą oazą. Lepiej jednak nie zbyt się przyzwyczajać do takich rajów na ziemi, kiedy ich na niej tak mało. — Mówił to Horpiński z wielkim smutkiem, panna Michalina milczała.
— Wątpię, żeby opuszczenie Warszawy tak pana bolało — odezwała się znowu po krótkiem milczeniu, ale widzę, żeś pan smutny i podrażniony, a przyjaciołom się nie zwierzasz i nie pozwalasz, by się z nim podzielili jego — cierpieniem.... bo pan cierpisz!
Horpiński podniósł oczy na nią.
— Tak jest — odparł spokojnie — cierpię, lecz przywykłem do tego. Od kolebki jest to mój stan normalny, a to, co mnie dotyka, jest takiej natury, że współczucie nawet nie przyniosłoby mi ulgi.
Z obawy, aby się nie zwróciła Misia z nowem pytaniem do niego, Sylwan odezwał się z wesołością nadrobioną.
— A! chciałem oddawna panią zapytać, jak się nowa znajomość — Nitosławski podoba?
P. Michalina minkę zrobiła dziwną, spuściła oczy, zadumała się, pomyślała i — rzekła:
— Powiem panu prawdę — więcej się spodziewałam po nim, z tego, co nasz poczciwy Pruszczyc mówił. P. Nitosławskiemu nic zarzucić nie można, jako pięknemu meblowi w salonie — ale jako człowiek, nie wiem czy wychodzi nad przyzwoitość i pospolitą mierność; ani źle, ani dobrze o nim powiedzieć nie można. Jest jak wszyscy.
Złośliwie uśmiechał się, słuchając, Sylwan.
— Sąd pani bardzo względny jest i szczery — odparł — ale według mnie zanadto pobłażliwy. Nitosławski ma wszystkie wady arystokracyi, nie posiadając prawa należenia do niej, i wszystkie przywary średniego stanu. Jest to człowiek niebezpieczny, bo gładki i zręczny — wewnątrz pusty.
Namiętnie dokończył tej charakterystyki Horpiński, i byłby może ją rozwinął obszerniej, gdyby w tej chwili pani Zawierska go nie zagadnęła, tak, że musiał wstać i pójść do niej. Równocześnie matka szepnęła córce, żeby się dowiedziała: co się u babci dzieje, i panna Michalina wyszła, a Sylwan został sam na sam z Zawierską.
Schyliła się ku niemu.
— Chciałam z panem mówić — odezwała się — mam w nim wielkie zaufanie... chcę się go poradzić, jak przyjaciela.
Pan to już musiałeś spostrzedz, że Nitosławski ma zamiar starać się o Michalinę.
— Wszyscy mówią o tem!
Westchnęła Zawierska.
— Partya byłaby doskonała — odezwała się — ale Misi nie podobał się, jak mi się zdaje. Co pan o nim sądzisz?
— Mało go znam — odparł ostrożnie Horpiński.
— A! nie wymawiaj mi się pan, proszę — nalegała matka. — Ludzie, jak pan, obdarzeni, mają instynkta — obracasz się w tych kołach, w których on bywa. Co o nim mówią? jak go sądzą?
W Sylwanie kipić zaczynało: chciał się wstrzymać, trudno mu było. Czuł, że gdy mówić pocznie, może powiedzieć za wiele.
Niech mi pani wierzy — odezwał się żywo — niemogąc dłużej poskromić, że — panny Michaliny instynkt, trafność sądu, powinny to decydować. Jeżeli córce pani się nie podobał, to starczy, aby się z nim pożegnać grzecznie.
— No, ale pan sam, ludzie, co sądzicie? — wtrąciła Zawierska.
— Dla mnie jest antypatycznym — rzekł bez ogródki już Sylwan. — Widzę w nim pospolitego człowieka, bez wielkich zdolności, w towarzystwie rutynowanego, zręcznego; ale nic w nim szlachetniejszego nie umiem dopatrzyć. Lubi się bawić, dobrze jeść i pić, spekulować na koniach. Nie wyprawia orgii, ale z pewnością, wciągnięty do nich, nie miałby siły się oprzeć pokusie. W moich oczach zuchwalstwem się to wydaje, że śmie nawet pomyśleć o p. Michalinie. Niech Bóg broni, aby ona miała paść jego ofiarą.
Mówił coraz goręcej, twarz mu się paliła, biegały oczy. Zawierska słuchała, wzruszona.
— Jeszcze raz powtarzam — dodał — niech się pani z zamkniętemi oczyma zda na sąd p. Michaliny i nie przeciwi jej. Nitosławski ma wszystko, co dla każdej innej panienki uczyniłoby go pożądanym — tylko nie dla córki pani.
Zawierska milcząco podziękowała mu, podając rękę, i westchnęła.
— A! mój Boże — odezwała się — jak to trudno dla takiej istoty, jak moja Misia, dobrać parę stosowną! a tymczasem lata biegną, trwoga ogarnia.
— O co? P. Michalina jest przy pani szczęśliwą i te lata swobodne będą dla niej pewnie najmilszem życia wspomnieniem. Na cóż je skracać?
Zawierska zadumała się, nie chciała może wyspowiadać się z całą szczerością.
— Więc Nitosławski nie jest wcale tym ideałem — rzekła — o jakim marzyliśmy?
— Daje doskonałe diners fins: to niewątpliwa; konie jego wyścigowe „Meteor“ i „Azalia“ zyskały sławę na nie jednym turfie; on sam w trybunie Jockey-Clubu, przy stole, w salonie składającym się z nicości, gra rolę wcale piękną: ale to jest klejnot wielce podejrzanej wartości, dla prawdziwych znawców — brylant może, lecz oszlifowany z dyamentu du Cap.
Mówiąc to, Horpiński, zwykle łagodny, przybrał wyraz jakiś namiętny, rozgorączkował się nieco. W tej chwili powróciła p. Michalina, a matka rękę mu ścisnęła, dając znak, aby zamilkł. Wstał Sylwan, chcąc się żegnać, gdy Misia zaprosiła go do blizkiej pracowni swojej, aby się poradzić — mówiła żartobliwie — o zieloność lasu, który malować zaczynała. Śmiejąc się, poszli razem do atelier.
— Dwa razy w życiu — odezwała się, na próg wstępując, Misia — widziałam pana tak nielitościwym — najpierw, kiedyś odsądzał biednego Emila Paczuskiego od — wszelkich towarzyskich jego zalet, dziś drugi raz, gdyś Nitosławskiego zgniótł na proch...
Oprócz tego często gorycz czuć w jego sądach o ludziach — jesteś pan takim mizantropem?
Horpiński jeszcze się był nie uspokoił.
— Może w istocie ludzi nie lubię — rzekł — i nie wiele cenię — ale z panią muszę być szczerszym: pójdę dalej i powiem, że we mnie ta mizantropia być może mimowolną zazdrością. Mam żal do wszystkich głupców, że są szczęśliwi i że się im wiedzie; radbym zamącić ich powodzenie tym, co na nie wcale nie zasługują — przez prostą słabość, bom sam nieszczęśliwy, bo mnie się nie wiodło, bo los mnie skazał na pokutę za grzechy niewłasne.
Powiadam więc sobie: za co oni lepsi być mają odemnie? Bywam zły, bardzo zły... nie taję się z tem.
Słuchając, panna Michalina rumieniła się i bladła. Rada była go ukołysać, uspokoić.
— Panie Sylwanie — rzekła — to jakieś bolesne żarty! Pan nie jesteś tak niesłusznie mściwym — tak nielitościwie gniewnym... musisz mieć serce dobre; fantazya tylko zrywa się czasem na takie wybryki! Przykro mi było słyszeć to z ust jego.
Horpiński głowę nieco pochylił przed nią.
— Wierz mi pani — rzekł z goryczą, że się nie darmo czernię — i nic nie kłamię. Od dzieciństwa byłem i jestem nieszczęśliwy, boleść twarzy, ten osad gorzki na dnie duszy, z którego miazmatów rodzą się nienawiści... mizantropia, pogarda ludzi! Innym być nie mogę.
Sam nie mając doli — co dziwnego, że drugim rad-bym ją zepsować... zakłócić?
— A, to okropne! — przerwała Misia — nie poznaję pana, i gdybym nie wierzyła, że to mówisz w chwili rozdrażnienia — żal-by mi go było.
Własne nieszczęście powinno człowieka uszlachetniać, czynić go dobrym, a nie obudzać tę wściekłość i chęć zemsty, która się tylko ślepą namiętnością tłómaczy.
A! fe!... fe! — daj mi pan rękę — uspokój się, ostygnij — bądź dobrym, jak byłeś. A teraz spójrz na obraz, czy nie za zielony... Zapomnijmy o innych — ludziach i sprawach... nie ma nic nad sztukę. Człowiek zepsuje płótno, zmarnuje farby, ale się nie dopuści roznamiętnienia. Jeśli się gniewa, to na nieudolność swoję.
Maluj pan — proszę — rysuj zresztą choćby karykatury — ale nie życz źle nikomu.
Mówiłeś, że głuptaszki bywają szczęśliwe; ale cóżby im w życiu pozostało, gdyby nawet tego nie mieli! Rozumnych nagradza za niedolę jasne pojęcie życia... duchowe rozkosze... wewnętrzny spokój — nie mają tamtym czego zazdrościć.
Co pan mówisz na mój las!... za zielony?
— Nie — roześmiał się Sylwan — ale ja może widzę wszystko za czarno. Nuż mam tę chorobę Daltona?... mnie się nawet o farby poradzić nie można.
Zabierał się znowu żegnać.
— Kiedy pan wrócisz? — spytała Misia.
— Nie wiem.
— Uparty!... Słowo, że nazajutrz po powrocie stawisz się u nas...
Skłonił się Horpiński, Misia mu podała rękę poufale.
— Nie bądź pan tak tajemniczo nieszczęśliwym. Sądziłam i sądzę, że powinieneś mieć siłę do walki z losem.
Odprowadziła go tak do progu.
Horpiński pod wpływem jej głosu i rozumnych rad, powtarzanych ze współczuciem — ostygł znacznie. Pożegnał się nie mówiąc nic, a wyszedłszy na ulicę, począł sobie wyrzucać, że się tak wydał z własnego serca goryczą.




Nadeszła znowu wiosna. Horpiński, raz dostawszy się do Rusinowego Dworu, gdy wzburzenie jakie mu tu towarzyszyło — nowy rodzaj życia uśmierzył trochę, zadając sobie gwałt, aby myślą nawet nie wychodzić za granicę małej osady, za chatę swą i koło szczupłe wrażeń i wspomnień, które tu mieszkały — godził się z losem i przeznaczeniem.

Nie chciał tak rychło powracać do Warszawy. Pociągała go tam jedna panna Michalina, do której aż do zbytku się przywiązał — i spostrzegłszy to usiłował zobojętnieć i zapomnieć — zresztą odstręczało wszystko. Chciał nie mieć już do czynienia ani z Nitosławskimi, ani z Paczuskim, ani z tym całym światem, do którego wstręt w sobie wyrobić się starał.
Trudno jest człowiekowi wykształcić się i stanąć na pewnej wyżynie ducha i myśli: jest to zawsze stan wyjątkowy: do którego i zdolności i praca jest potrzebną; lecz trudno też, zdobywszy pewne stanowisko powrócić do — zdziczenia, do zdrętwienia takiego, któreby żalu po utraconem nie dopuszczało.
Sylwan usiłował zdziczeć; wmawiał w siebie, że mógłby być szczęśliwszym, przebrany w siermięgę, pracując z parobkami, wyrzekając się nauki, książek... tego życia ludzkości, w którem bierze udział każdy człowiek wykształcony.
Były chwile, w których zdawało mu się, iż się już pozbył cywilizacyi, poczucia jej potrzeb — sympatyi dla niej — lecz z następnym dniem wracała tęsknica. Brakło mu książki, rozmowy, ludzi, form pewnych — i gorycz się zwiększała.
Matka, która czytała w jego duszy, ile razy stan ten przeczuła, wyprawiała go do miasta — tym razem Sylwan jechać nie chciał.
Udawał zajętego, wesołego, po całych dniach nużył się fizycznym trudem, pomagając Harasymowi w robotach, wieczorami słuchał śpiewającej Pynki, matki, która się nią bawiła, jak dzieckiem, spał potem snem zmęczenia, — ale marzenia go nawiedzały nieznośne.
Widział się w nich we fraku i białych rękawiczkach w salonach warszawskich, grającym rolę mizantropa, a obudziwszy się, wzdychał mimowolnie za snem rozpierzchłym.
Czasami nawiedzało go widmo Misi, zapytując: czemu nie powraca?
Lecz po co było wracać? Na zaręczyny tego nieznośnego Nitosławskiego, na niedorzeczną walkę z młokosem Emilem?
Wiosna na wsi trochę rozbiła myśli smutne; nawet ci, co ją przez pół wieku widywali powracającą, co znają wszystkie zwykłe fenomena tego widowiska przyrody, nie mogą się oprzeć wrażeniu, jakie ono czyni. Sylwan się znacznie uspokoił i pogodził ze swym losem.
W ostatku i to dziecko — sierotka, dziewczę ukraińskie, pieszczone przez matkę — potrafiło go zająć sobą. Była-to druga wiosna, rozwijająca się także w oczach jego.
To, co przywiozła z sobą i czego się tu uczyła — nowe życie, lepszy byt, składały się na rozwinięcie istoty, o której nie było jeszcze można powiedzieć: czy rozkwitnie różą, piwonią czy makiem?
Horpyna matka dostrzegała w niej nadzwyczajne zdolności, Tatiana była zachwyconą, obie ją psuły; Sylwan lubił, ale czasem drażnił i trochę się ostro obchodził.
Matka mu to wyrzucała.
— Nie trzeba pieścić nikogo — odpowiadał — a najmniej tych, którym los niewiele obiecuje na przyszłość. Któż wie: co ją spotka?... będzie więcej cierpieć, gdy się jej teraz nadto życie zasłodzi.
— Niech-że ma choć poranek jasny! — odpowiadała stara.
Jednego dnia, gdy przy posiewach wczesnej jarzyny stał na koniu Horpiński, — wózek pani Bończyny się ukazał na drodze. Poznała go i zaczęła chustką dawać znaki, aby się zbliżył.
Sylwan podjechał.
Był ubrany, jak zwykle na wsi: w prostej siermiędze, w całym stroju chłopskim, ale pięknemu mężczyźnie ubiór ten dodawał oryginalności, nie szpecąc go wcale.
— Słowo daję! — zawołała, widząc zbliżającego się, wdowa — że panu bardzo pięknie w sukmanie!
Myślałam, że mnie odwiedzisz — powracam właśnie z Warszawy. Pana tam oddawna nie było. Mogłabym cóś powiedzieć o znajomych, ale na gościńcu — ani słowa. Chcesz się czego dowiedzieć? przybądź do mnie!
Horpiński podziękował.
— Nuż u pani gości zastanę? Nie lubię nowych znajomości.
Pan i stare nie bardzo cenisz — przerwała Bończyna. U mnie tak jak nikt nie bywa.
Przerwała sobie głośnym śmiechem.
— Nie chcę kłamać — rzekła. — Mógłbyś się pan spotkać wistocie u mnie z Emilem Paczuskim. Od czasu jak-eś mnie pan o nim — jakby to powiedzieć?... ostrzegł? — obchodziłam się z nim zimno, i starałam pozbyć. Wystaw pan sobie, iż to miało tylko ten skutek, że jest natrętniejszym, niż kiedyś.
— A dla mnie spotkanie z nim byłoby nieznośnem — rzekł Sylwan — wolę się wyrzec nowin warszawskich, niż narazić na p. Emila. Nastąpić na żabę: zawsze jest rzeczą nieprzyjemną.
— Przecież dziś à point nommé, nie podobna, by przyjechał — odparła wdowa filuternie. — Przybywaj pan na herbatę... proszę.
I kazała woźnicy popędzać, a Sylwan wrócił do siewaczy.
Ciekawość go ciągnęła do Brzózek.
— Choćbym nawet miał się spotkać z Emilem — rzekł sobie — zniosę go.
W Brzózkach nie było nikogo, oprócz matki i córki.
Strój piękny pani Bończyny dowodził, że na gościa tego rachowała, i że nie zupełnie był jej obojętnym... wyszła śmiejąca się, wesoła, ożywiona i poprowadziła go do matki.
Sędzina poczęła rozpytywać o gospodarstwo. Horpiński niechcący się ożywił; chmury mu zeszły z czoła. W tym dworku wdowim tak jakoś było cicho, swobodnie, dobrze, atmosfera otaczała go tak łagodna — iż i w niej czuł się odżywionym.
Gosposia przysiadła się do niego.
— Wiem to, że dla moich niepięknych oczu pewnie-byś pan nie przyjechał do Brzózek, że ciekawy jesteś coś się dowiedzieć o losie Michaliny, o innych znajomych?... nieprawdaż? Będę wspaniałomyślną i nic ani skłamię, ani zataję.
Wiesz pan — ciągnęła dalej — że Michalina tej zimy miała mnóztwo natarczywych adoratorów. Ma ona ich zawsze, ale w tym roku!!...
— Pan Wacław Nitosławski — wtrącił Sylwan.
— Z ust mi go pan wyjąłeś — mówiła dalej Bończyna. — Naturalnie, stał na czele.
Zatrzymała się chwilę wdowa.
— Zgadnij pan co się stało? — rzekła.
— Został przyjęty — odparł Sylwan ponuro.
— Nie — odprawiono go — rozśmiała się Bończyna i, cała Warszawa temu wydziwić się nie może. Nazywają tę kochaną Misię dziwaczką. Wistocie zarzucić nic nie można Nitosławskiemu.
— Oprócz tego — dokończył Horpiński, że to jest zero w złoto oprawne.
— Misi nie potrzeba męża, któryby był cyfrą — dodała wdówka — ona sama jest nią; a zresztą, cóż mu zarzucić? — powtórzyła wdowa.
No — i zaraz po otrzymanym wianku grochowym — mocno podobno dotknięty, zwrócił się ku hrabiance M.... a starał o nią tak gorąco, na złość Misi, że w cztery tygodnie się zaręczył.
— Jest to wistocie doskonała nowina — odezwał się Sylwan — powinienem pani za nią podziękować. Obawiałem się dla panny Michaliny tego człowieka, który mógł ją uczynić nieszczęśliwą.
— Popraw się pan — wtrąciła Bończyna. — Nieszczęśliwą jej uczynić nie mógł, ale nie mógł uczynić szczęśliwą.
— Masz pani słuszność. Nitosławskiego nie ma więc w Warszawie? — spytał Horpiński.
— Zaraz po zaręczynach wyjechał do Anglii.
Po tej pierwszej nowinie posypały się najrozmaitsze. których jednem uchem słuchając, Sylwan, roztargniony, drugiem je wypuszczał. Nic go one nie obchodziły.
— Ten bałamut Emil przynajmniej trzy różne romanse rozpoczynał tej zimy — jak mi mówiono — kończyła Bończyna. — Nakoniec wyobraził sobie, że się we mnie kocha!
Sędzina pochyliła się ku córce, całując ją w czoło.
— Któżby ciebie nie kochał! — szepnęła.
— Pan mi nie radzisz hołdów jego przyjmować? — dodała żartobliwie Bończyna.
— Zbyt wiele-byś pani miała z nim kłopotu, nim-by się ustatkował — rzekł Horpiński.
— No — ale każdego męża potrzeba sobie powoli urabiać — odezwała się Bończyna i westchnęła.
Horpiński się roześmiał.
— Wolno pani próbować — zakończył.
Rozmowa dosyć wesoła toczyła się przy herbacie, a Sylwan dnia tego był daleko bardziej towarzyskim, łatwiejszym, mniej gorzkim, niż zwykle. Wdówka zalecała mu się potrosze, bo się jej dosyć podobał — ale mało miała nadziei, aby go mogła pociągnąć ku sobie. Nadto był poważnym dla niej.
Powróciwszy do Rusinowego Dworu, Sylwan wszedł do izby matczynej z tak wypogodzoną twarzą, iż ona sobie tego wytłómaczyć nie umiała. Żartował z Pynką, wdał się w rozprawę z Tatianą, z parobkami — dziwnie był odżywiony.
Wszystko to mimo jego wiedzy płynęło z jednej tej wiadomości, że Nitosławski się usunął, a panna Michalina była wolną.
Sam sobie potem wyrzucał marzycielstwo próżne i dziecinne — lecz oprzeć się wrażeniu nie mógł.
Matka znowu mu wspomniała, że może-by wrócił do Warszawy, aby nie zrywać stosunków, i tym razem Sylwan przyjął jej radę — przyzwalającem milczeniem.
— Tak — rzekł — wypadnie mi może pojechać. Zasiedziałem się zbyt długo. Dzień jeden przebywszy z matką, siadł na konia.
W salonie Zawierskich, gdzie już o wyjeździe na wieś mówić zaczynano, ciszej było niż w ciągu zimy, gości wielu ubyło. Panna Michalina wyglądała napróżno tego przyjaciela — za którym tęskniła. Usposobienie, z jakiem wyjechał, trwożyło ją; nie miała o nim żadnej wiadomości — smutek ją ogarniał, którego przyczyny nikt odgadnąć nie umiał.
Matka bardzo była niespokojna.
Wtem jednego wieczora — gdy się go najmniej spodziewano — wszedł Horpiński.
Szczęściem, że oprócz domowych nie było nikogo, bo panna się zdradziła ze swą przyjaźnią dla Sylwana nadzwyczaj żywo, wesoło wybiegłszy naprzeciw niemu.
Patrzącej na to matce — rumieniec oblał twarz na chwilę.
Horpiński witał wszystkich z równą uprzejmością serdeczną.
— Wyjechałeś pan od nas tak podrażniony jakiś — smutny, żem się o pana obawiała — odezwała się panna Michalina — i żebyś też dał znak życia! Wszak to wieki upłynęły?
— Mnie się szczególniej czas ten wydał długim — rzekł Sylwan.
— Gdzież pan byłeś? — spytała matka.
— Na wsi — krótko odparł Horpiński.
Wchodzący kapitan Lurski, a za nim parę osób, gości powszednich — przerwali poufalszą rozmowę.
Ożywienie i wesołość panny Michaliny, z którą się wcale nie taiła — nie uszły oczów ciekawych. Lurski szczególniej, spostrzegłszy to — zaraz wyciągnął wniosek, że powrót Horpińskiego, mógł bardzo piękną pannę ożywić.
Złośliwy pasożyt — oddawna posądzał Misię o słabostkę dla — niemiłego sobie p. Sylwana.
Lurski nie krył się ze wstrętem do tego człowieka, którego wyższości nie mógł zaprzeczyć. Nawykły poufalić się z arystokracyą, wciskać się wszędzie, być przyjmowanym wszędzie, bo się jego języka i złośliwości obawiano — nie cierpiał Horpińskiego, niedającego się nadto zbliżać do siebie — niezapraszającego na obiady i podwieczorki — surowego, poważnego, a mającego na wszelki wypadek dosyć dowcipu, aby się obronić napaści.
Szkodzić mu było trudno — lecz ile razy mógł jaką przyjąć łaskę kapitan — czynił to z prawdziwą przyjemnością.
Nazajutrz, obiecywał to sobie — miał po mieście roznieść spostrzeżenie uczynione — iż pomiędzy tajemniczym Horpińskim a panną Zawierską mógł być zawiązek romansu.
— Człowiek ostro kuty — niezmiernie zręczny, prowadzi powoli — ale się można obawiać, że nam śliczną i bogatą pannę pochwyci. Nitosławskiego odprawiła z kwitkiem!
Nie uszło i to jego baczności, że jak tylko więcej osób zapełniło salon, panna Michalina korzystała z tego, aby się zbliżyć do Horpińskiego i długą z nim począć rozmowę.
Wieczór dla nich obojga upłynął w błogiem zapomnieniu się — i tak żywych rozprawach o tysiącu różnych nieznacznych przedmiotach — że ani się spostrzegli, gdy goście się porozchodzili, a Sylwan musiał wreszcie, razem z Lurskim, który dotrwał do końca — opuścić przedpokój.
Kapitan rozstał się z nim w progu, ceremonialnie i zimno. Horpiński go niecierpliwił — zdawało mu się, że go lekceważył — i odwdzięczał się — chęcią szkodzenia mu.
Szło tylko o to, jak miał przystąpić do dzieła. Lurskiemu nie brakło na wprawie; o tych, których nie znosił, mówił z przekąsem, złośliwie; podkopywał ich powoli, a że miał dowcipu wiele, ta robota krecia zawsze jakiś skutek wywierała.
Następującego dnia spotkali się na śniadaniu z hrabią Antonim.
— Cóż, kochany hrabio — rzekł Lurski, śmiejąc się — swaty się wam nie udały!
Ruszył ramionami.
— Nigdybym się nie spodziewał po Zawierskich takiego braku taktu... i gustu — mówił dalej. — Odepchnąć Nitosławskiego... a tak serdecznie przyjmować... pana Horpińskiego!...
I śmiać się zaczął po swojemu, trzęsąc brzuszkiem, głową i rękami coś ukazując.
Usłyszawszy nazwisko to, hrabia Antoni nadstawił uszów.
— Przecież Horpińskiego stosunki w tym domu — przerwał hrabia — są bez... konsekwencyi.
— No — jabym za to nie ręczył, ani przysiągł — mówił kapitan. — Zawierska matką słabą jest dla córki, a panna Michalina ma fantazye i muszki w nosie. To zaś rzecz pewna, iż tam u niej nikt lepiej położonym nie jest, nad p. Sylwana.
W czasie choroby babuni, gdy kasztelanowa nikogo nie przyjmowała z obcych, dla niego uczyniono wyjątek. Do pracowni panny nikt nie wchodzi — jemu wolno.
Hrabia Antoni słuchał z uwagą; przychodziło mu na myśl zwierzenie Nitosławskiego. W gruncie duszy człowiek dobry był, ale słaby. Miał żal, że jego protegowanego odepchnięto — a sądził, że Zawierskie należało przestrzedz o Horpińskim. Z drugiej strony — nie mając żadnej pewności, tylko domysły: czy się godziło wystąpić z niemi, mogąc zaszkodzić człowiekowi niewinnemu?
Hrabia Antoni postanowił to wziąć na rozwagę — i skończywszy rozmowę z Lurskim, odszedł do domu, mocno zamyślony.
Tu, sam z sobą, rozważywszy wszystko — skończył na tem, że — obowiązkiem było przestrzedz sub rosa Zawierską — nie zaręczając jej, żeby domysł Nitosławskiego miał być ugruntowany — ale dając go za to, za co go wziął.
— Gdy idzie o los córki i rodziny — powiedział sobie — ostrożność, zbytnia nawet, nie jest od rzeczy. Wszyscy przewidują, że Horpiński się gotów ożenić: niech wiedzą za kogo wydadzą.
Hrabia Antoni nie miał w sercu najmniejszej niechęci ku Horpińskiemu; człowiek był mu raczej sympatycznym, niż wstrętliwym — lubił jego rozmowę — ale był zarazem arystokratą — i połączenie rodziny dobrze położonej w złotej księdze z człowiekiem wątpliwego pochodzenia — zdawało mu się wypadkiem, któremu każdy, według sił, powinien był się starać zapobiedz.
Wybrał się z myślą ostrzeżenia do Zawierskiej, nie na wieczór, ale rano. Trafiło się, że nie zastał tu nikogo; panna Michalina była w swojej pracowni. Wiele czasu upłynęło na preludyach.
— Nie mam najmniejszego żalu do pani dobrodziejki — odezwał się hrabia, — że mojego protegowanego nie przyjęliście, — chociaż trudno dziś w kraju o lepszą partyą.
— Kochany hrabio — ja Misi nigdy nie chcę gwałtu zadawać — chodzi o całe jej życie. Ona stanowić musi — odpowiedziała Zawierska. — Oddajemy sprawiedliwość panu Wacławowi — ale... ale sercu, nie podobna nakazać.
— Droga pani moja — przerwał hrabia Antoni — proszę mi wierzyć, że żalu nie mam... trwożę się tylko.
Tu przerwał sobie nagle.
— O co? — zapytała Zawierska.
Namyślał się nieco hrabia.
— Ludzie mówią, że w wielkich łaskach u państwa jest Horpiński...
— A! — rozśmiała się matka — ale to nie jest pretendent, to przyjaciel domu.
Hrabia zrobił minę dziwną i przysunął się do gospodyni.
— Na wszelki wypadek — rzekł głos zniżając — muszę panią wtajemniczyć w to, co mi wyznał Nitosławski — czuję, że to jest obowiązkiem mojej przyjaźni dla jej domu.
Wszyscy my uważaliśmy niesłychane podobieństwo rysów pomiędzy p. Wacławem a Horpińskim. Otóż Nitosławski powiada, że z papierów po ojcu doszedł, iż zamłodu była tam jakaś awanturka z prostą ukraińską dziewczyną; inni mówią, że nawet małżeństwo później zerwane. Prawdopodobnie Horpiński jest.....
Zawierska aż się z krzesła rzuciła.
— Hrabio!... to nie może być!
— Ja nie twierdzę, żeby tak było — mówię czego się na mocy papierów domyśla Nitosławski, bo i on nie wie nic stanowczego — mówił hrabia — chciałem jednak, abyś pani to wiedziała.
Rzecz nabiera więcej prawdopodobieństwa zważywszy, że Horpiński dla wszystkich jest zagadką, że jego pochodzenia nikt nie zna, że spytany, wykręca się odpowiedziami, które nic nie mówią.
Słuchała, zadumana smutnie, pani Zawierska.
— Dziękuję ci, kochany hrabio, za życzliwość z jaką mi tę wiadomość byłeś łaskaw udzielić — rzekła po chwili. — Co do Horpińskiego, oileśmy go poznać mogli, zawsze z najlepszej strony się nam pokazywał. Lubimy go wszyscy; nie chce mi się wierzyć, aby miał być tak nieszczęśliwym!
Wychowanie, wyposażenie — zdaje się zatem mówić, iż nie może być biednym takim sierotką.
Powiadasz, że to jest domysł Nitosławskiego — mnie się zdaje, że się myli. Podobieństwo rysów nic a nic nie dowodzi. Przypomnij sobie, hrabio, Angielkę miss Crowd, która była tak podobną do panny... Pławskiej, że się mylono na balach.
Hrabia zamilkł na moment.
— Ja się wcale nie upieram przy tem, ażeby Wacław miał słuszność: mógł się omylić — ale dziwnie wiele okoliczności mówi za jego domysłem.
— Gdyby tak być miało — przerwała Zawierska smutnie — według mojego przekonania obowiązkiem było p. Wacława szukać z tym bratem znajomości, zbliżyć się do niego — i starać się mu być użytecznym.
Hrabia, zapewne niezupełnie podzielając gospodyni przekonanie — nie odpowiedział na to — i zamiast dalszej rozmowy, począł prosić, aby jego zwierzenie się zachowała w jaknajwiększej tajemnicy. Pośpieszył dodać, że on sam wysoce cenił Horpińskiego, że urodzenie mu nie odejmowało wielkich zalet — lecz zawsze — należało, ściślejsze zawierając stosunki, znać tych, których się na poufalszej stopie wpuszczało do domu.
Zawierska musiała podziękować i zapewniła, że tajemnicy dochowa.
Hrabia wyszedł zaraz i lżej odetchnął; zdawało mu się, że świętego dopełnił obowiązku. Z czystem sumieniem pociągnął dalej i zapomniał wkrótce nawet o tem, co dokonał nierozważnie.
Pani Zawierska, dobra, czuła matka, w nieustannym żyjąca niepokoju o córkę i jej los — rozdrażniona nerwowo, z trudnością mogła w sobie utrzymać tajemnicę, która ją poruszyła i zaniepokoiła.
Córce nie myślała jej zwierzyć, ale tegoż dnia, przysiadłszy w łóżku babuni, wyszeptała jej wszystko, co przyniósł hrabia Antoni.
Wspomnienia babci z dawnych czasów, jej znajomość ludzi i obyczajów — dla staruszki historyą Horpińskiego czyniły całkiem prawdopodobną. Nie wierzyła jej Zawierska: ona, przeciwnie, domysł znajdowała bardzo trafnym. O starym Nitosławskim słyszała dawniej wiele i wyobrażenie, jakie o nim miała — godziło się z postępowaniem, które mu przypisywano. Człowiek znany z charakteru szlachetnego, czując obowiązek, mógł bardzo starać się biednemu sierocie życie zapewnić znośne i zatrzeć nieszczęśliwe pochodzenie.
— To wszystko bardzo być może — mówiła staruszka — ale ze strony p. Wacława znajduję to wcale niewłaściwem, że takie domysły, nie mając pewności żadnej, rozgłasza — wiedząc, iż one komuś szkodzić mogą.
Bądź pewna, moja droga — dokończyła — że jeśli nieboszczyk chciał ukryć swój błąd i ślad pochodzenia tego dziecka swego, uczynił to tak, iż nikt nie potrafi odsłonić, co on tajemnicą okrył. Horpiński musi mieć papiery swe, szlachectwo i wszystko w porządku.
Dwie panie długo o tem rozmawiały, postanowiwszy Misi wcale nie mówić — o niczem.
— Nie powinnyśmy wiedzieć o tem — dodała babka. — Co nas to obchodzi? Horpiński przecie nie myśli starać się o Misię.
Obie zamilkły.
— Misia go bardzo lubi — ale się w nim nie kocha — dokończyła staruszka.
Niebezpieczeństwa niema.
— Muszą się go ludzie jednak domyślać — rzekła Zawierska, — kiedy nas aż ostrzegają!




Zawierskie nazajutrz wyjechać miały; wszyscy znajomi złożyli im już pożegnalne wizyty. Jednego tylko Horpińskiego — rozstając się z nim, panna Michalina prosiła, aby przyszedł raz jeszcze.

— Któż wie? — rzekła — może będę miała jaką prośbę, a nawykłam pana uważać za mojego plenipotenta.
Mieszkanie tych pań znajdowało się w takim stanie, że gości w nim przyjmować nie było podobna.
Służba okrywała meble, zdejmowała firanki, ustawiała sprzęty do spoczynku; zamykano szafy, obliczano srebra; gromadzono rozpierzchłe porcelany. W pokojach pań i w przyległych ogromne tłumoki stały otworem, pochłaniając wszystkie przybory, bez których na wsi obejść się nie było podobna.
Misia, ubrana jak na ranek, biegała wyręczając matkę — rozsyłając pomocnice, znosząc swe malarskie pudełka i paczki, bo na wsi malowała z największym zapałem.
Wśród tego zajęcia ujrzał ją nadchodzący Sylwan.
— A! — zawołała, rzucając się na kanapkę — jakże to dobrze, że pan przyszedłeś... będę miała sposobność wytchnąć na chwilę, bo biegając od rana, niezmiernie jestem zmęczona.
Mówią, że Amerykanie (ale to chyba nie Amerykanki?) — wcale z sobą tych węzełków i rupieci mnogich, jak my, w drogę nie zabierają. Było-by to do naśladowania... Co to za nudna rzecz: pakowanie i rozpakowywanie!
— Nie mógłbym pomódz? — zapytał Horpiński.
— Nikt w świecie nie pomaga — odparła Misia — wszyscy przeszkadzają...
Siadaj pan — mówmy o czeminnem, a ja odetchnę... Pan także wyjeżdżasz... na wieś?
Horpiński rzekł cicho:
— Zapewne gdzieś polować będę i...
— Rysować? — dodała Misia.
— Nie wiem — mówił Sylwan — polowanie nie wymaga usposobienia... rysunek przeciwnie. — Są dni, w których ani oczy, ani ręka, ani umysł rysować nie umie.
— Ja się naówczas zmuszam — zaśmiała się panna Michalina.
— Udaje się to pani?
— Niezawsze... ale potrzeba nawykać do takiego okiełznania siebie.
— Oile ono możliwe — rzekł Horpiński. Młócić można zawsze — ale ani poezyi pisać, ani malować zawsze nie podobna.
Po chwili spojrzała panna Michalina na gościa swojego.
— Jeździsz pan w lecie wszędzie — rzekła — dla czego-byś do nas nie przyjechał? Pruszczyc postara się o polowanie, a ja o album i ołówki...
Są u nas takie stare dęby — że się same proszą do studyów.
Horpiński milczał z głową spuszczoną.
— Na wymówkę moję mógłbym to powiedzieć tylko — odezwał się pomyślawszy, — że ludzie i tak mi zazdroszczą dobrego przyjęcia u państwa i moich częstych odwiedzin: cóżby to było, gdybym ośmielił się na wieś pojechać!
— A panu to szkodzi, że ludzie się bawią, rozpowiadając sobie różne rzeczy?
Wtrąciła Michalina.
— Kiedy-bo to są nie rzeczy, ale niedorzeczności! — rozśmiał się Sylwan — i poruszył ramionami.
Dochodzę do tego, iż mi gotowi przypisywać zuchwalstwo — które kazałoby zwątpić o moim zdrowym rozsądku.
P. Michalina musiała się domyślać znaczenia tych wyrazów i urwała rozmowę.
— Zrobiłbyś pan mamie i mnie wielką przyjemność — rzekła po przestanku — gdybyś przyjął zaproszenie moje.
Jest w niem wiele egoizmu — miałabym kogoś, coby mój koloryt nieszczęśliwy osądził bezstronnie — miłą wieczorem rozmowę i dla kochanej mamy, która się często ze mną nudzi, najmilszego z gości.
— Co się tycze kolorytu — umyślnie skręcając na to rozmowę — rzekł Horpiński — zdaje mi się, że pamięć na jedno prawidło wszystkie rady i spostrzeżenia zastąpi. Mówiliśmy o tem nieraz; koloryt jest zawsze stosunkiem, nie ma w nim nic absolutnego — barwy stają się jaskrawemi przez sąsiedztwo, które je podnosi, lub tłumione, gdy się przy nich położy inne.
— A! zieloność i lazury... pomimo znajomości prawideł tak są do ożenienia trudne — wesoło podchwyciła Misia.
Śmiał się Horpiński.
— Ja mam w tem mniej jeszcze wprawy i doświadczenia, niż pani — zakończył.
— Polowanie u nas — pośpieszyła dołożyć panna — ma być nadzwyczaj dla myśliwych ponętne. Pruszczyc ochrania źwierzynę, jest jej moc wielka... Mamy psy... strzelców, — wszystko.
— Ale ja namiętnym myśliwcem nie jestem — rzekł Horpiński — poluję, bom próżniak.
— Słowem, że do nas pana w żaden sposób skusić i pociągnąć nie można — dodała z lekkiem westchnieniem panna Michalina. — Wiem, że nie udałoby mi się nawet oporu jego zwyciężyć zapewnieniem, że milszego towarzystwa, nad jego — nie znam.
Skłonił się Horpiński, ale twarz jego posmutniała.
W tej chwili powolnym krokiem przesuwała się przez pokój pani Zawierska, a córka wstała żywo, pochwyciła ją pod rękę i, sparłszy główkę na jej ramieniu, przyprowadziła do Sylwana.
— Niechże mama poprze moją nadaremną prośbę — rzekła. — Zapraszam do nas na wieś p. Horpińskiego i — najniegrzeczniej w świecie, droży się i opiera.
Matka zdawała się zmieszaną.
— O! nie powinieneś nam tego odmawiać — odezwała się głosem jakimś drżącym. — Bardzo-by nam było miło.
Nie nalegała jednak zbytecznie; Sylwan uczuć to musiał.
Panna Michalina nie rozumiała chłodu matki, bo nie wiedziała, że wczoraj właśnie usłużne usteczka doniosły Zawierskiej, iż — po mieście żeniono już Michalinę z Horpińskim. On czuł, że dłużej tu nie powinien był pozostać i szybko żegnać się zaczął. Panna Michalina odprowadziła go do drzwi z naleganiem i powróciła do matki, która stała w temsamem miejscu nieporuszona.
— Mamo?... co tobie? — zawołała.
— Nic, dziecko moje — wahając się, poczęła matka, oglądając się po przechodzących sługach. — Chodź ze mną do gabinetu.
I wyraz twarzy i ton mowy zapowiadały, że to — nic — było jednak czemś dosyć ważnem.
Zawierska padła na kanapkę i podparła głowę na ręku smutna.
— Misieczku moja droga — odezwała się — jesteś trzpiotkiem nieostrożnym. Po co było Horpińskiego na wieś zapraszać?
— Bo chciałabym go tam widzieć — poprostu odparła Misia.
— Ale, dziecko moje — wtrąciła matka niespokojnie — czy wiesz, że... że już plotą ludzie — niewiedzieć co — i żenią ciebie z nim?
Michalina się roześmiała.
— Nie rozumiem, co-by w tem dla mnie uwłaczającego być miało — rzekła. To pewna, że o mnie ani myśli, ale gdyby myśl tę powziął, nie widzę w niej nic tak — poczwarnego!
Matka zacisnęła usta.
— Dziecko moje! — szepnęła.
Rumieniec oblał twarz Michaliny.
— Z mamą powinnam być szczerszą — rzekła. — Nie kocham się w nim — ale, że bardzo go kocham, lubię, szacuję, że mi jest sympatycznym i że — wyszłabym za niego, gdyby mnie chciał — to nie ulega wątpliwości.
Zawierska zbladła i ręce się jej załamały.
— Misieczku! — zawołała — zabijasz mnie.
Michalina przypadła do matki, objęła ją za szyję i całować zaczęła.
— Matuniu kochana — szepnęła — nie trwóż-że się, proszę... Mówię ci, co myślę i czuję, ale wiem, że to jest niepodobieństwem.
Do tego człowieka wszystko mnie pociąga — jego wyższość umysłowa, powaga, takt — rozum — a więcej niż to — jego smutek, coś tajemniczego, co go okrywa... jakaś nieuleczona tęsknica, którą nosi w sobie.
Uczuciu temu nie mogłam się obronić — nie taję się z niem.
Widząc, że matka nerwowego jakiegoś drżenia dostała, Misia przestała mówić, a zaczęła ją pieścić.
— Jeżeli już tak daleko rzeczy zaszły — poczęła Zawierska — uścisnąwszy córkę — wszystko ci powiedzieć muszę. Nitosławski — zwierzył się tu niektórym osobom z domysłu — jak się zdaje — bardzo uzasadnionego — iż ten Horpiński jest... jest...
Tu otarła chustką twarz matka i szepnęła oglądając się.
— Ojciec Nitosławskiego miał jakiś romans z prostą ukraińską dziewczyną. Mówią, że się z nią ożenił, ale małżeństwo to zostało rozerwane i unieważnione. Horpiński ma być synem tej chłopki. Dla tego jest tak okrutnie do Wacława i brata jego podobnym.
Słuchając tego zwierzenia się matki, Michalina stała wyprostowana, blada, z oczyma zaiskrzonemi, cisnąc ręką piersi — poruszona tak, że Zawierska się ulękła.
Przerwała nagle:
— Niech mama mówi — proszę — odezwała się Misia — słucham. Naturalnie, obchodzi mnie los tego człowieka, alem rada, że wiem o tem.
— Pojmujesz więc — dodała Zawierska, że gdy o nim takie wieści chodzą...
— Które pan Wacław rozpuszcza — wtrąciła pogardliwie Misia. — Mama to znajduje z jego strony szlachetnem?
— Zmiłuj się! — przerwała Zawierska. — Prawda ta, czy bajka, jest nadzwyczaj niemiłą.
— Cóż w tem ten biedny p. Sylwan zawinił? — rzekła Michalina — ja nie widzę! Przypuszczam, że tak jest w istocie, jak p. Nitosławski mówi. — Obudzą to większe jeszcze współczucie dla nieszczęśliwej ofiary — ale jej nie ujmuje bynajmniej.
Wolałabym nie wierzyć w tę plotkę — a jednak ze smutku Horpińskiego, z jego życia, ze wszystkiego można wnosić, iż coś jest w tem prawdy... Najsmutniejszem ze wszystkiego, iż to jest tajemnicą.
Jest synem chłopki?... czyż w oczach mamy mniej wart przez to?
— A zlituj się — żywo przerwała Zawierska — niech się to sobie zowie przesądem, czy czem chcesz — ale takie pochodzenie — niepewność wreszcie czy małżeństwo było zawarte — czynią Horpińskiego w towarzystwie niemożliwym. Żadna rodzina go przyjąć nie może.
Misia westchnęła i uśmiechnęła się gorzko.
— Biedna więc ofiara za błąd ojca będzie musiała przez całe pokutować życie!...
— Nitosławski mógł go wprost przyznać — przerwała Zawierska. — Powiadają, że rodzina go ubłagała i odwiodła od tego. Tosamo już małżeństwo czyni wątpliwem.
Łzy popłynęły z oczów Zawierskiej.
— Wiesz jak ja go lubię, jak go cenię, zresztą to jedno, że tobie się podobał i jest miłym, starczy, abym go kochała — ale zważ sama!... zważ sama...
A! nie myślmy i nie mówmy o tem! — dokończyła, oczy zakrywając, Zawierska.
Wyciągnęła potem ręce do córki — i w niemym uścisku ją przyciągnęła ku sobie.
Misia nie mówiła długo nic.
— Niech się mama uspokoi — poczęła w końcu. Nie ma w tem wszystkiem nic groźnego. Horpiński nigdy ani pomyślał o mnie. Ja zaś — jeżeli się do niego przywiążę — to cóż! Nie pójdę wcale za mąż i będziemy tylko parą dobrych przyjaciół. Bo, że pochodzenie jego nie odejmie mu u mnie ani odrobinki tego uczucia, jakie mam dla niego — to — mamciu!... niestety — rzecz pewna!
— Uczucia!... powtórzyła Zawierska rozpaczliwie.
— Mamciu! ani słowa więcej! Wierz mi, że niedorzeczności nie popełnię, a on prędzej uciecze od nas, niż się zbliży. — Nie mamy się czem trwożyć — niech sobie życie dalej tak płynie, jak płynęło... i...
Położyła palec na ustach...
— Nikomu o tem ani słóweczka!
Wstały obie i smutne poszły do babci, która tego dnia ciągle je przy sobie mieć chciała.
Panna Michalina starała się być taką, jak dni powszednich, i nie zdradzać się z tem, co nosiła w duszy. Zawierska na wyjazd i rozstanie ze staruszką składała widoczny swój smutek.
Nazajutrz powozy i bryki wyruszyły ku Pradze, a oczy Michaliny napróżno gdzieś po drodze szukały Sylwana, którego zobaczyć pragnęły. Horpiński również się wybierał w drogę, chociaż tym razem nie do Rusinowego Dworu. Chciał, pożegnawszy tylko matkę — odświeżyć się i rozerwać podróżą zagranicę.
Rozmowa z Michaliną ostatnia do zbytku go rozmarzyła: potrzebował roztargnienia, wrażeń, aby zbyt się nie upajać złudzeniami, nie dać się opanować nadziejom.
W Rusinowym Dworze, do którego naprzód podążył, zastał wszystko jakby odmłodzone wpływem pani, która tu teraz królowała. Tatiana i Horpyna, coby miały nad dzieckiem panować, dały mu się zupełnie ująć i — słuchały go. Dziewczę robiło, co chciało, i płaciło za powolność uściskami i pieszczotami, których stara, znękana kobieta żądną była. Pod wpływem wychowanki humor i sposób życia starej się odmienił. Pynia nie dawała jej płakać i zawodzić; kazała się z sobą śmiać, prowadziła ją do ogródka, nawet w pole i do lasów.
Stara w początku nie dawała się jej wyciągać; powoli jednak, naprzód na podwórze, potem za wrota i coraz dalej za sobą wywlekała ją sierotka. Na twarzy zmieniła się, skutkiem tego uspokojenia wewnętrznego Horpyna; rysy się wypełniły, trochę świeżości wróciło na lice, czasem nawet uśmiech ją na chwilę rozpromienił. Smutek pozostał na dnie, — lecz nie tak często wypływał przez usta i oczy.
Gdy Sylwan z radością postrzegł tę zmianę w matce, ona z trwogą znalazła syna postarzałym i przybitym, zbiedzonym jakimś i nadzwyczaj milczącym. Serce matki domyślało się, że to bez przyczyny być nie mogło; — starała się jej dopytać, lecz Sylwan zbył ją kilku obojętnemi słowami.
Nazajutrz, gdy siadł na ławie, naprzeciwko okna, przedwczesne włosy siwe, które już dawniej widziała, uderzyły Horpynę, — zdawało się jej, że ich przybyło.
— A! — zawołała ręce łamiąc strwożona, ty się zamęczasz dla mnie! Co twoje za życie? Połowa duszy tu, połowa tam, a szczęścia dla ciebie nigdzie. Nawet dla matki tyś na pół obcy, a dla tych ludzi, z którymi przestajesz, gorzej jeszcze.
Zaczęła lamentować podawnemu.
— Po co mi Pan Bóg dał życie? Chyba, abym za grzechy pokutowała na tym świecie. Wszędzie, gdzie stąpię, niedolę z sobą przynoszę.
Gdybym umarła — byłbyś wolnym!
Nie dał jej mówić Sylwan, ale się rozpłakała rzewnie. Dusza się otworzyła, nie mogła już w sobie wstrzymać nawet tajemnicy tyczącej się sprowadzenia Horpyny: zdradziła się z nią i oskarżyła.
Wistocie, ona teraz dla siebie potrzebowała dziewczęcia i przekonywała się, widząc syna przy niej, że owo osnute małżeństwo było niemożliwem.
— Darmo chcieć naturę przerobić, — odezwała się — i skórę ściągać z człowieka. Z jaką się kto urodził, w takiej umrze. Snuło mi się po głowie, zrobić z ciebie ukraińskiego chłopa, — ale ojciec chciał inaczej, a ty masz jego twarz, jego krew i naturę.
Tam ciebie do ojcowskiego rodu ciągnie wszystko, tam musisz iść! tam pójdziesz, bylem ja ci na przeszkodzie nie stała.
I znowu narzekać zaczęła na życie swoje, a śmierć wywoływać, aż Tatiana, podsłuchująca u drzwi, Pynia i syn usta jej gwałtem zamknęli, ale się rozpłakała, rozbolała i utulić jej nie było można.
Dopiero w godzinę potem, gdy Sylwan przyniósł podarki, które dla Pyni z Warszawy wiózł, gdy je rozłożył na stole, dziewczę się z radości poczęło śmiać, w ręce klaskać, starą całować, Sylwanowi do kolan się kłaniać, a gdy Tatiana przyszła podziwiać paciorki, chustki, wstążki do włosów, kolczyki i grzebyki — trochę wesela wróciło pod strzechę.
Pynia się tem wszystkiem nacieszyć nie mogła, jak dziecię, i wieśniaczka chwytała, przymierzała, przyglądała się sobie w zwierciadełku — oczy jej pałały, usta się nie zamykały.
Tatiana prorokowała, że tej nocy spać nie będzie; dziewczę żądało tylko, aby jej to wszystko włożyć pozwolono pod poduszkę.
Ta radość kupiona tak tanio — i Sylwana chwilowo odżywiła, a matka za wychowanicę, do której się tak przywiązała, niezmiernie mu była wdzięczną.
Nazajutrz wrócił smutek na twarz starej, widok syna dawne myśli wznowił. Myślała o jego przyszłości. Siwe włosy ją przerażały.
— Takie życie, jakie ty teraz prowadzisz — poczęła — nie zdało się na nic, a ja jestem temu winną. Lepiej niech się ja męczę, niżbyś ty tak marnie miał przepadać.
Po co tobie się odrywać do starej baby, do Rusinowego Dworu? na dwóch stołkach siedząc, nigdy nie będziesz szczęśliwym. Mieszkaj tam, a żeń się, żeń.
— Nie myślę o tem wcale — rzekł Sylwan — kobieta, którejbym ja zażądał — pewnieby mnie nie przyjęła, a taka, coby mnie chciała — trudno, aby mi się podobała! Jestem już za stary!
Sprzeczali się tak chwilę; matka obstawała przy swoim, nieustępując. Horpiński zmilczał.
Przez całe dnie, ile się razy spotkali, ona powracała do tego, aby syna przekonać, iż w ojcowskim świecie szukać powinien szczęścia; on upierał się przy tem, iż najlepiej mu było tak, jak teraz, żyć.
— Chcesz, abym wesołym się okazywał — mówił matce — ale przypomnij sobie, że ja nigdy nie byłem wesołym. Taka moja natura. Płacząc wydałaś mnie na świat; we krwi mojej twe łzy płyną.
Sprzeczali się tak ciągle. Aby uniknąć sporów, Sylwan po całych dniach siedział na polu lub w lesie. Przychodziło mu czasem na myśl zrobić wycieczkę do Zawierskich na dni parę, potem tłómaczył sobie tę pokusę jako niebezpieczną — jako niemożliwą. Ostatnie pożegnanie z Zawierską matką — nie było zachęcające.
Dnie przechodziły powoli na tych rozprawach z matką, albo na dumaniach pod sosnami i w polu, na słuchaniu obojętnych opowiadań parobków.
Do Brzózek jechać nie miał ochoty i unikał aby się z Bończyną nie spotkać.
Wdowa, przez babunię spokrewniona, choć zdaleka, z Zawierskiemi — mogła mieć o nich wiadomości....
Gdy mu raz ta myśl przyszła i zaczęła go nękać, wkońcu, niemogąc się jej oprzeć, wstąpił do Brzózek.
Bończyna, dla chorej matki, prawie się nigdy z domu nadługo nie oddalała; zastał ją, jak nad wieczór: ubrana w fartuszek, z konewką zieloną polewała w ogrodzie kwiatki. Na głowie miała biały czepeczek, zręcznie ułożony, i przypominała teatralne subretki, których miała żywość, ruchy i figlarną twarzyczkę.
Strój ten domowy bynajmniej jej nie zmieszał; wiedziała, że było jej w nim do twarzy — powitała głośno i ochoczo rzadkiego gościa, rzuciła konewkę w ganku i, nieodpasując fartuszka, wprowadziła go do salonu.
Sędzina, której się Horpiński miał szczęście podobać, teraz, jak zawsze, przyjęła go bardzo serdecznie, wymawiając, że tak rzadko je odwiedzał. Mówiono, naturalnie, o wspólnych znajomych i Bończyna wspomniała Zawierskie.
— Pisała mi Misia, że pana do siebie na wieś zapraszała — odezwała się — ale mało ma nadziei, abyś jej prośbie zadość uczynił.
Pokręciła główką.
— Dziś-byś się pan biednej Zawierskiej więcej przydał, niż kiedykolwiek — dodała — bo ma wiele trosk i kłopotów.
— Z jakiego powodu? — podchwycił niespokojny Sylwan.
— Dzieją się rzeczy prawdziwie nie do wiary — mówiła Bończyna dalej. — Mieli tak nieograniczone zaufanie w Pruszczycu. Nie ulega wątpliwości, że był najpoczciwszym z ludzi, ale go, jako gospodarza i człowieka do interessów, przechwalono. Umiał tylko tak sobie zawsze dawać rady, że pani Zawierska miała podostatkiem na wszystkie fantazye.
Teraz Pruszczyc zmarł nagle i okazało się po rozpatrzeniu, że majątek i interesa są w stanie opłakanym.
Wiadomość ta poruszyła wielce Horpińskiego, ale mu się w nią wierzyć nie chciało.
— Musi w tem być wiele przesady — odparł. — Zły stan interesów przez lat wiele utaić się nie daje. Pruszczyca wszyscy chwalili, patrzono na jego czynności, nikt nie posądzał, aby Zawierskich interesa miały cierpieć. Miano je za bardzo bogate.
Wtem sędzina przerwała:
— Ja jeszcze za życia Zawierskiego słyszałam, że na majątku długi były znaczne; rachowano na to, że je ten Pruszczyc spłacić potrafi. Biedna Zawierska! dla dogodzenia córce nie oszczędzała się wcale.
Westchnęła staruszka.
— Bądźcobądź — przerwał Sylwan — bardzo źle być nie może: z wielkiej fortuny pozostanie mierna, a nikt się lepiej do tej zmiany zastosować nie potrafi nad p. Michalinę — oile ja ją znam.
Nie mówiono już potem o niczem więcej, tylko o Zawierskich; Sylwan żywo się zajmował tem i niepokoił.
Na wyjezdnem wdówka, żegnając sąsiada, filuternie dodała:
— Spodziewam się listu od Misi — i wiadomości z Warszawy: chcesz pan się co o Zawierskich dowiedzieć — odwiedź mnie, bardzo proszę!
Niespokojny, smutny powrócił do domu Sylwan; przed matką się nie mógł zwierzyć z niczego. Rozważając to, co dawniej wiedział, i to, co mu Bończyna mówiła, Horpiński przyszedł do rezultatu, iż w żaden sposób ruina nie mogła grozić Zawierskim. W najgorszym razie zawikłanie.
Byłby się wybrał może, ale do pomocy — nie czuł się na siłach wcale. Ani gospodarzem, ani do interesów stworzonym nie był. To, co sam miał, utrzymywał skrzętnie, ale w sposób najprostszy — rachubą i oszczędnością.
Kilka tygodni upłynęło; walczył z sobą ciągle, niechcąc zbyt prędkiem ukazaniem się w Brzózkach wydać się z tem, jak go los tych pań obchodził; wostatku pojechał.
Dzień był pochmurny; Bończyna u krzesła matki czytała jej powieść Dumasa. Obie, znużone samotnością, przywitały zbawcę radośnie.
Lecz i sędzina i wdówka miały wyraz twarzy przygnębiony i chmurny. Zaczęto od wpływu pogody na pola i urodzaje; lecz żywa Bończyna natychmiast wygadała się z tem, co je tak zasmuciło.
Babunia umarła! Śmierć jej nie byłaby może zbyt wielkiego wywarła wrażenia w Brzózkach, ale następstwa jej: nadzieje dawno żywione zawiodły! Babcia, która miała między dalszą rodzinę znaczny swój majątek rozpisać — a z niego część obiecywała Zawierskim, tyle razy robiła i przerabiała testament i kodycylle że się po jej zgonie żaden ważny nie znalazł. Spadek więc miał wywołać proces i prawdopodobnie dostać się zupełnie obcym, dalekim, nieznanym krewnym.
Dotykało to tak dobrze Bończynę, jak Zawierskich.
— Patrz pan — mówiła młoda pani — nigdy jedna bieda nie idzie sama: ciągną się szeregiem, za ręce się wziąwszy.
Zaledwie Pruszczyc zmarł, a tu i babcia nas osierociła — nic nie zostawując na otarcie łez.
Co do mnie — dodała naiwnie Bończyna — prawda, że trochę rachowałam na zapis babci i byłby mi pożądanym, bo mam dłużki — ale.... dam sobie radę. Gorzej Zawierskim, które zapis babki mógł uratować, a zamiast niego zostaje — tylko proces.
— Niekoniecznie go prowadzić mają! — rzekł Horpiński. — Z dobrej woli nie godzi się nic podobnego przedsiębrać, a musu w tem niema.
Bończyna się rzuciła na krześle.
— Mylisz się pan! — zawołała. — Prawnicy mają w tem interes, aby do procesu namówili. Jeden z Warszawy tu do mnie przyjeżdżał, zachęcając, abym się o moje prawa upomniała. Tożsamo zrobią z Zawierskiemi; a że matka zakłopotana teraz, łatwo ją więc nadziejami uwiodą.
Po tym wstępie Sylwana odpadła ochota do rozmowy: pogrążył się w myślach. Teraz, gdy te panie miały tyle niespodzianych trosk i kłopotów do zniesienia, nie wypadałoż mu — choć na chwilę się tam stawić i ofiarować, acz niedołężną, pomoc swoję?
Milczący wyjechał z Brzózek — jechał do dworku bardzo długo, rozmyślając, a gdy go matka niespokojna przywitała w progu, rzekł jej cicho, że — choćby nie chciał, na czas jakiś musi się udać do Warszawy.




Wieś, przy której znajdowała się główna rezydencya Zawierskich, zwała się Zaborowem — ją samą nieboszczyk chciał przechrzcić na Złotolin, ale się to imię nie przyjęło. Osada była bardzo stara, a i dwór przerobiony i upiększony musiał już stać wiek cały.

Rodzina można, choć ją często sprawy publiczne, od których się nikt nie uchylał, powoływały do stolicy — kochała to swe prastare gniazdo, i każde pokolenie do upiększenia jego się przyczyniało. Przepysznie więc i magnacko wyglądał Zaborów.
Pałacyk murowany, w wieku XVIII-ym przerobiony, miał wybitny charakter czasu — późniejsze przybudówki i restauracye coś fantastycznego uczyniły z niego. Malowniczo wznosił się na pagórku i tle ogrodu, który się zachował napół francuzkim, pół angielskim.
W ostatnich czasach kwiatami go ubarwiono.
Nieboszczyk Pruszczyc starał się o to, aby nawet pod niebytność tych pań nic tu zaniedbanem nie było. Podwórce, ogrody, cieplarnie, park utrzymywano wielkim kosztem nadzwyczaj troskliwie.
W pokojach każdego czasu przybywająca Zawierska znajdowała wszystko gotowem na jej przyjęcie. Naturalnie, służba też liczna utrzymywaną być musiała dla tego porządku, co niemało kosztowało.
Pruszczyc — jak się zdaje — do ostatniej godziny łudził się tem, iż interesa cudowną jakąś operacyą podźwignąć potrafi. Taił on jaknajstaranniej stan istotny interesów od śmierci Zawierskiego poczynając, całą baczność zwracał na to, aby nigdy na niczem nie zbywało paniom: oszczędzał im troski — i śmierć nagła schwyciła go, gdy może najbardziej się powikłały interesa, a on najokrutniej gryzł się niemi.
Wiadomość o tem, po śmierci Pruszczyca — jak piorun spadła na biedną Zawierską, która tylko kochać i płakać umiała. Likwidacya była tak niespodzianą, iż w początkach jej uwierzyć nie chciano.
Rażona tem Zawierska naprzód położyła się do łóżka i odchorowała cios ten okrutny. Ona sama nie czuła się nim dotkniętą — ale — Misia! jej ukochane, jej jedyne dziecko!
Napróżno Michalina, na której wrażenie słabe uczyniła katastrofa — starała się matce wytłómaczyć, że się zupełnie z losem swym pogodzić potrafi: Zawierska rozpaczała!
Zebrana rada familijna po rozpatrzeniu wszystkiego zawyrokowała, że część dóbr znaczną sprzedać było potrzeba, aby Zaborów ocalić. Do tego miejsca przywiązane były najdroższe rodziny pamiątki; rozstać się z niem — ani można było pomyśleć.
Lecz szło za tem, że Zaborów, sam pozostając, nawet przyzwoicie na tej stopie do jakiej się nawykło, utrzymanym być nie mógł. Ogrody, budowy, służba — kosztowały bardzo wiele.
Nadzieja spadku po babci rzucała jakiś promyk jaśniejszy na przyszłość — śmierć staruszki ją zniszczyła.
Namawiano w istocie Zawierską do procesu, ale ona się go obawiała, a Michalina była mu wręcz przeciwną. Nic jeszcze w tym względzie nie postanowiono. Wszystko było w smutnem zawieszeniu, wyczekiwaniu — nierozwiązane dotąd. Matka chorowała i płakała. Misia pocieszała ją i nie traciła ducha.
O posiadanie Zaborowa rozbijało się wszystko. Postradać go — było boleścią niewysłowioną, zachować prawie niepodobieństwem, bez zmian, które miały nieustannie upadek przypominać.
Więcej niż kiedy wyrzucała sobie matka, iż nie ubłagała córki, aby wyszła za Nitosławskiego: bogaty pan byłby z łatwością długi pospłacał i piękną starą posiadłość ocalił.
Na Michalinie to pierwsze w życiu dotknięcie ręki losu uczyniło tak mało widomego wrażenia, jakby do niego była przygotowaną. Kilka dni chodziła jakby ogłuszona i zdrętwiała nieco — potem dźwignęła się nagle, energicznie, i zapomniawszy o sobie, czuwała nad matką tylko.
Jej obojętność i spokój przyczyniły się też wielce do uspokojenia Zawierskiej. Z przyjaciół mnogich, z dalekiej rodziny, nikt nie zawiódł zupełnie, ale też nikt nie był przygotowanym, ani zdolnym do ofiary wielkiej.
Radzono, przyjeżdżano, obmyślano środki mogące odwlec katastrofę, ale niezapobiegające jej.
P. Michalina była za odważnem i stanowczem postępowaniem, Zawierska — za temporyzacyą. Wierzyła postaremu w jakiś cud, zwrot, w coś niespodzianego. Śmierć babci, która testamentu nie miała czasu legalizować — przybiła zupełnie Zawierską.
Smutek więc panował w tym, niedawno jeszcze tak świetnie i pańsko wyglądającym, Zaborowie. Życie nie miało czasu się zmienić jeszcze; pozostało na dawnej stopie. Mówiono o oszczędnościach — lecz rozpocząć ich nikt nie miał siły.
Męzkiej rady i dłoni potrzeba było gwałtownie, ale Misia, która niedawno oblężoną była przez wzdychających do jej ręki — znalazła się osamotnioną nagle; Zawierska także. Potrzeba było wzywać i prosić, aby kto przybył z radą.
Oskarżano Pruszczyca nieszczęśliwego, narzekano bez miary — i na tem się kończyło.
Zawierska, chociaż z łóżka wstała i przechadzała się, wybladła i zmizerowana — była jeszcze słabą; Misia unikała nawet mówienia z nią o interesach. Na rozmaity sposób potajemnie starała się coś robić, aby przynajmniej nie pogorszyć położenia. Szukała człowieka do pomocy matce i sobie — znaleźć go nie mogąc.
Taki tu był stan rzeczy, gdy jednego dnia zrana oddano Misi bilet, na którym wyczytała nazwisko Sylwana Horpińskiego.
Porwała się z okrzykiem, wołając, aby natychmiast proszono go do salonu, a sama coprędzej zaczęła się na ranek ubierać. — Matka, która już wiedziała o gościu, przyszła do niej, niepewna jeszcze: czy się ma cieszyć czy trwożyć.
Na twarzy Misi malowała się radość.
— Mamciu — rzekła, całując ją — jestem pewna że ten mój — jak go ty nazywałaś — protegowany, będzie nam wielką pomocą. Przeczuwałam jego przybycie. Proszę cię, przyjmij go dobrze.
Sylwan, czekając, chodził po wielkim salonie pustym, którego okna na ogród i ukwieciony ganek wychodziły... Wszystko tu z dawnych czasów tak było nietknięte, wspaniałe, poważne, iż mu się wierzyć nie chciało, że się to wstrząśnięte już chwiać mogło.
Zaszeleściała sukienka — i Michalina pierwsza wbiegła żywo z wyciągniętemi do gościa rączkami, z twarzą prawie wesołą, choć na niej widać było ślad cierpienia.
Zmierzyli się oczami.
— Prawdziwy dowód przyjaźni — zawołała — gdy się przybywa, jak pan — w czarną godzinę! Wszak pan już wiesz?
Horpiński głowę pochylił.
— I wistocie dlatego przybyłem — rzekł — aby, choć wielce nieudolne, ofiarować usługi moje. Na coś zawsze się przydać mogę.
Michalina wskazała mu krzesło.
— Naprzód się nam pan przydasz bardzo, bo będziemy mieli z kim razem boleć.. i obmyślać, co na przyszłość postanowić mamy — zaczęła Michalina. — Nieszczęście to, które matkę moję szczególniej boleśnie dotknęło — spadło na nas, jak grom z jasnego nieba, i dowodzi, że przy najlepszem sercu i chęciach można zgubić — gdy się pragnie ocalić.
— Pruszczyc nas oszczędzał, milczał, pokrywał, taił — i systemu tego trzymał się tak długo, aż się wszystkie wyczerpały środki. Wcześniej ostrzeżone, powoli mogłyśmy się ratować — dziś!
Michalina spuściła głowę i zamilkła.
— Niech mi pani pozwoli — przerwał Sylwan — zaprzeczyć, żeby dziś już niepowetowane były te omyłki. Potrzeba się w tem z krwią zimną rozpatrzeć.
— Z zimną i z gorącą — odparła Misia — rozpatrywaliśmy się w położeniu; zdaje się, że ocalić dawne nasze posiadłości jest niepodobieństwem. Zostanie się nam zawsze — jak dla mnie — bardzo dosyć, ale matce sama myśl zmiany życia, miejsca, stopy — na jakiej żyłyśmy, jest nieznośną.
— Ubolewam nad tem — odezwał się Sylwan — że ja nie dosyć mam wprawy i doświadczenia, aby skuteczną przynieść pomoc. Natomiast gotowość przynoszę do wszelkiej z mej strony posługi. Niech pani mną rozporządza. Mogę być posłem, pośrednikiem, tłómaczem i pójść pod rozkazy — opiekuna jakiego sobie panie wybiorą.
Jeszcze raz Michalina rękę mu podała.
— Opiekuna nie mamy jeszcze — rzekła — ale o tem dość będziemy mieli czasu rozprawiać.
Na te słowa weszła Zawierska matka, straszliwie zmieniona, blada, kaszląca, z twarzą wyszczuplałą, ubrana niestarannie — witając gościa dosyć zimno, choć siliła się, aby być grzeczną.
Nie umiała teraz o niczem mówić, oprócz nieszczęścia swojego, i wkrótce wpadła na ten przedmiot — narzekając na nieboszczyka Pruszczyca, gdy córka śmiało stanęła w jego obronie.
— Pruszczyc był prawdziwym przyjacielem naszym — rzekła — najlepszym dowodem tego jest, że wszystko, co miał własnego, obrócił na nasze interesa, wiedząc, że tego nigdy nie odzyska; omylił się, biedny, przerachował, ale nam dał lat kilka życia swobodnego i spokojnego, za które wdzięczność mu winnyśmy.
— Wolałabym była mniej delikatności z jego strony — odezwała się Zawierska — a więcej baczności na przyszłość naszą — niestety!...
Panna Michalina, nie dając się matce zbyt rozgadywać o tem wszystkiem, usiłując i ją i gościa rozerwać, zaczęła pokazywać dom, obrazy, pamiątki; mówiła o ogrodzie, ale i ten przedmiot wywołał łzy — bo cały ten świat pamiątek potrzeba było porzucić, rozstać się z nim i zestąpić o kilka stopni niżej w ustroju towarzystwa.
Zawierska powtarzała, że tego nie przeżyje.
W domu też nie było jeszcze najmniejszego znaku zmiany położenia: stopa, ton, utrzymanie pozostały czem były.
Jedna tylko Misia cicho szeptała, że już przedsięwzięła nowicyat ubóstwa, i że bez wiedzy matki zaczęła się przyzwyczajać obchodzić bez sług, bez wielu zbytkownych wygódek.
— Sądzę — odezwała się do Horpińskiego, gdy zostali sami — że, bez wielkiej przykrości i ofiary można uproszczenie życia doprowadzić bardzo daleko.
Ze wszystkiego najprzykrzejszem mi będzie może nie mieć pracowni osobnej, oszczędzać płótno, którego ja tyle psuję — myśleć o tem, aby drogich farb na moje mazaniny nie wychodziło tak wiele — ale i do tej doskonałości przyjdę z czasem, że — potrafię skąpić ultramarynu i chromów... Obrazy zyszczą na tem, bo będą raniej jaskrawe.
Śmiała się biedna.
Sylwan zaraz po obiedzie rozpoczął rozmowę poważnie, chcąc się dowiedzieć pewnych szczegółów o interesach. Ponieważ robiono właśnie inwentarz i likwidacye i sprowadzony na ten cel urzędnik i prawnik — całą kancellaryą mieli na folwarku — Zawierska, z nieśmiałością pewną, odezwała się, że możeby tam chciał zajrzeć.
Horpiński, nie zwlekając chwili, poszedł natychmiast.
Nic na świecie wstrętliwszego niema i smutniejszego nad widok przygotowań do pogrzebu i do ruiny. W obu przypadkach ludzie, co usłużyć mają, z pewną satysfakcyą korzystają z tego, iż się im upiekła gratka. Zwykle ubodzy, łaknący, nie bez jakiejś radości patrzą na to, co lepiej od nich wyposażonych dotyka. W tym momencie oni są górą — są potrzebni i ci, którym się kłaniali, od nich zależą.
Przykry obrazek w oficynie stanął przed oczyma wchodzącego tu Horpińskiego. Prawnik i urzędnik, zrana nieco papierów przetrząsnąwszy, po obiedzie potrzebowali wypoczynku i czekali na jakieś informacye, przy butelce wina, (którego sobie obficie dostarczać kazali), grając w karty.
Pan Radca Dworu Barański i Mecenas Pawłomorski — ludzie obaj średniego wieku — jak znaczniejsza część dorobkowiczów, którym los odmówił wszystkiego zamłodu — lubili teraz zażywać pomyślniejszej doli.
Radzca był wzrostu więcej niż średniego, silny, rumiany, i żeby mógł być pięknym mężczyzną dla panien miejskich, brakło mu tylko kawałka jednej nogi. Nakuliwał trochę, porównywając siebie z tego powodu do Byrona, bo zresztą nic z nim wspólnego nie miał.
Właściwie do pięćdziesięciu lat, choć myśmy go dorobkowiczem nazwali, nie dorobił się nic — bo niepomiernie używał i miał do kart namiętność.
Człowiek był zresztą dobry, dosyć roztropny — wykształcenia miał niewiele, więcej nieco doświadczenia, a sztukę życia opierał na tem, aby, nie narażając się zbytnio nikomu, wyzyskać każdą sposobność dla siebie. W przystępie jakiejś namiętnej fantazyi ożenił się, na co teraz narzekał, ale żona stokroć nad niego więcej miała do tego prawa.
Z powodu nieporozumień z nią Barański szczęśliwym był, gdy mógł się wyrwać z domu i jaknajdłużej niepowracać do niego.
W towarzystwie zresztą wesół był i innych starał się utrzymać przy dobrym humorze.
Pawłomorski, prawnik — mecenas postaremu, doradzca, pełnomocnik, był małą figurką, już siwiejącą, z długą twarzą, w której wielkie siwe oczy, jakby sowie, najwidoczniejszemi były. Włos krótko ucięty jeżył mu się na głowie śpiczastej. Nerwowy ruch jednej części twarzy patrzącemu nań czynił go nieznośnym.
Skryty, ostrożny, przebiegły, ale niepewny siebie, wahający się, Pawłomorski niezmiernie dbał o swą sławę — i drażliwy był na wszystko, co jego znaczeniu i powadze uwłaczać mogło.
Obaj ci panowie ani słyszeli o Horpińskim, ani znali stosunek, jaki go łączył z temi paniami; zrana powiedziano im, że przybył ktoś z przyjaciół: mieli się więc zawczasu na baczności.
Poważnie i chłodno zaprezentował się im Horpiński, jako wysłany przez p. Zawierską do rozpatrzenia się w stanie jej interessów.
Barański i Pawłomorski spojrzeli na siebie, porozumiewając się. Radzca nie czuł się wcale obowiązanym do dawania informacyi, ale, na bok się nieco usunąwszy — pozostał. Mecenas kilka razy poprawił kołnierzyka, mrugnął półtwarzą — podjął ze stołu i rzucił niecierpliwie plik papierów, ramionami ścisnął, począł powoli lament.
— Nie łatwo to, panie dobrodzieju — rzekł — po długim bezładzie jaśniej się rozpatrzeć w stanie tak skomplikowanych interessów. My tu już z p. radzcą pracujemy w pocie czoła od kilku tygodni — a jeszcześmy nie dokopali się do gruntu.
— Interesa są w tak złym stanie? — zapytał Horpiński.
— Niema się co łudzić — rzekł z boku radzca, wyrokująco — zaplątane okropnie!
— Gdyby tylko zaplątane były — odezwał się Horpiński — możeby się dały rozwikłać.
Pawłomorski głową potrząsnął.
Zamilkli trochę.
— Przybliżenie, szanowny panie — rzekł Sylwan wyczekawszy nieco, czy się kto nie odezwie, — oprócz bankowego długu, ile jest pilnych wierzytelności?
Radzca i mecenas spojrzeli na siebie i obaj pokręcili głowami. Pawłomorski poszedł po plik papierów, począł go przerzucać prędko i zżymać się, powiódł palcem po kolumnach cyfr kilka razy, westchnął — i rzekł w końcu:
— Trudno to jeszcze powiedzieć!
— Jednakże — przybliżenie? — napierał Horpiński, który dobył cygar i dwa najlepsze zaofiarował radzcy i mecenasowi.
Barański wstał — kulejąc na nogę, poszedł parę kroków, szepnął coś w ucho mecenasowi; zaczęli mówić pocichu.
Horpiński rzekł niecierpliwie:
— Jakiej-by potrzeba summy — dodał po długim przestanku, — aby tymczasowo majątek od sprzedaży przymusowej uratować.
Mecenas nadzwyczaj groźnie głową począł potrząsać i palcami w powietrzu przebierać.
— Gdy powiem sześćdziesiąt tysięcy rubli — nie przesadzę — odezwał się — ale i z temi nawet...
Przerwał sobie, nie kończąc, a Barański potwierdził.
— Tego mało! Pruszczyc, myśmy go znali dobrze — począł mówić — był osobliwy człowiek: nikogo nie słuchał, nie radził się nikogo, wszystko robił swoją głową, a co dalej, to głębiej brnął. Swoje stracił i panią Zawierską zgubił, a przystąpić do niego było trudno, tak szorstko przyjmował i mało drugich cenił.
Myśmy to dawno widzieli i prorokowali.
Horpiński siedział zadumany i nie zdawał się już słuchać z wielką uwagą.
— Sześćdziesiąt tysięcy rubli — odezwał się — nie jest summą tak bardzo wielką. Nie mógłbym rzucić okiem na tabelkę? — zapytał.
— Tabelka jeszcze nie ułożona — żywo odezwał się mecenas — ja mówię z pamięci.
— Gospodarstwo i inwentarze są w dobrym stanie! — wtrącił Sylwan.
Radzca obrócił się do okna, nie czując się obowiązanym do odpowiedzi na to pytanie, a Pawłomorski rzekł z przekąsem:
— Wedle systemu nieboszczyka — juścić nie źle są zaopatrzone folwarki, ale to wszystko z gruntu ktoś przerabiać będzie musiał.
Napróżno Horpiński dopraszał się, aby mógł rzucić okiem na papiery: wymawiał się mecenas, że nie było dotąd nic, oprócz konceptów i brulionów.
— My tu, panie dobrodzieju — rzekł — mamy pracę Syzyfową z tem. — Strach! desperacya! Ledwieśmy jeden z grubego obrobili, a tu już się toczą głazy na nas, tak, że człowiek pod brzemieniem upada.
Z godzinę tak, z różnych stron zabiegając, niewiele się objaśniwszy, Horpiński musiał powrócić do pałacu, mało skorzystawszy na wycieczce do oficyny.
Zdobył tylko jedno: — nazwisko sąsiada, który był członkiem rady familijnej, p. Wojciecha Wierzbięty, niegdyś dobrze, poufale znanego Sylwanowi — z lat młodości.
Gdy ojciec Horpińskiego plan jego wychowania kreślił, wyznaczył i fundusze na podróże, które dopełnić je miały i lata, jakie na nie przeznaczał. Profesor Bochenek, mający towarzyszyć Sylwanowi, gdy mu rodzice Wierzbięty zaproponowali, aby i ich syna zabrał z sobą — uczynił to zawisłem od zgodzenia się Horpińskiego. Skutkiem tego zapoznali się ci panowie, polubili bardzo. Sylwan na wspólną podróż się zgodził, a parę lat spędzonych razem zbliżyło ich i zrodziło stosunek braterski. Później dopiero okoliczności niezależne rozdzieliły obu przyjaciół. Pisywali czasem do siebie, a Wierzbięta, bywając w Warszawie, zajeżdżał do Horpińskiego i stawał u niego, nawet gdy go nie było.
Ten tedy przyjaciel należał do bardzo szczupłej liczby ludzi, którzy wiedzieli o pochodzeniu, znali historyą Sylwana. Od lat trzech Wierzbięta, ożeniwszy się, w stolicy nie był ani razu i obaj za sobą tęsknili.
Jadąc tu, Horpiński nie wiedział spełna, że Zaborów był w niedalekiem sąsiedztwie od Makolągwy, majątku Wierzbięty. Uradowało go, gdy o tem usłyszał, bo wiele na pomoc przyjaciela rachował.
Wojtek Wierzbięta był szlachcicem polskim do szpiku kości. Miał wszystkie wady i przymioty swego stanu; lecz wykształcenie i podróże dały mu jasny pogląd i sąd nawet na własne sprawy. Grzeszył i wyśmiewał się sam z siebie, a niekiedy nawet umiał się wstrzymać od popełnienia niedorzeczności, choć pochop do niej miał wielki.
„Chłop serdeczny“, jak się dawniej wyrażano, Wojtek zawsze wesół, ochoczy, pracowity, zwłaszcza gdy to robił, co na nic się nie zdało, był ulubieńcem wszystkich, którzy go znali.
Ktoby go słuchał malującego świat własny i to, czem był otoczony, wziąłby go niewątpliwie za najsurowszego cenzora, za Katona — ale w życiu Wojtek dla siebie i drugich wielkie czynił ustępstwa.
Ożeniwszy się z miłości dla ślicznej żony, po której nie wziął ani złamanego szeląga, Wierzbięta, od lat trzech szczęśliwy, siedział w domu i o całym zapomniał świecie.
Majątku po rodzicach odziedziczonego, choć w młodości żył niezbyt oszczędzając, nie nadwerężył wiele, nie zrobił długów znacznych — i było mu na świecie dobrze.
Drugą już córeczkę nosił na rękach i pieścił. Wciągu tych lat trzech utył, odrobinkę wyłysiał, ale był jeszcze bardzo pięknym mężczyzną, — tak jak jego Terenia śliczną jeszcze kobieciną.
Makolągwa Wierzbiętów podobna była do tysiąca innych dworów zamożnych u nas, a że pani miała wiele smaku, wesoło więc było i ładniuchno w tem wiejskiem zaciszu.
Na pana nie chorował Wojtuś, był po szlachecku demokratą; ale dostatek w domu musiał być zawsze — i pewna elegancya nawet.
Po powrocie z oficyny pierwszą rzeczą, o której przemówił Sylwan do panny Michaliny, była radość, jaką miał z sąsiedztwa Wierzbięty.
— Od tych panów trudno mi się było czego dowiedzieć — rzekł — ale Wierzbięta jest moim przyjacielem od młodych lat, a sąsiadem Zaborowa. Na niego rachuję, że mi pomoże, objaśni... i.... znają panie Wierzbiętę?
Misia go widywała rzadko i krótko; wydał się jej nieco płochym; lecz pochwały Sylwana starczyły, aby go podnieść w jej oczach.
— Zaraz jutro jadę do Makolągwy — odezwał się Horpiński. — Z kochanym Wojtkiem narada dla mnie jest ważną.
Niepodobna, aby, mieszkając tak blizko, prawdopodobnie żyjąc ze ś. p. Pruszczycem, nie mógł mnie w wielu rzeczach objaśnić.
Zawierska zmilczała: i ona zamało znała tego sąsiada, aby się o nim mogła z pewnością wyrazić: czy mógł się teraz przydać na co...
— Dobry i zacny człowiek — odezwała się — Pruszczyc, i wszyscy go tu chwalili; nie sądzę jednak, by się z nim radzić można, gdyż — lekko zawsze brał wszystko.
— Ja go znam dawniej i lepiej — odparł Sylwan. — Ma on pozór człowieka lekkomyślnego, ale sąd zdrowy, serce dobre, charakter szlachetny. Być może, iż trochę za pochlebnie go sądzę, bom go kochał i kocham jak brata... jakkolwiekbądź — widzieć się z nim muszę.
Trochę później Horpiński wziął na stronę p. Michalinę.
— Nie dowiedziałem się wiele — szepnął jej — lecz to, co mi mecenas powiedział, starczy, abym mógł panią uspokoić. Jeżeli nie więcej wynoszą ciężary pilno wymagające spłacenia, nad to, co mi mówił p. Pawłomorski — znajdziemy kredyt i zapobieżym katastrofie.
Potrzeba jednak będzie kogoś, coby po tem objął zarząd majątków i gospodarował rozumnie, umiejętnie i uczciwie.
P. Michalina popatrzyła mu w oczy.
— Czy i kogoś takiego znaleźć się pan spodziewasz? — zapytała.
— Dla czegóż-by nie? — odparł Horpiński. — Mój Wojtek przyjść nam w pomoc będzie musiał.
Długo jeszcze wieczorem trwała rozmowa, którą Misia i Sylwan starali się sprowadzić na obojętne przedmioty, a biedna Zawierska mimowoli zwracała na to, co ją dolegało. Obojgu im nie udało się rozweselić jej. Sylwan się pożegnał, bo rano chciał jechać do Makolągwy, gdzie spodziewał się światła dostać — a radość widzenia Wojtka orzeźwiała go trochę.




Wojtek siedział w ganku; na kolanach, jak zwykle przez pół dnia, trzymał swą towarzyszkę Emilkę, która go za wąsy nielitościwie ciągnęła; niańka stała naprzeciw niego, śmiejąc się, a dalej trochę piękna Terenia na krzesełku z kołyską leżąc, przerzucała dziennik mód i spoglądała z uśmiechem na męża i dziecko.

Byłto wcale ładny obrazek rodzajowy, choć takie szczęście spokojne, oświecone łagodnemi promieniami, trochę w półcieniu, na tle szlacheckiego dworu — nie skusiłoby malarza. Sam Wojtek był typem pięknym, ale zbyt pospolitym; pani miała twarzyczkę ładną, ale bez wielkiego wyrazu.
I taka cisza wiejska otaczała tę scenę z życia powszedniego — kroplę złocistą w czarze krótkiego szczęścia ludzkiego.
Wojtek, który się bawił z Emilką, choć cały nią był zajęty, pierwszy postrzegł na grobli ku dworowi idącej szybko się posuwający powóz.
Po siwych koniach, których Pruszczyc używał, poznał zaraz, że ktoś jechać musiał z Zaborowa.
Pani, ubrana podomowemu, natychmiast uciekła... Emilkę, trochę się opierającą, ucałowawszy, musiał oddać Wierzbięta niańce, która z nią w głąb domu pierzchnęła.
Powóz się zbliżał; Wojtek dosyć kwaśno rozważał: kto to być może?
Dostrzegł zdala mężczyznę, ale go nie poznał.
Horpiński już był na wschodkach ganku i witał uśmiechem gospodarza, gdy ten dopiero go sobie przypomniał i poskoczył, wykrzykując:
— Jak Boga kocham... Sylwan! Końmi z Zaborowa?..
— Jak widzisz...
Uścisnęli się serdecznie. Wierzbięta nie mógł zrozumieć jeszcze, ani jak się tu znalazł ten przyjaciel, ani dlaczego jechał od Zawierskich.
Poszli razem do pokoju Wojtka. Tu powoli wszystko się tłómaczyć poczęło i wyjaśniać.
— Przyjeżdżam do ciebie po światło — rzekł Sylwan — Zawierskich ratować potrzeba, a tam nikt, ani one same, ani ci, których do tego powołano, nie znają stanu interesów.
— Myślisz, że ja wiem co więcej? — odparł Wojtek, — Ś. p. Pruszczyc był, jak my wszyscy; doskonały człowiek, rozumny, poczciwy, lecz czego się dotknął, to popsuł. Łudził się sam, panie te trzymał w błędzie — i — koniec przyszedł smutny.
— Nie podobna, aby nie było ratunku!
— Jedyny ten, żeby p. Michalinę wydać za bogatego człowieka — rzekł Wojtek.
— I uczynić z niej ofiarę — dla kogo i dla czego? — rzekł Horpiński.
Wierzbięta popatrzył na niego.
Najpierw — spytał — kochasz się w niej?... chcesz się żenić?... mów?
— Żenić się ani mogę ani myślę; znasz położenie moje — rzekł z powagą Sylwan. — Nie kocham się — ale szanuję pannę Michalinę, bo takich kobiet niewiele jest na świecie. O mnie tu mowy niema.
Ja się nigdy i nigdzie nie liczę; jestem wszędzie: młódką.
— Daj pokój — przerwał Wierzbięta — i pocałował go w czoło. — Znamy się dobrze i dawno.
— Mam dla tych kobiet wielką, serdeczną przyjaźń — ciągnął dalej Horpiński. — Nie znając mnie, przyjmowały życzliwie w domu, znalazłem u nich uprzejmość serdeczną. Nauczyłem się cenić pannę i — radbym, ile mi siły dozwolą — ratować ją i matkę.
Rachuję na ciebie, że mi pomożesz.
— Sylwanie kochany — ja nie wiem, czy największemi ofiarami jest tu co do zrobienia. Wszyscy powiadają, że ruina jest nieuniknioną.
Sylwan nie dał mówić przyjacielowi, uśmiechnął się — i powoli przypominać sobie owe dobre czasy, gdy razem, częścią pieszo, częścią weturynem, z Bochenkiem wędrowali po Włoszech, wstępując do małych miasteczek i kościołków po drodze, śniadając i wieczerzając po nędznych albergach, w których często nic nad kwaśne wino, suchy chleb i twardy kawałek sera nie było.
Wojtkowi na sercu leżało, co najprędzej się swojem szczęściem pochwalić przed przyjacielem, pokazać mu śliczną Terenię i faworytkę Emilkę.
Pobiegł więc uprzedzić żonę o tem, jakiego miał gościa w domu, o którym, nie raz, ale tysiące razy, już jej opowiadał. Z tych wspomnień męża znała go pani — i ciekawą była zobaczyć.
Smutno to przyznać, ale widok takiego szczęścia domowego, jakiem się napawał Wojtek, na ludziach z niego wydziedziczonych, czyni prawie zawsze bolesne wrażenie. Człowiek mówi sobie mimowoli: Dlaczego ja tego nigdy osiągnąć nie potrafię?
Sylwan oprócz tego był pognębiony troską o los Michaliny i jej matki: wydał się więc pani Teresie ponurym i prawie strasznym.
W głosie jego i wyrazach malował się nienormalny stan wzburzonej duszy. Terenia, którą Wojtek ubóstwiał, wydała się mu zimną, dumną, niesympatyczną.
Sam nawet przyjaciel Wierzbięta — jakże zmienionym był w jego oczach, i nie na korzyść swoję! Spowszedniał, umysłowo się nie podniósł, ale zaniedbał; to, co go dawniej żywo zajmowało, dziś się stało obojętnem. Był sam szczęśliwy i nie żądał już nic więcej.
Po obiedzie obaj starzy przyjaciele poszli na nową naradę do ogrodowej altany. Wojtek trochę się otrząsł ze swego lenistwa — i żywiej począł mówić o interessach... Zawierskich.
— Powinieneś mi pomódz — odezwał się w końcu Horpiński. — Poczciwem kłamstwem trzeba pomódz tym biednym kobietom. Michalina zasługuje na to.
Ja nie potrzebuję do życia wiele i żadnej przed sobą nie mam przyszłości, mogę więc bez żalu poświęcić to, co mam, aby komuś szczęście zapewnić. Mówiono mi, że czterykroć sto tysięcy złotych mogłoby dźwignąć interessa; ja je dam — ale potrzeba, aby one nie wiedziały, że pochodzą odemnie.
Wojtek się zadumał.
— Cóż tobie pozostanie? — zapytał.
— Zostanie mi tyle, że na życie proste i nie wymagające, starczy — odparł Sylwan. — Zresztą, pieniądze ulokowane na Zaborowie, nie będą całkowicie stracone; tylko ja się z pewnością ani o kapitał, ani o procenta upominać nie będę.
Cały fundusz mam gotowy w papierach. Odemnie-by go nie przyjęto; od ciebie, od kogoś obcego — nie podejrzewając łaski — wezmą.
— A jeśli się interessa skomplikują, i twój fundusz przepadnie? — zapytał Wojtek.
— Na to jestem przygotowanym — rzekł zimno Horpiński. Dla mojej matki i dla mnie starczy to, co nam pozostanie. Żenić się nie myślę.
Spuścił głowę i zamilkł.
Wierzbięta chodził zamyślony po pokoju.
— Mów co chcesz — odezwał się żywo — ty się kochasz w Michalinie. Takich ofiar heroicznych nikt nie czyni, kogo bardzo gorące uczucie do tego nie skłoni.
— Patrz na moje siwiejące włosy — odparł z gorzkim półuśmiechem Sylwan — nie pora mi marzyć o miłości, ale jestem do niej przywiązany. Szanuję ją — i widzę wyższą istotę...
— Dlaczegóż-byś się z nią nie żenił? — wtrącił Wojtek.
Horpiński parsknął bolesnym śmiechem.
— Ty jeden znasz położenie moje. Nie mam imienia, nie mam ojca — muszę się wstydzić pochodzenia. Choć biedny mój rodzic podrobił mi jakieś szlachectwo i genealogią, nigdy na kłamstwie takiem życia i przyszłości oprzeć-bym nie zdołał. Ożenienie się jest, jak widzisz — niepodobieństwem. i ja o niem nie myślałem nigdy. Nie mów nawet o tem. Po długich rozprawach, zaklinając i prosząc o to Wierzbiętę, wymógł na nim Sylwan, że w kilka dni miał przybyć do Zaborowa i zaofiarować paniom pożyczkę dla spłacenia długów, na najdogodniejszych warunkach. Imię obce jakieś miało pośredniczyć, a dla Sylwana tylko prywatne zapewnienie długu jego starczyło.
Gdy Wojtek go pytał: co zrobi z sobą, przyznał mu się Horpiński, że chce z matką razem przenieść się napowrót na Ukrainę, przywdziać sukmanę i powrócić do tego stanu, do którego — jak mówił — był stworzonym.
— Ty się na śmierć zamęczysz! — wołał Wojtek.
— Nie — rzekł Sylwan stanowczo. — Z dobrej woli tylko, sympatycznie będę dziczeć, zabiję w sobie myśl, zgłuszę ducha. Zdrętwieję, sztucznie się starając o to... Życie moje na nic się nie zdało nikomu, mnie cięży; samobójstwo jest mi wstrętliwe.
— A chcesz je spełnić powolnie! — przerwał Wierzbięta. Cóż innego nad nie zamierzasz?
Na to Horpiński nie odpowiedział...
Wieczorem znowu myślami i wspomnieniami błądzili po Włoszech; przypominali sobie poczciwego Bochenka — i Terenia, ramionami poruszając, słuchała tych opowiadań, które się jej nie wydawały wcale zajmującemi, a męża tak szczęśliwym czyniły. Była zazdrośną.
Trzeciego dnia dopiero wrócił do Zaborowa Sylwan, ułożywszy, co miał mówić i jak pannę Michalinę uspokoić w ten sposób, aby podstępu się nie domyśliła.
— Podróż moja nie była bezowocną — rzekł, przywitawszy się z nią. — Powracam z nadzieją najlepszą. Mój poczciwy Wojtek zaprzysięga, że znajdzie potrzebne pieniądze na bardzo łagodnych warunkach. Długi zostaną spłacone; ułożymy programmat na przyszłość taki, aby paniom spokój zapewnił, do zbyt wielkich ofiar ich nie zmuszając. Zaborowa nie trzeba się będzie wyrzekać.
Misia słuchała, zarumieniona, z radością, niedowierzając uszom.
— I to wszystko winne będziemy panu! — zawołała.
— A! nie — przerwał żywo broniąc się Sylwan — poczciwemu Wojtkowi.
— Nie umiem panu wyrazić całej mojej wdzięczności — odparła głosem wzruszonym p. Michalina, wyciągając rękę ku niemu. — Wierz mi pan, nie idzie mi o mnie, ale o kochaną matkę, o oszczędzenie jej troski na starość!
Ja potrafiłabym się obejść małem...
Gdy pani Zawierska nadeszła z tą twarzą smutną a upokorzoną, która litość obudzała — Misia i Horpiński pośpieszyli zwiastować jej dobrą nowinę.
Dlaczego przestraszona już matka okazała się niedowierzającą i nie dała się uspokoić — trudno pojąć było. Cios, który ją dotknął niespodzianie, uczynił lękliwą i nieufną.
Dziękowała półgębkiem Horpińskiemu, lecz widać było, że słowom jego nie dawała wiary — i niepokój ją ogarnął.
Przyczyną było, że jej na myśl przyszło zwierzenie się hrabiego Antoniego o pochodzeniu Horpińskiego i posądzenie go, że zechce teraz korzystać z upadku, aby sięgnąć po rękę Michaliny. Córkę tak wydać za mąż — było dla niej drugim, może jeszcze cięższym ciosem, niż pierwszy. Raz wbiwszy to sobie w głowę, iż Sylwan na swą korzyść obróci ich nieszczęście — nie mogła się już uspokoić.
Córka spostrzegła to jej nowe rozgorączkowanie.
Gdy doprowadziła matkę do sypialni, składając pocałunek na jej czole, z życzeniem dobrej nocy, dodała na ucho ze smutnym uśmiechem:
— Śpij spokojnie — mamusiu — ani on się żenić ze mną, ani ja wychodzić za niego nie myślę.
Uścisnęły się w milczeniu.
Następnych dni parę przeszło w oczekiwaniu. Wojtek umyślnie spóźnił przybycie, dla uczynienia prawdopodobniejszem starania o fundusz potrzebny.
Tymczasem Sylwan miał sobie za obowiązek uprzedzić pracujących w officynach pp. Barańskiego i Pawłomorskiego, iż prawdopodobnie czynności ich wkrótce się skończą, gdyż długi spłacone zostaną.
Pawłomorski podniósł głowę; nerwowy tyk jego skrzywił mu pół twarzy.
— Co pan sobie marzy! — odparł. — Niby to my nie znamy naszych kapitalistów, stosunków, kredytu i t. d!
Kto tu da pieniądze!
Barański najmocniej potwierdzał aforyzm kollegi.
— Ale ja mówię na pewno — odpowiedział Sylwan — bo pieniądze już są znalezione.
— Na jakich warunkach? to sęk! zakładna? a jaki procent? hę! To się nazywa, nie ratować, ale dorzynać.
— Bądź pan spokojnym — dodał Horpiński. — Pieniądze dostaliśmy bez zakładnej i na mały procent.
— To waryat je dał chyba! — zawołał Barański.
Rozśmiał się Horpiński.
Na urzędnikach widać było wzruszenie wielkie. Gniew ich spadł, naturalnie, na Sylwana, który im długą i korzystną robotę z rąk wydzierał.
Pawłomorski odezwał się proroczo, papierami bijąc o stół:
— Zobaczy pan! zobaczy! jak się to smutnie skończy! Teraz można było choć folwarków parę z długiem bankowym, a może fundum, ocalić; potem pójdzie wszystko — i ani okruszyna nie zostanie.
Ubawiwszy się trochę złym humorem obu tych panów, pożegnał ich Sylwan, zostawując po sobie jaknajgorszą u nich opinią. Posądzano go o niestworzone rzeczy; a ponieważ życie na koszcie Zawierskich niedługo już trwać obiecywało, Pawłomorski więc postanowił i samemu sobie i radzcy niczego nie żałować.
Wojtek nadjechał wreszcie, a nim się paniom przedstawił, wziął go na stronę Sylwan i nauczył, jak się miał znaleźć.
Dobroduszny i trochę ociężały swem szczęściem, Wierzbięta, zadomowiony, zardzewiały, podobał się tym paniom, jako nieco odmienny typ od tych, które w mieście spotykały. Wydał się im sympatycznym.
Zawierską ujmowało to, że ciągle mówił o swej Tereni, o swej faworytce, o szczęściu — i że dobre jego serce w każdem się odbijało słowie.
Komedyą, w której mu rola poczciwego kłamcy przypadła — odegrał Wojtek bardzo trafnie i z talentem.
Dowiódł Zawierskiej, że obowiązkiem było obywatelskim ratować się wzajemnie, że pieniędzy szlachta miała podostatkiem, że znaleźć je przyszło nadzwyczaj łatwo.
Nieufna ciągle, biedna matka powoli dała się przekonać i odetchnęła swobodniej; Misia zaś, która wprzódy wcale nie podejrzewała Sylwana, teraz, niewiedzieć dlaczego, słuchając Wierzbięty, przypatrując mu się, powzięła myśl, że to było sprawą Horpińskiego.
Przekonanie to coraz mocniej się utwierdzało, gdy później Wojtka sama wzięła na badanie troskliwe i zręczne. Wierzbięta się nie zdradził, lecz bystrzejszego wejrzenia panny ujść nie mógł.
Teraz panna Michalina posmutniała. Powiedziawszy sobie, że ten przyjaciel gotów był cały swój byt dla nich poświęcić tajemnie (sądziła go zdolnym do tego) — zachwiała się: czy godziło się im przyjąć ofiarę i rozmyślną ślepotą przyjęcie to osłonić?
Naciskany pytaniami z różnych stron zabiegającemi — Wierzbięta, choć się zręcznie wykręcał, okazał pewne słabe strony zmyślonej bajki.
Mógł nią złudzić matkę, ale p. Michalina widziała głębiej i jaśniej. Podziękowano najserdeczniej Wierzbięcie, i obie panie, żegnając go, zapowiedziały odwiedziny swe w Makolągwie. Wojtek się spierał o to, że mu wprzódy żonę tu przywieźć wypadało; zgodzono się wreszcie.
Horpiński, dokonawszy, co postanowił, dłużej turbować się nie myślał. Wiele bardzo ważnych pobudek ztąd go wypędzało. Nie chciał się nadto zasiadywać przy pannie Michalinie, aby potem na rozstaniu z nią nie cierpieć; potrzebował powracać do matki i obmyśleć przyszłość, którą nagle teraz zupełnie inną mieć chciał.
Należało sprzedać Rusinowy Dwór, wyszukać kawałka ziemi na Ukrainie, przenieść się tam i zniknąć zupełnie ze świata, utonąć w nieznanym tłumie.
Mężnie do tego samobójstwa przystępował Sylwan, a niemniej wiedział, jak srogiemi je męczarniami opłacić będzie musiał.
Rozstając się z p. Michaliną, przeczuwał, iż nigdy więcej jej nie zobaczy. Zaklął Wojtka, aby opiekę interessów wziął na siebie — a sam chciał się co najprędzej oddalić.
Ostatniego wieczora siedzieli w ganku sami. Zawierska tuż u drzwi w salonie, zadumana i wzdychająca, rozmyślała i gryzła się — ciągłemi obawami, które ją napastowały.
I p. Michalina nie w najlepszym była humorze.
— Dlaczego się pan tak śpieszysz? — zapytała, wlepiając w niego oczy.
— Muszę — muszę jechać — odparł Horpiński. Są interesa, są pewne zobowiązania.
— A kiedyż się widzieć będziemy? — mówiła dalej Misia. — Do Warszawy na zimę nie pojedziemy — jest to wprost niepodobieństwem. Mama nawet to widzi, ja ani myślę. Musimy siedzieć na wsi — a co do mnie, skarżyć się na to nie będę. Przyjedziesz pan do nas? Byłaby to ofiara z jego strony? nie śmiem ani prosić o nią, ani się jej spodziewać.
Horpiński spuścił oczy.
— Nie potrzebuję mówić nawet, jakby miło mi było służyć paniom — rzekł — ale człowiek często jest niewolnikiem.... Będę się starał.
Co do interesów, niech pani wierzy, że Wojtek mnie stokroć lepiej zastąpi, niż się zdaje.
— A! wolę nie myśleć o interesach — odparła Misia. — Najszczęśliwszym jest człowiek, co ich nie ma i myśleć o nich nie potrzebuje. Ale pan, bez pochlebstwa, należysz do tych ludzi, za którymi się tęskni, do których się przywiązuje i których nic nie zastąpi.
Zarumienił się Horpiński i zamilkł, zmieszany.
— Umiem być wdzięcznym, za tak pochlebne wyrazy — rzekł po chwilce — ale chyba dobre moje chęci tylko i szczere przywiązanie do ich domu — mówi za mną. Zresztą czuję się stworzeniem najnieużyteczniejszem na świecie i niedołężnem. Chęci mam najlepsze — ale na tem koniec.
— Jak pan to mówić możesz? — oburzyła się p. Michalina — kiedy my winnyśmy mu ratunek? Sądzisz pan, że ja tego nie rozumiem i nie widzę? Wszystko co się stało, pan jeden, i to w sposób dla mnie niepojęty, dokonałeś.
Nie przerywaj mi pan, nie zaprzeczaj — ja to czuję.
Powiem więcej — wiem, że musiałeś wielką jakąś ofiarą okupić to dzieło wybawienia, do którego się nawet przyznać nie chcesz.
Zmieszany, Horpiński poruszał ramionami i bełkotał — że nic nie rozumie.
— Serca mojego oszukać niepodobna! — dodała Misia cicho — jest ono pełne wdzięczności dla niego!
Sylwan wyprzysięgał się, strwożony, iż nic nie uczynił. Michalina śmiała się szydersko.
— Nie wiem ani szczegółów, ani sposobu, jakim pan to potrafiłeś wykonać — rzekła — ale najpewniejszą jestem — że jemu-śmy winne wszystko — nawet może życie matki mojej, o które się lękałam. Wprawdzie powoli powraca jej spokój i zdrowie — ale ja już nie rozpaczam, że ją ocalić potrafię.
Sylwan chciał przerwać, aby rozmowę zmienić, ale mu Michalina nie dała.
— Pozwól mi pan dziś być despotyczną — rzekła Michalina. — Jedziesz pan, chcesz się oddalić, masz interesa: wszystko to dobrze; ale ja potrzebuję mieć pewność, że się zobaczymy!
— Gdy mi pani każesz przybyć?... — zamruczał Sylwan.
— Rozkazywać nie mam prawa, ale prosić dozwala przyjaźń i teraźniejsze położenie moje, — dodała Misia. — Znasz pan mnie: jestem marzycielką trochę, potrzebuję kogoś, abym z nim myśli wymieniała — któryby mnie do życia rozbudzał. Nie mam najmniejszej ochoty zamrzeć i zardzewieć — chcę żyć!
Obejrzyj-że się pan po okolicy!
Najzacniejszy pański Wojtek, gdy nie mówi o Tereni i o Emilce — milczy.
Nasz ksiądz dziekan i prałat nie wychodzi z katechizmu i wspomnień przeszłości. Inni sąsiedzi nawykli mówić o urodzajach i o polityce. Z kimże ja tu będę mogła o sztuce, o wszystkich wielkich czasu naszego kwestyach słowo zamienić? od kogo się coś dowiedzieć? kto mi wątpliwość wyjaśni?
Niczego się tak nie lękam, jak tego, żebym nie zasnęła i nie zdrętwiała — ograniczając się życiem wegetacyjnem. Lepiej już umrzeć!
Mówiąc to — westchnęła.
— Kto wie — szepnął Sylwan — czy to życie gorączkowe we spółce ze światem nie jest większą męczarnią niż rozkoszą? Najszczęśliwsi podobno są ci, co bezmyślnie pracują.
— I pan chcesz mnie taką widzieć? — zapytała Michalina.
— Nie, boś pani nie jest stworzoną do tego rodzaju żywota, a kto raz innego zakosztował, ten do pierwotnego, prostego, powrócić już nie może.
— A zatem — wtrąciła Misia, — obowiązkiem przyjaciela jest — nie dać się męczyć biednej, takiej jak ja, wygnance.
— Która będzie miała książki, pisma — wszystko, co życie przynosi — dodał Sylwan.
— Sądzisz pan, że martwą literą bez żywego słowa żyć można? — podchwyciła Misia. — Mnie przynajmniej to słowo jest koniecznie potrzebnem. Zróbmy nietrafne porównanie — książka być może chlebem, słowo żywe wodą, lub przeciwnie, ale obojga życie wymaga?
Zatem — mówiła, nie dając sobie przerywać — zatem potrzebuję pana, abym nie zamarła tu na wsi, i będę się spodziewała, że nas odwiedzisz. Wstała potem i zakończyła:
— Ani słowa więcej — wiem, że mi nie odmówisz.
Horpiński się skłonił. Zawierska, która niemniej uznawała zasługę wielką jego, zapewniała o wdzięczności, lecz zbyt naglącą nie była, w zapraszaniu do Zaborowa. Trwoga o to, aby się zbyt do Michaliny nie zbliżył, przekonanie, że pomiędzy nią a Horpińskim było już coś więcej niż przyjaźń, nie dawały jej spoczynku.
— Jedynym ratunkiem — mówiła w duchu — rozdzielić ich nadługo, a Misi znaleźć kogoś, coby się jej potrafił podobać i — był partyą przyzwoitą. Michalina jest nim zajętą — nie mogę mu zarzucić tego, aby się o to starał, okazuje się zimnym, trzyma w pewnem oddaleniu — ale — kocha się zapamiętale!
Po tym wieczorze pamiętnym dla Horpińskiego, który się długo przeciągnął, pożegnał on obie panie, a nazajutrz rano był już na drodze do Makolągwy, aby raz jeszcze Wojtka uściskać, dać mu instrukcye i pożegnać.
A potem? potem miało się stać, czego Sylwan nie chciał badać głębiej, ani przewidywać.
Rozstanie było obowiązkiem. Słabość wydawała się nikczemnym egoizmem.
Wojtek oczekiwał na przyjaciela.
Spostrzegł na jego twarzy głęboki, trawiący smutek i łatwo odgadł, co go sprowadziło.
Poczciwe jego serce, choć potakiwało Sylwanowi, gdy mówił o konieczności poświęcenia się, snuło potajemnie wcale inne plany przyszłości. Wojtek, nie zdradzając się z tem, miał niezmienne postanowienie połączenia tej pary, która mu się zdawała dla siebie przeznaczoną i stworzoną.
Tymczasem Sylwan wręcz mu oświadczył, że — powrócić już tu nie myśli i jedzie przygotować matkę do opuszczenia Rusinowego Dworu, a wyniesienia się na Ukrainę.
— Dobrze, dobrze — rzekł Wojtek — tylko nie zbyt się śpiesz. Ja potrzebuję nie raz jeszcze się z tobą naradzić. Nagle tak zerwać z Zawierskiemi — będzie miało znaczenie dziwne. Sam się zdradzisz. Proszę cię — powoli. Być bardzo może, iż ja się z tobą będę musiał widzieć, bo nazbyt nie ufam sobie.
Horpiński ani przyrzekał ani odmawiał, ale się można było domyśleć, że niewzruszenie trwał przy swojem postanowieniu.
Gdy się pożegnali z panią, która niebardzo przyjaciela męża polubiła, Wojtek odprowadził go naprzód do ganku, potem wziął czapeczkę i poszedł z nim do wrót. Tu stali chwilę, Wierzbięta chciał jeszcze kawałek groblą iść z przyjacielem pieszo, do mostku. U mostku już się byli pożegnali, gdy Wojtek, obejrzawszy się dokoła, zapragnął iść do lasu. Pora była piękna, a po drodze chciał spojrzeć na pola.
Rozstać się z Sylwanem było mu trudno, miał jakieś smutne przeczucie, że go tu później ściągnąć nie będzie łatwo. Horpiński milczał posępny.
— Mój Wojtku — rzekł w końcu — za to coś uczynił dla mnie, jestem ci z duszy wdzięcznym, ale na tem nie dosyć. Nie wiem, co się ze mną stanie, oddaję ci w opiekę te panie. Musisz mnie zastąpić. Pamiętaj!
Uścisnęli się raz jeszcze, Sylwan siadł na bryczkę, podali sobie ręce, a Wojtek z głową spuszczoną powrócił do domu.




W Rusinowym Dworze, ilerazy tu przybywał Sylwan, z nim razem życie i ruch przychodziły. Parobcy poruszali się ochoczo; Tatiana odzyskiwała siły, biegała i krzyczała. Pynia się stroiła i wydawała rozkazy w imieniu starej, a stara nawet czuła się przy synu inną.

Naostatek psy podwórzowe zdawały się też rozochocone przybyciem pana i ujadały niespokojnie, podbiegając ku wrotom. Rozpoczynały się dni jakby świąteczne; gotowano więcej i misy były pełniejsze — nie żałowano nabiału ani słoniny — parobkom dostawało się więcej wódki; obrus, którym stół był nakryty, zmieniano częściej, a zimą palono lepiej w piecach, aby Sylwan nie ziąbł.
On zwykle wesołości tu z sobą nie przynosił, przyjeżdżał smutny, lecz z czasem oswajał się z tym bytem i do jego nawyknień stosował.
Właśnie teraz, gdy Horpyna miała najmocniejsze postanowienie nakłaniać syna, aby już chłopstwa swojego się wyrzekł — zapadł z wiadomych przyczyn w Horpińskim wyrok na siebie wydany: wyniesienia się na Ukrainę i zerwania z tem społeczeństwem, w którem nigdy stanowiska wybitniejszego pozyskać nie mógł.
Sylwan jechał z tem do matki, która go czekała z przeciwnem właśnie zdaniem.
Lecz pierwszych parę dni upłynęło, a nie mówiono o niczem jaśniej; Horpyna napomykała tylko o tem, że Sylwan jest podobny twarzą i temperamentem do ojca, aby poszedł za jego rozkazami.
Nie odpowiadał na to syn, i dopiero w tydzień po przybyciu, dobrawszy chwilę, gdy nieznośny szpieg, podsłuchująca Pynia, zasnęła zmęczona w alkierzu, — odezwał się do matki:
— No, a coby to było, gdybyśmy wszyscy, jak jesteśmy, powrócili na Ukrainę? Kawał ziemi tam nabyć teraz nie trudno. Tam-by wam, matko, lżej oddychać było, ja-bym ci gospodarzył stale, nieodrywając się do miasta, życie dla was znośniejszem-by się stało.
Słysząc to, Horpyna, chodząca po izbie — stanęła nagle.
— Co się tobie w głowie przewróciło! — zawołała. — Żartujesz chyba ze starej matki.
— Nie ważyłbym się — odparł Sylwan. — Nim powiedziałem to, długom rozmyślał i dumał: co lepiej? Otóż, zdaje mi się, dla was, dla mnie, niema spokoju jeno tam. My tu zawsze obcy; tam na nas nikt patrzeć nie będzie.
Chutor kupić znajdzie się za co.
Dziwne zmiany przechodziły po twarzy starej, gdy syna słuchała, uszom niedowierzając.
— Co tobie? Sylwan? Co tobie? — poczęła. — Kto ci tę myśl poddał? Jak to może być? Chcesz dla mnie sieroty uczynić coś, widząc, jak mi życie dźwigać ciężko; ale ja na tym świecie nie wieczna, — o mnie nie idzie, tylko o ciebie.
Ty chłopem już być nie potrafisz, a zaprzągłszy się do tego pługa, umrzesz w jarzmie, do którego kark nienałamany.
Myślisz, że ja na to pozwolę, abyś ty się zarznął dla mnie!
O! nie, nie było tego i nie będzie — gołąbku mój! Jakaby ze mnie matka była, gdybym dziecku pozwoliła zmarnieć, aby mi cieplej było umierać! Ty mnie nie znasz!
Słyszałeś narzekającą często! Oo! tak — i tęsknię i płaczę i w sobie jęku nie umiem strzymać; ale dlategom ja nie taka zła, jak myślisz. Co moja dola przy twojej!
Przyszła go pocałować w głowę. Sylwan poczekał chwilę i mówił dalej:
— Mówicie, matuniu, że ja was nie znam: otóż ja powiedzieć muszę: wy też syna nie znacie.
Do ojcam podobny, alem twojem też dzieckiem. Jegom prawie nie znał, a z tobąm żył. Mnie też za Ukrainą tylko i kozacka krew się w moich żyłach odzywa.
Na co darmo sobie to farbować, co się nie da przerobić. — Ja im zawsze będę obcy, oni mnie. Nie wiedzą, kto jestem, ale czują, żem nie ich. Ja chwilami nienawiść mam do nich. Kłamstwem i podstępem wcisnąć się — nie potrafię. Wolę żyć i umierać, jak prosty parobek. Będzie mi lepiej!
— Kłamiesz sobie i mnie! — przerwała Horpyna — jam stara, ludzi znam, nawskróś czasem przenikam duszę twoję. Nie chcę, abyś marnie tak żył. Wyżyjesz miesiąc, dwa, choćby cztery, z nami; ale całe życie — nigdy! Odezwie się żal, będziesz nieszczęśliwy. Mnie na świecie zabraknie: co poczniesz wówczas?
Sylwan milczał.
— Z chłopką się nie ożenisz? — dodała.
— Bo ja się wcale żenić nie myślę z nikim — rzekł Sylwan. — Po co! Widziałaś, że siwieję — stary jestem.
— Jaki ty stary? — rozśmiała się Horpyna. — Tobie troska włosy pobieliła, a nie wiek. Gdyby ci lepiej było na świecie, wieku-byś nie czuł.
— A no, posłuchajcie mnie — przerwał Horpiński. — Chcę pojechać na Ukrainę, poszukam chutoru w wąwozie, przy strumieniu, z sadem, z pasieką, z polem dobrem. Sprzedamy to dworzysko dolicha, wyniesiemy się wszyscy, zatrzemy ślady za sobą. Poczniemy życie nowe. Zobaczysz: ty odżyjesz, usta ci się zaśmieją, serce uderzy.
Stara gwałtownie głową wahać zaczęła i ręce łamać.
— Myślisz, że ja-bym tam żyć mogła, zakrzyknęła, gdzie każdego ziela zapach młodość-by mi przypominał, gdzie każde drzewo-by gadało do mnie o tem, co było, a nie powróci? Tobie się zdaje, że mnie-by lżej było? a to-by znaczyło wstąpić do grobu i w mogile chcieć kaszę gotować i gospodarzyć!
Ja tu nic nie widzę — zapominam — z tem mi lepiej.
Zaczęła się przechadzać gwałtownie, a Horpiński, niechcąc nalegać na nią i obiecując sobie później podjąć przerwaną rozmowę, w milczeniu powiedział jej dobranoc i poszedł do siebie.
Dziewczyna, zmordowana bieganiną całodzienną, spała, ale stara Tatiana słuchała podedrzwiami i — weszła zaraz do izby.
Wiemy, jak poufały stosunek wiązał te kobiety z sobą.
Tatiana wcale pani nie widziała w Horpynie, i obchodziła się z nią, jako ze słabszą, rozumiejąc, że boleść odejmowała siły: nie szczędziła więc jej czasami i łajania i ostrych wyrazów.
Wszedłszy, stara założyła ręce na piersiach, stanęła naprzeciwko Horpyny i głową kiwać poczęła, wpatrując się w nią. Była to milcząca wymówka jakaś.
— Co ty oczy wyrapiasz na mnie? — szorstko zawołała stara.
— A jak nie mam patrzeć i dziwować się i zżymać, kiedyś ty rozum straciła! — poczęła Tatiana. Wiele my na to lat czekali, aby Sylwan rozumu się dorobił. Pierwszy raz co przemówił, jak należy — patrzajcie! — ona słuchać nie chce. Powinnaś go w ręce i nogi całować za to!
Przecie-żeś, rozumniejszą będąc, sama tego żądała, aby on twoim synem był a nie jego? Teraz, kiedy on chce, jej to nie w smak. Ej baba! strzyżono, golono — aby naprzekór.
Gdym słuchała u proga, aż mnie złość brała.
Przeżegnaj-że się, pokłoń przed obrazem Matki Boskiej, Panu Bogu podziękuj. — a syna nie bałamuć.
Horpyna słuchała, ponuro patrząc.
— Co ty wiesz! co ty rozumiesz? — odpowiedziała dumnie — tobie garnków pilnować, a nie rozumu mnie uczyć!
— Co robić, kiedy ty go nie masz! — zawołała nieustraszona stara. — Ja ci pochlebiać nie będę, choćbyś mnie złotem obsypała, bo mnie twoje dobro i jego szczęście droższe nad złoto. Nie durz się — nie psuj dziecka; wracajmy na naszę ziemię. Zapłaczesz, zobaczywszy ją, gdy cię woń stepu zaleci — no, to co? lżej na sercu potem będzie; a to mała rzecz: kości położyć przy swoich, na poświęconej ziemi? A to mała rzecz: wody się tamtej napić, powietrzem tchnąć?
Przeżegnała się Tatiana i poczęła łagodniej, widząc ją smutną.
— Miej rozum, Horpyno, kiedy on, on, co przecie głupi nie jest, a widzi, że tak będzie lepiej. Pocałuj go, zabierajmy się na wozy i — do domu! do domu!
Tatiana klasnęła w ręce, brzydka, pomarszczona, męzka jej twarz pojaśniała, rozpromieniała, coś poetycznego ją ozłociło.
— Do domu! Głupia! — przerwała Horpyna — jakby my-to dom miały? Chaty ojca dawno śladu niema, a i wieś się spaliła. Jaki dom? gdzie dom? — Ruszyła ramionami.
— Ukraina cała domem nam — odparła Tatiana — kąt się znajdzie, a tu co? Tu na ciebie patrzą ludzie, jak na wilka, ty na nich jak na inne plemię. Inna mowa, obyczaj, powietrze i woda. Tu umierać, nie żyć.
Zadumana Horpyna nie odpowiadała: spuściła głowę i myślami musiała być gdzieś daleko. Tatiana tymczasem, którą nogi od stania bolały, na ławie siadła, niechcąc porzucić nieprzekonanej.
— Co sumujesz darmo! — ozwała się — gdybyś rozum miała, tylko synowi dziękować! Ten rozum ma!
Długo my czekali na niego; ale, gdy przemówił, jest czego posłuchać.
Tak — wtrąciła, wpół do siebie mówiąc, gospodyni — on ma rozum, ale ty głupia, bo nie widzisz nic.
On chce zrobić to dla mnie, a sam się tem zgubi.... Parobkiem jemu być!
Ramionami wzgardliwie ruszyła.
— Myślisz, że potrafi choćby chciał? myślisz, że jemu nasi ręce podadzą jak swemu, kiedy w nim obcego czuć? On nigdy naszym nie będzie. Skóry nie zwlec, krwi nie wytoczyć — siebie nie przerobić.
Odezwie się w nim wrogi duch, a nasi go poczują jak — nieczystą duszę znachory. Byle mnie nie stało — zajadać go będą.
I ja mam wydać dziecko na takie męki, aby może miesięcy kilka stepem oddychać.
Ty się przeżegnaj, Tatiano! bo nie wiesz, co pleciesz!
Na ławie siedząca, namarszczona, z uwagą słuchała, głową pokręcając. Przekonana, czy nie, była nastraszona nieco. Nie przyznała się do tego i milcząc pociągnęła napowrót do swych garnków, do których mruczeć coś poczęła, jakby ją one słyszeć i rozumieć mogły.
Stara matka, choć myśl synowską odepchnęła stanowczo, tak się czuła przez nią poruszoną, iż o śnie zapomniała. Dopiero nierychło, zobaczywszy Pynię nierozebraną, na ławce niewygodnie zwiniętą i uśpioną głęboko, ulitowała się, naprzód nad nią, potem nad sobą. Zaprowadziła ją do łóżka i sama legła, ale, na łokciu się oparłszy, siedziała niemal dorana.
Nazajutrz Sylwan, który z uporem chciał przyprowadzić myśl swą do skutku — poobiedzie szepnął odniechcenia, że za Rusinowy Dwór dobre dają pieniądze.
Horpyna spojrzała na niego i rzekła krótko:
— Nie durz się: mnie tu umierać Bóg przeznaczył!
— Nie — ale żyć na Ukrainie.
Rozśmiała się dziko.
— Zapóźno! zapóźno!
— Ja lepiej wiem, co nam i co tobie potrzeba — ciągnął dalej Sylwan — zdajcie to na mnie. Sprzedamy naprzód Rusinowy Dwór, potem ja pójdę szukać chutoru dla nas. Siądziemy na wozy i pociągniemy, zkądeśmy wywędrowali.
— A ty? będziesz się oglądał za tem, coś za sobą zostawił — przerwała matka — i będą ci się śnili ci ludzie, co ci długo braćmi byli.
Na Ukrainie w tobie Ukraińca nikt nie pozna, a im ci się więcej będzie chciało nim okazać, tem ty mniej nim dla nich być potrafisz! Ojciec wiedział co robił. Mnie zgubił, ale ciebie szczęśliwym chciał mieć. Będzie, co Bóg naznaczył.
— Alboż to ja bez Boga poczynam! — rzekł Sylwan. — Myślałem długo, a teraz — wy mnie posłuchajcie. Ja wam do nóg upadnę — pojedziemy! pojedziemy!
Horpyna tylko głową potrząsła.
— Tyś uparty, ale i ja nie miękka — rzekła — nie chcę i słuchać o tem. Nie durz się nadaremnie.
Tatiana, ulubiona Pynia, naostatek i parobcy, bo oni także mieli tu wolne słowo, próżno się starali zmienić przekonanie starej: trwała przy swojem, a tłómaczyła się tem, że Sylwan-by był nieszczęśliwym.
Napróżno się jej zaklinał, że to czynił dla siebie, że mu tu życie obmierzło: nie wierzyła.
Spodziewając się, że przełamie ten jej opór, Horpiński istotnie się zajął sprzedażą Rusinowego Dworu — ale nie mówił o tem. Jeden z sąsiadów dobrze zagospodarowany kawał ten ziemi i lasu nabywał chętnie, chciał zapłacić dosyć drogo. Umowa stanęła warunkowa. Sylwan, nie mówiąc matce nic, pożegnał ją na krótki czas i pojechał — na Ukrainę, do czego się nikomu nie przyznał. Ponieważ zwykł był tu i zjawiać się i znikać bez opowiedzenia, nikt go więc o cel podróży nie pytał.
Po wyjeździe Tatiana nie przestała męczyć swej pani i każdego wieczora się z nią o Ukrainę upierać.
Jesień nadchodziła późna. Coraz mniej było roboty w polu, wieczory dłuższe: więc obaj parobcy zasiadali w izbie czeladnej z Tatianą, a niekiedy przechodzili do gospodyni naprzeciwko.
Wszyscy oni wzdychali za Ukrainą, starając się i w niej rozbudzić po niej tęsknotę. Domyślali się, że Sylwan musiał pojechać szukać chutoru, bo z pewnych oznak wnioskowali, iż Rusinowy dwór był tak, jak sprzedany.
Blizko dwóch miesięcy nie wracał Horpiński, aż jednej nocy się zjawił, chłopaka Ukraińca mając przy sobie. Parobcy, gdy spojrzeli na niego, oczy się im zaśmiały; a Hawryszce też do nich.
Matka rozpłakała się i tym razem — popatrzyła długo, jakby wyczytać chciała z twarzy, gdzie bywał i co wiózł z sobą. Sylwan tego wieczora nic nie rozmawiał, ale Pynia oznajmiła o Hawryszce!
Uparty Sylwan więc jeździł aż tam! Matka i rozgniewała się i, sama niewiedząc z czego, uradowała zarazem. Pytać go sama nie mogła; on pół dnia milczał.
— Na Ukrainie byłem — odezwał się pod wieczór, na ławce usiadłszy. — Za to, co tu Rusinowy Dwór na piaszczystej ziemi kosztował, my tam dwa razy tyle ziemi czarnej i tłustej mieć będziemy, takiej, że tam cztery woły skiby nie odwrócą. Prawda, że lasu niema, jak tu, ale sad około chaty, zarośla w wąwozie, chrustu dosyć.
Horpyna stała, na syna patrząc.
— Aleś nie kupił? — zawołała gorączkowo.
— Jak pozwolicie — w kilka dni wszystko się skończy — rzekł Horpiński — a myślę, że ja ubłagam was, matuniu. Mnie i wam tam lepiej będzie.
— Nie — zimno odparła matka — ja wiem, że mnie tu naznaczono umierać.
— Nikt nie wie, gdzie go koniec czeka — szepnął Sylwan.
— A ja wiem — rzekła matka.
Gdy się to działo w świetlicy, tymczasem gadatliwe a roztropne chłopię, Hawryszko, na Ukrainę w usługi wzięty, mówił w izbie czeladnej cotylko wiedział, opowiadał o chutorze, który Sylwan oglądał, o dworku jego, o pasiece, o strumyku, o młynku, o polach. Tatiana się zasłuchiwała, łzy jej z oczu płynęły — głową potrząsała.
— Gdyby ona rozum miała! — szeptała sama do siebie — ale u niej wszystko naprzekór. Gdy szczęście przychodzi, odwraca się od niego, a za biedą gonić gotowa.
Pynia teraz więcej siedziała w izbie czeladnej. Hawryszko dla niej był wspomnieniem opuszczonej ziemi, po której tęsknota się obudziła.
Nie nalegał Sylwan, chcąc dzieła dokonanie zostawić czasowi; nie wątpił, iż do wiosny zwolna Horpyna da się przekonać i uprosić. Pocichu wszystko przysposabiano nieznacznie do wielkiej podróży.
Stara, wiedziała to, czy nie, lecz nie okazywała po sobie, żeby rozumiała, co ją czeka. Jej skrzynie stały nietknięte, ona nie sposobiła się do wyjazdu.
Horpiński, raz tylko wciągu zimy tej udał się do Warszawy, aby sprzęty swe, książki, rzeczy, wszystko co miał, tam sprzedać i zerwać zupełnie z życiem miejskiem.
Obudziło to, naturalnie, ciekawość, bo tajemnicą być nie mogło. Emil Paczuski starał się z tego jakiś wniosek wyciągnąć, czegoś się domyśleć, biegał, nastręczał się do kupna różnych przedmiotów, lecz języka nie dostał.
Utrzymywano powszechnie, iż Horpiński nabyć gdzieś musiał dobra, do których się miał przenieść. Zapytywany, nie zaprzeczał, lecz objaśnień nie dawał żadnych. Zbywał ciekawych dwuznacznikami.
Parę razy zetknąwszy się z Paczuskim, bardzo grzecznie, lecz z pewnym przekąsem dał mu uczuć, iż się zapewne radować musi z tego, że on z placu ustępuje.
— Cóż pan chcesz — mówił z góry, patrząc na Emila — czułem się niegodnym takiego towarzystwa; byłem tu intruzem, dawaliście mi to czuć. Wynoszę się — Vicisti Galilaee!
Zmieszany Paczuski tłómaczył się, bełkocząc; uśmiech obojętny Sylwana, był mu wielce nieprzyjemnym.
Oprócz tego wciągu kilkodniowego pobytu, ile razy Emil mu się nastręczył, nielitościwie dopytywał go Sylwan, to o pannę Maniusię, to o panią Bończynę, wiedząc, że obie odpaliły biednego chłopca.
Starał się teraz, jak mówiono, o córkę bogatego bankiera, a matka była małżeństwu przeciwną; lecz z nią pieszczony synek wiedział, że zrobi co zapragnie — i wyprosi zezwolenie na wszystko.
Z zasobów, jakie miał w Warszawie, szczególniej z dosyć obfitej biblioteki, Sylwan nic nie chciał sobie zostawić, postanowiwszy zdziczeć i z rozpaczliwą ironią jakąś przewidując zawczasu, co się z nim stanie, gdy do tego — tak zwanego stanu natury powróci.
Miał na sobie zrobić jedno z najboleśniejszych doświadczeń, jakie wymarzyć można.
To rozstanie się ze światem, w którym żył długie lata — pomimo rezygnacyi, z jaką chciał je spełniać — kosztowało wiele. Niekiedy nawet przychodziły mu wątpliwości, czy ono było możliwem. Według teoryi jego należało pracą fizyczną nieustanną, nużącą — wyczerpać się, nie dopuścić myśli wcisnąć się, rozpostrzeć, zawładnąć znowu; stać się musiał machiną. Postanowił ciągle się obracać wśród tego ludu, do którego wyobrażeń i obyczaju chciał powrócić — zerwać tak stosunki z innemi kołami, aby o ich bycie zapomnieć. Przypomniał sobie naostatek słowa jakiegoś współczesnego filozofa, niedawno czytane — że ludzkość ze stanu dzikości powoli i z trudnością dawała się wyciągnąć, ale krótkiego czasu potrzeba było, aby ją napowrót zezwierzęcić i strącić z wyżyny wiekami zdobywanej.
Tak być musiało i z człowiekiem pojedyńczym. Dosyć jest osamotnić człowieka, odebrać mu z ogólnem życiem ludzkości związek, aby go zabić na umyśle i zniesławić.
Sylwan spodziewał się, że, przetrwawszy pierwsze przesilenie bolesne, prędko później upadnie na duchu, zapomni przeszłości i potrafi się czysto źwierzęcem, lub lepiej, wegetacyjnem życiem zaspokoić.
Sofizmatami się karmił, aby rzecz tę uczynić sobie łatwą — i samego siebie oszukać.
Z temi myślami wrócił już jako wygnaniec zupełny, jako człowiek nowy, do matki.
Tu zastał, czego się nie spodziewał. Horpyna, która pod wpływem wychowanki złagodniała była znacznie i oderwała się od dawnych wspomnień boleśnych, teraz, ze zmianą położenia, którą syn zapowiedział, zamiast się uczuć uspokojoną i szczęśliwą — była podrażniona do najwyższego stopnia.
Powróciły dawne gniewy i płacze. Tatiana nieznacznem nawracaniem, sprzeczkami, wymówkami, doprowadziła ją do tego stanu. Woli syna, choć go kochała, nie chciała się poddać, może dlatego, że długo była nawykła, iż jej ulegano, może, iż w tem dla Sylwana szczęścia nie przewidywała.
Czasami fantazya jej dawała widzieć to dziecko jedyne — parobkiem, dzieckiem ludu, jej własnem, lecz pewna duma wskazywała, że przecież mógł on wyżej się spiąć, czegoś więcej dostąpić.
— To, co dla mnie szczęściem było — mówiła — jemu nie starczy... on już innego pokosztował.
Powracając, Sylwan zastał ją doniepoznania wzburzoną.
Wpadła na niego z wymówkami, że bez jej wiedzy chciał z nią czynić samowolnie, co sam wydumał.
— Rusinowy Dwór... mój; ja go nie chcę sprzedawać — zawołała gwałtownie. Na Ukrainę myślisz mnie wieźć!? aby mnie tam palcami wytykali?... Powiadasz, że chutor kupisz w okolicy, która nas nie zna?...
Albo się to ludzie nie domyślą, co ja za jedna? Ktoś ty taki... albo z wiatrem nie przyleci wieść o nas? Ludzie się dowiedzą — tu mnie nikt nie zna — tu ja śmiało w oczy każdemu patrzę, a tam oni wyśmiewać się będą.
Horpiński nie sprzeczał się, milczał, rachował na czas; Tatiana zaś i nawet Pynia, które bardzo pragnęły przesiedlenia i podróży, nastając na starą — tylko ją do najwyższego zniecierpliwienia doprowadzały.
Nawet miłość jej dla wychowanki znacznie na tem ucierpiała. Życie w dworku stawało się nieznośnem, Sylwan w pole musiał uciekać — czekał. Tymczasem dni uchodzące powoli, żadnej nie sprowadzały zmiany.
Wprawdzie Horpiński wszystkie umowy porobił warunkowemi, bo przewidywał opór matki i zwłokę — lecz nie spodziewał się tak żelaznej woli, tak stanowczego sprzeciwienia się.
Nie potrącał ani słowem o ten drażliwy przedmiot, gdy do matki przychodził; ale ona go sama natychmiast zagadywała — ciągle w to bijąc, że się nie myśli wynosić i nie chce.
Cały jej dwór w rozpacz to wprawiało. Tatiana chodziła wściekła, i usta się jej nie zamykały, parobcy siedzieli ponurzy i milczący; Pynia, to płakała, to stojąc w kącie, oczyma ognistemi pełnemi wymówek, ścigała starą.
Z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień, przeciągał się ten stan niepewności. Horpyna wiedziała dobrze o przygotowaniach do podróży, domyślała się, iż rachowano na to, że ją uproszą i nawrócą — ale tem mocniej okazywała, iż złamać się nie da...
Rozporządzała więc robotami, tak jakby tu wszyscy pozostać mieli, zmuszała już pochowane sprzęty i rzeczy dobywać — nie chciała słuchać nawet Tatiany.
Co wieczór Sylwan musiał wysłuchiwać zawsze tychsamych wymówek — i dowodzeń — które się płaczem kończyły — a on na nie milczeniem tylko mógł odpowiadać.
W ostatku, jednego dnia, wśród długiego sporu z Tatianą, który na cały dwór słychać było, bo obie gwałtownie głos podnosiły — Horpyna padła, rażona krwi uderzeniem.
Dano znać synowi, który przyleciał, przeniósł matkę nawpół sparaliżowaną na łóżko i w tejże chwili wysłał po doktora do Garwolina — zapowiedziawszy Harasymowi, aby konia nie szczędził i na złamanie karku śpieszył z powrotem.
Tymczasem on sam i Tatiana zrozpaczona, czynili, co mogli, aby czucie przywrócić, życie obudzić i utrzymać je do przybycia lekarza.
Horpyna żyła, lecz postradała mowę — pół ciała nie miało władzy ruchu. Stan był zagrażający. Harasym z lekarzem nie wrócił, aż w godzin kilka.
Mały, tłuściuchny, powolny konsyliarz Dobiński, który tu po raz pierwszy się znajdował — po kilku słowach objaśnienia — poszedł do łoża chorej i — starym zwyczajem, krew puścił. Potrząsał głową obojętnie.
Horpiński, obawiając się, aby go niepozorny dworek, chłopskie jego urządzenie nie zobojętniło — zgóry zaraz zaofiarował honoraryum, prosząc, ażeby przy chorej pozostał, dopóki-by niebezpieczeństwo nie minęło.
Doktor popatrzył obojętnie na pieniądze, schował je do kieszeni z równą krwią zimną i rzekł chłodno:
— I bez tego-bym nie opuścił chorej.
Pozostał więc w pierwszej izbie, rozpatrując się, dziwując — a z największą ciekawością przyglądając Sylwanowi, którego mowa zdradzała wykształconego człowieka, a strój czynił go prostym parobkiem. Zagadki tej doktor nie umiejąc rozwiązać, rzucił kilka pytań — i dwuznacznemi odpowiedziami się zaspokoił.
Noc przeszła bez pogorszenia, tak, że zrana lekarz mógł odjechać — czyniąc nadzieję, iż życie ocalić będzie można.
Tylko — rzekł w progu do Sylwana — jeżeli ją zniecierpliwią, a drugi raz przypadnie co podobnego, już po mnie nie ma co posyłać.
Tatiana teraz z Pynią we łzach siedziały na ziemi przy łóżku i zawodziły pocichu. Oczy Horpyny szukały tylko syna.




Wziąwszy na siebie obowiązki opiekuna nad Zawierskiemi, Wojtek Wierzbięta i przez przyjaźń, jaką miał dla Sylwana i oceniwszy pannę Michalinę, gdy ją bliżej poznał — zajął się gorliwie ich spełnieniem.

Terenia kochana się na to krzywiła, bo, czując wyższość nad sobą panny Zawierskiej — była zazdrosną i nie cierpiała jej. Żal miała wielki do Sylwana, iż mężowi jej to nieznośne brzemię narzucił.
Wierzbięcie więc opieka ta była niemałym ciężarem, zamąciła mu do pewnego stopnia jego życie domowe, popsuła humor Tereni.
Napróżno starał się żonę uspakajać: nie mogła mu darować tej niewierności, — jak ją zwała. Należała bowiem do tych ślicznych osóbek, które potrzebują i wymagają, aby im zawsze na kolanach służono — i tylko im jednym.
Wojtek się niezręcznie wygadał ze swem uwielbieniem dla panny Michaliny: tego było dosyć, aby ją Terenia znienawidziła. Znajdowała ją zarozumiałą, dumną, egoistką, arystokratką, nieznośną pedantką, i t. p. Ile razy Wierzbięcie wypadło jechać do Zaborowa, robiła mu sceny, nie dawała się przebłagać, dąsała, gniewała. Wojtek z anielską powolnością znosił wszystko — boć — były to dowody przywiązania.
Starał się, oile możności, unikać zadrażnienia żony i nie bardzo często wybierał się do tych pań — ale one same, będąc osamotnionemi, nie mając nikogo, tylko jego jednego, ciągle się z czemś uciekały do niego.
Pani Zawierska nie lubiła pisać, zastępowała ją córka. Listy te do najwyższego stopnia oburzały Terenię, bo były ślicznie pisane, a choć ich treść nic nie zawierała, za coby się gniewać mogła, upatrywała w ich stylu, w starannej formie, rodzaj podstępnej, niegodziwej kokieteryi.
Wojtek śmiał się, całując żonę, która mu temi listami w twarz ciskała. Spodziewał się, że żona powoli nawyknie do tego stosunku i uspokoi się.
Ile razy jechał do Zaborowa, dla lepszego zabezpieczenia się, żonę zawsze ofiarował się brać z sobą — na co ona rzadko się godziła. Gdy razem jechali, wyrzucała mu po tem, że ona musiała zawsze bawić starą Zawierską, a on — ciągle tylko szeptał coś z Michaliną.
— Moja najdroższa — mówił, bijąc się w piersi Wojtek — mogę ci poprzysiądz, jak ciebie kocham, jak kochani Emilkę... że o niczem z nią nigdy nie mówimy, tylko o Sylwanie!
Przecież masz oczy i nie podobna, abyś nie widziała i nie czuła, że ona się w nim kocha — on w niej... nasza rozmowa regularnie się od niego zaczyna i na nim kończy.
Muszę jej opowiadać nasze stare dzieje — chce wiedzieć wszystko.
— No — to niechże go sobie weźmie tego idealnego, nieznośnego swego Sylwana, którego ja cierpieć nie mogę — i niech nam raz dadzą pokój!
Zczasem, chociaż pani Terenia, przekonawszy się o prawdziwości słów męża, znacznie mniej stała się drażliwą — nie mogła jednak pogodzić się ani z Zawierskiemi, ani ze wspomnieniem Sylwana, który narzucił tę opiekę mężowi.
Wojtek, na prawdę, choć mu żona głowę trapiła wymówkami — nie gniewał się za to, że przypadek go zbliżył do Michaliny, którą coraz wyżej cenić się uczył. W towarzystwie jej znajdował wiele przyjemności i sądził zawsze, że przyjacielowi usłużyć potrafi.
Rozmowy w Zaborowie w istocie niezmiennie zawsze prawie toczyły się tylko o Sylwanie. Z żywem zajęciem nie kryła się panna; Wojtek rozpowiadał chętnie to wszystko, co go w jej oczach podnosić mogło.
W początkach, mówiąc o Horpińskim, o jego położeniu, Wierzbięta się ograniczał ogólnikami; powoli jednak, gdy spostrzegł, że panna wiedziała lub odgadywała więcej, niż sądził — przyszło do poufnych zwierzeń.
Wojtek nie ukrywał przed nią, iż — dziwak ten dla matki chciał się wyrzec świata, do którego był stworzony i w którym młodość spędził. Miał nadzieję zapobiedz temu, ale rachował też na pomoc panny Michaliny.
— Pani masz nad nim wielką władzę — mówił w końcu — potrzeba jej użyć na to, aby go od niedorzecznego rozpaczliwego odwieść kroku.
— Ale jakże się to da dokonać? — pytała Michalina. — Pan się mylisz, przyznając mi jakąś siłę: p. Sylwan jest w postanowieniach energiczny i wpłynąć na niego trudno.
— Wprost i otwarcie chcieć to czynić — odparł Wojtek — byłoby niezręcznem, i — bezskutecznem, ale sądzę, że są poboczne środki... Nie trzeba mu się tam dać zasiedzieć, należy go tu przyciągnąć, zmusić do niezrywania z nami.
— W jaki sposób? — pytała Michalina.
— Niech go pani wezwie do narady w interesach — mówił Wierzbięta — niech mu pani zresztą napisze, iż ja go zdradziłem, — wyznając, iż się chociażby przyczynił do uratowania Zaborowa. Masz pani więc prawo żądać, aby przybył z powodu tych pieniężnych interesów.
— Ja sama pisać do niego nie mogę — odpowiedziała Michalina otwarcie. — Wyznam panu szczerze — mama się obawiała, widząc moję przyjaźń dla niego, aby się bliższy między nami nie zawiązał stosunek. Wymogła na mnie słowo, iż — nie wdam się pod żadnym pozorem w korrespondencyą.
Będziesz więc chyba łaskaw w mojem imieniu, mojemi słowy mu napisać, że go wzywam i proszę, — że się go spodziewam.
— Z chęcią to uczynię — rzekł Wojtek, ale, choćbym co do słowa powtórzył to, co mi pani poleci, wrażenie mojego listu nigdy nie będzie równe temu, jakiby jej własny uczynił. Naprzód — bez pochlebstwa, ja tak, jak pani, napisać nie potrafię; powtóre, sama pani przyzna — myśmy z sobą przyjaciółmi: on ze mną wcale się nie będzie żenować.
Michalina nie odpowiedziała nic i zadumana chodziła chwilę.
— Spróbuj pan naprzód — rzekła — a potem w ostateczności — ja z mamą pomówię: zobaczymy. Mamy obowiązek ratowania człowieka, który nas ocalił!
Michalina wiedziała już, dobywszy, co chciała, z Wojtka, że dla nich się całkiem poświęcił z mieniem swem Sylwan. Uspakajało ją to jedynie, że summa została zabezpieczoną, a ona teraz czuwała nad tem, aby choć powolnie długi się spłacały.
Co myślała więcej? Bóg wie jeden — tymczasem, o tem mówiła tylko.
Horpiński, choć dał swój adres przyjacielowi, zakląwszy aby nikomu go nie udzielał; choć listy od Wojtka odbierał — odpisywał na nie krótko, a czasem nawet milczeniem je zbywał. — Pisanie sprawiało mu ulgę, robiło przyjemność; ale stanowiło ono właśnie węzeł wiążący go ze światem, z którym zerwać postanowił — wstrzymywał się więc od niego z wyrachowaniem, z przekonania... Powiedział sobie, że powinien był — pisać zapomnieć, tak jak teraz nic już nie czytywał.
Nie mógł jednak wyrzec się taksamo przyjemności czytania listów — Wierzbięty, który umyślnie rozpisywał się obszernie, mówił mu wiele o pannie Michalinie, opisywał swe odwiedziny w Zaborowie, powtarzał każdą rozmową. A że miał na celu utrzymanie Horpińskiego w stosunku z panną Michaliną, — że myślał o tem tylko: listy były gorące i nawet dosyć zręcznie układane, aby Sylwana poruszały i nie dały mu nic zapomnieć.
Gdy jeden z tych listów z poczty przybywał Sylwan z początku rzucał go w swej izbie na stół z rodzajem niecierpliwości — nie chciał czytać. Potem ciekawość, niepokój zmuszały rozerwać pieczątkę, przebiedz oczyma — i rzucał list znowu; nareszcie odczytywał od deski do deski, a rozmowy z Misią często po kilka razy.
Następowała potem walka o odpowiedź. Sylwan mówił sobie, że nie powinien był, ani obowiązany, odpisywać. Lecz w liście zawsze się coś znalazło, co potrzebował odeprzeć: zaczynał więc od słów kilku, a raz wziąwszy pióro, wstrzymać się już nie umiał. Gorycz w sercu nagromadzona spływała na papier, smutek się wylewał z duszy. Napisał zawsze więcej niż życzył, niż postanowił, gniewał się na siebie — lecz list odchodził na pocztę.
Tak ta korrespondencya z Wojtkiem, teraz jeszcze jedna go z przeszłością łączyła. Wiedział, że jej powinien był zaniechać, a odkładał to ciągle do jutra...
W myśli miał razem z opuszczeniem Rusinowego Dworu nie dać już nowego adresu i zginąć tak dla wszystkich. Opór Horpyny, potem choroba jej — ostateczność tę odwlokły.
Wierzbięta, na którego panna Michalina nalegała, pisał coraz częściej. Gdy Terenia nie puszczała męża do Zaborowa i przeszkadzała wycieczkom, panna Michalina w końcu zebrała się na odwagę pisania do Wierzbięty z otwartością zupełną.
A że Terenia listy te czytywała, i trochę treścią ich była uspokojona — nie zabraniała więc mężowa odpowiadać.
Wojtek pierwsze z tych listów panny Michaliny zachował u siebie, wypisując tylko z nich co znajdował właściwem i później wszedł na pomysł szczęśliwy odsyłania wprost oryginałów Sylwanowi.
Zdawało mu się, że może — może panna Michalina sama sobie tego życzyła, chociaż przyznać się do tego nie chciała... Listy Misi — na Sylwanie zrobiły w istocie wrażenie silne bardzo, zachwiały nim, jego postanowieniem, poruszyły i zmusiły do odpowiedzi wyczerpujących. Prosił w nich wprawdzie, aby jego listów nie pokazywał Wierzbięta pannie Michalinie, ale Wojtek się już puścił na zdrajcę i posyłał je lub nosił do Zaborowa.
W ten sposób zawiązała się korrespondencya, nie wprost wprawdzie, ale nie mniej żywa i otwarta. Może nawet pośrednictwo to czyniło ją swobodniejszą, bo z obu stron często godziło się więcej powiedzieć pośrednikowi, niżby wprost sobie napisać było można.
Spokój ducha i rezygnacya, na której uzyskanie pracował tak usilnie Sylwan, nietylko zachwiane, ale zburzone zostały. Chora matka mogła nawet dostrzedz zmianę w synu — a ludzie odgadli, że listy, które dochodziły z poczty, zawsze pana wprawiały w stan jakiś gorączkowy.
Horpiński dałby był wiele, ażeby mógł matkę uzdrowić i wywieźć ztąd.
Choroba uparta ani o tem myśleć pozwalała przed wiosną. Doktor powiedział, że o podróży ani marzyć się godziło, pókiby siły nie wróciły, a zwolna zmniejszające się skutki pierwotnego ataku nie znikły zupełnie. Kazał się tego spodziewać, razem uprzedzając, że unikać trzeba wszystkiego, coby chorą mogło poruszyć do zbytku.
Zatem i o wyniesieniu się na Ukrainę mowy być nie mogło...
Zima upłynęła w tych męczarniach ducha dla biednego Sylwana.
Walczył on, nie zmieniając myśli, nie chcąc się poddać; lecz stan ten go wyczerpywał. I matka i Tatiana i nawet Pynia, wpatrując się w niego, widziały jak bladł, chudnął, żółkł, jak się wypalał tym ogniem wewnętrznym, który w sobie nosił.
Doktor, — którego wcale się radzić nie myślał, sam go zaczepiał o to: czy nie cierpi. Sylwan odpowiadał szorstko, że jest zdrów zupełnie.
Horpyna powoli wracała do dawnego stanu i ruchy jednej połowy ciała, zatamowane, zjawiały się znowu: nadzieja więc, wstępowała w Sylwana, że cieplejsza pora zdrowie zupełne przyniesie matce. I ona sama w to wierzyła; ale przed Tatianą mruczała czasami.
— A na co komu, to moje życie! Dla niego ja zawadą — kłodą do szyi uwiązaną. Ruszyć się nie może, jak chce... Pociechy ze mnie nie ma; ja mu utrapieniem i zgryzotą.
Sylwan był dla niej zawsze najczulszym, lecz i okazywania tej czułości doktor wzbronił, aby starej nie poruszać do łez, teraz łatwiejszych jeszcze i wytryskujących za lada słowem.
Nigdy jej o płacz trudno nie było. Od czasu choroby łzy zdawały się pogotowiu być w oczach — tak, że najmniejsze wzruszenie je dobywało, a utulić je potem było trudno.
Nadchodziła wiosna — lecz opieszale, i była niestała. Ukraińcy, którzy już sądzili, że ona ich znajdzie na owym chutorze marzonym — myśleli, straciwszy nadzieję, wziąć się niezbędnie do roboty w polu. Horpyna wychodziła do okna, jakby wyczekując też zieloności i słońca. Lecz Kwiecień się kończył, a owa wiosna, co się zawczasu zapowiadała, zwiodła drzewa, które puszczać zaczęły, — okryła się znowu śniegiem, i gdy ten powoli spełznął, nanowo musiała rozpoczynać zmarnowaną robotę. Drzewa na nowe siliły się pączki — nieśmiało.
Sylwan czuł się bardzo nieszczęśliwym — stojąc na rozstajach ciągle i nie mogąc rozpocząć tego nowego życia, do którego miał się zmusić, ani chcąc wrócić do tego, z którem wziął rozbrat. Nic mu nie smakowało; niecierpliwił się, zżymał; przybity, chodził, niesłysząc często co do niego mówiono, nie odpowiadając na zapytania. Parobkom rzucał słowa niecierpliwe. Tatiana nie śmiała się zbliżyć do niego: Pyni nie dał nawet dobrego słowa.
U łoża matki siadywał podparty na ręku i jakby skamieniały.
Stara przypisywała to oderwaniu się od zwyczajnego życia, od świata — i wyrzucała to sobie, rada go była wygnać z domu; lecz on ani mówić sobie o tem nie dawał.
Jednego dnia wiosny, już cieplejszej nareszcie, Horpyna, oparta na ręku dziewczęcia, wyszła w podwórze, odetchnąć świeżem powietrzem — i pogrzać się na słońcu, lecz zaledwie chwilę postała na progu, zbladła, część twarzy jej drżeć zaczęła... Dała znak dziewczęciu, aby ją wprowadziło napowrót do dworu. Nogi się pod nią chwiały. Nadbiegła Tatiana i tak osłabłą, ledwie dociągnęła powoli do łóżka. Jedno spojrzenie przekonało Tatianę, iż choroba w części powróciła nanowo. Stara mówić nie mogła; bełkotała niewyraźnie.
Pynia pobiegła do Sylwana, do stajen i Harasym gnał znowu do miasteczka. Tym razem doktor, — chociaż najlepiej życzył swojej pacyentce — nie zdawał się śpieszyć do niej.
Zapytał Harasyma: jak tam było, pokiwał głową i zamruczał. Ukrainiec nie umiał sobie wytłómaczyć: czy lekceważył chorobę, czy uważał ją za nieuleczoną.
Taką ona była wistocie. Stara nie odzyskała już mowy; obracała błędnemi oczyma; zpod powiek łzy jej ciekły; jedną ręką poruszała konwulsyjnie, dawać się starała znaki różne — ale tych nie rozumiano. Pynia, Sylwan i, o ile mogła, Tatiana. nie opuszczali łoża.
Dni kilka przeciągnęła się ta męczarnia. Naostatek, jakby snem spokojnym, uleciało życie w jakiemś marzeniu — może o przeszłości.
Gdy Sylwan zamknął jej oczy, a zwłoki białym całunem okryto — znalazł się biedny sierota tak sam jeden na świecie, w życiu, tak zniechęcony do niego, że niemal pozazdrościł matce spokoju grobowego.
Co miał czynić teraz? nie wiedział. Nic go nie krępowało, ale też nic nie zmuszało do pośpiechu.
Zająć się najpierw musiał smutnym obrzędem pogrzebowym — a gdy się ten odbył, nie według jego życzenia, ale według miejscowych okoliczności; gdy wszyscy powrócili do Rusinowego Dworu, a poczuli tę próżnią, jaka po umarłej pozostała: nie umieli się obracać — na każdym kroku rozbijali się o ten cień niewidomy, który wszędzie stał przed nimi.
Cisza zaległa dom; nikt nie śmiał, ani rozkazywać, ani sam coś rozpocząć; czekali wszyscy. Sylwan siedział, zamknięty, w swej izbie. Tatiana z Pynią, nieśmiąc głosu podnieść, szeptały cicho, jakby jeszcze zmarłej spokój szanowały.
Dopiero dnia następnego Harasym się odważył przyjść na próg do izby Sylwana i prosić go o rozkazy.
— Mój stary — rzekł mu Horpiński — niech wszystko idzie obyczajem dawnym, do czasu. Gospodarzcie, jakeście nawykli, dopóki ja czegoś nie postanowię. Dajcie mi przeboleć.
Tatiana więc objęła rządy domowe i opiekę nad dziewczyniną, która w niewymownym żalu i łzach za przybraną matką — utulić się nie mogła. Sylwan siedział, prawie niewidzialny, w swojej izbie, nie dowiadując się o sierotę i jakby zapomniawszy o niej.
Był teraz swobodnym i mógł, jak postanowił, sprzedać Rusinowy Dwór a wynieść się na Ukrainę. Nie przewidział jednak tego, że wspomnienie matki przywiąże go do tych ścian, do tego ziemi kawałka. Gnuśność jakaś opanowała go na myśli że wiele pracy i zachodów kosztować będzie wynoszenie się, którego korzyści były bardzo wątpliwe.
Mógł wszakże tak się tu zamknąć w tej pustelni, jakby był na drugim świata końcu. Ukraina bez nadziei, aby ją potrafił pokochać — tak wydawała się smutną, jak i ten kąt pusty. Lecz co było począć z sierotą!!...
Sylwan troskę o to, jako nienaglącą, odłożył do późniejszego namysłu. Chciał ją wyposażyć i odesłać. Słówko Tatiany dało mu do zrozumienia, że okrucieństwem byłoby sierotę, która się do domu przywiązała, rzucać znowu w świat między obcych.
Z dnia na dzień więc ciągnęło się tak życie, nałogowe jakieś, bezmyślne, które nawet parobków zaspokoić nie mogło, bo czuli, że Sylwan do niego serca nie miał, że trwać ono nie będzie. Chodzili posępni, odgadując tylko: czy i kiedy wybiorą się na Ukrainę... Tatiana płakała i milczała.
Nikomu ta śmierć boleśniejszą nie była niż jej. Od dawna żyły z sobą w ciągłych sporach, ale w najściślejszym związku — jedna się bez drugiej obejść nie mogła.
— I mnie już chyba umierać! — mruczała stara Tatiana, łzy nieustanne ocierając fartuchem.
Zaraz po pogrzebie Horpyny nadszedł list Wojtka i w nim list Misi. — Sylwan odpowiedział na nie w kilku słowach, oznajmiając poufnie Wierzbięcie o śmierci matki. Sama krótkość i suchość tego listu więcej mówiła, niżby przewlekłe skargi i żale powiedzieć mogły.
Wojtek, odebrawszy kartkę — pomyślał, serce mu się poruszyło. Nie chciał się radzić nikogo i zwierzać nikomu; pojechał tylko do Zaborowa i oznajmił pannie Michalinie, że postanowił widzieć się sam z Sylwanem — i natychmiast wyjeżdża do niego.
— Stało się co? mów mi pan otwarcie! — zapytała panna. — Myśli tej, nie miałeś wprzódy. Co pana do tego skłoniło? Bądź szczerym.
— Nic innego nad to, że widzę Sylwana w stanie ducha niebezpiecznym. Nie wie co ma czynić. Sądzę, że wpływ mój może mu się przydać na co.
— Jedź więc pan — odparła żywo Michalina — a zawieź mu odemnie, nie tylko pozdrowienie, ale zaproszenie gorące, aby nas odwiedził, a nie zamykał się z sobą samym, bo ma skłonność do trucia się najczarniejszemi myślami.
Jeżeli można, pochwyć go pan i przywieź z sobą.
Przed żoną Wojtek może się nawet nie przyznał, dokąd jedzie, i znalazł tylko wymówkę w jakimś interessie do Warszawy.
Wielkie było zdziwienie Horpińskiego, gdy jednego dnia, wróciwszy z pola wieczorem, w bramie znalazł Harasyma, który mu o jakimś gościu oznajmił. Przed szopą stał koczyk wyprzężony, w ganku siedział Wojtek, którego mlekiem poiła Horpynka, bawiąc rozmową. Pierwsze wrażenie było radosne. Rzucili się sobie w objęcia — starzy druhowie.
— Jak ty jesteś poczciwym i serdecznym! — zawołał Sylwan — aż tu się przywlekłeś, niosąc mi słowo pociechy.
— Pojechałbym nie wiem dokąd — odparł Wierzbięta — gdybym wiedział, że ci istotnie pociechę przynieść potrafię. Spełniłem obowiązek.
Masz więcej odemnie zasobów do rozstrzygnięcia o własnym losie, mój Sylwanie — lecz wiesz, że najdoskonalszy doktor nigdy sam siebie nie leczy. Więc choć ty nierównie jesteś w medycynie dusznej bieglejszy, ja z moją ubogą nauką doświadczenia przybywam ci w pomoc.
Sylwan uściskał go, nic nie mówiąc, jakby na razie rozmowy w tym przedmiocie chciał uniknąć.
Umyślnie począł mówić o fraszkach.
— Mój drogi — odparł, umiem ocenić twe poświęcenie — ale ty całej jego rozciągłości nie obrachowałeś.
Wiesz ty o tem, że u mnie nie będziesz miał co jeść, twoim obyczajem, i na czem się położyć wygodnie. Jesteś w chacie chłopa ukraińskiego.
— O! dajże mi pokój! — rozśmiał się Wojtek. — Jak możesz mówić o tem?
— Bo pani Teresa będzie mieć słuszny żal do mnie.
Dla rozpieszczonego trochę Wojtka wistocie tutejsze całe gospodarstwo, mieszkanie, sprzęty — wszystko było czemś zupełnie nowem i dziwacznem.
Rozpatrywał się ciekawie, lecz zbytniej sympatyi nie obiecywał dla tego zwrotu do stanu natury.
Tatiana, uprzedzona, zmogła się tego wieczora na zastawienie stołu takiemi potrawami, któreby Wierzbięcie, nawykłemu do innej kuchni, znośnemi być mogły. Śmiał się on, jadł ochoczo, powiedział, że rad był wszystkiemu, ale butelkę wina do wieczerzy trzeba było dobyć z powozu podróżnego.
Wieczór był piękny, księżyc w pełni wschodził już wcześnie. Wyszli w podwórze, a Wojtek zaproponował swobodniejszą w pole przechadzkę, do której dwa czy trzy psy podwórzowe się przyłączyły.
Wyszli powoli za wrota. Mała ścieżyna wiodła ku lasowi.
— Mówmy otwarcie — odezwał się Wojtek — przyjechałem po to, abym cię od samobójstwa odwiódł. Niepowinieneś tak, i sam siebie na ołtarzu własnej dumy poświęcać — i swoim przyjaciołom serc zakrwawiać. Myśl zostania chłopem, gdy ojciec cię wychował na cywilizowanego człowieka — jest poprostu niedorzecznością.
Zdziczeć dobrowolnie jest występkiem i grzechem — powiedziałbym jak ksiądz proboszcz — przeciwko Duchowi Świętemu.
Sylwan słuchał, roztargniony.
— Wojtek kochany — jam to już z twoich ust niejeden raz słyszał... i nie trafiło mi to do przekonania.
Na waszym świecie nie mam co robić i byłbym zawsze w położeniu fałszywem i nieszczęśliwem. Co się tycze przyjaciół, o których wspomniałeś, mój Wojtku — oprócz ciebie nikogo na świecie nie mam.
— Pozwól choć na jednego jeszcze, a raczej na jednę. Jest nią panna Michalina — dodał Wierzbięta...
— Panna Michalina.... panna Michalina — szepnął Sylwan. — Bardzo mi jej żal... mogła sobie znaleźć coś lepszego odemnie. Źle tę przyjaźń umieściła!!
— Ty jesteś najniewdzięczniejszym z ludzi — przerwał głośno Wojtek. — Mówmy jasno i bez obwijania w bawełnę.
Panna Michalina ma dla ciebie więcej niż przyjaźń: przywiązała się do ciebie, jesteś jej do życia potrzebnym. Wkłada to na waszmości obowiązek...
— Uczynienia jej nieszczęśliwą! — ironicznie podchwycił Sylwan. — Dobrze, mówmy otwarcie — nie mam nazwiska, jestem niemal podrzutkiem jakimś...
Imię, które noszę, nadał mi ojciec, sądząc, że ono mnie osłoni; ale ja się niem brzydzę — i podrobionem mojem szlachectwem. Na tem kłamstwie przyszłości budować nie mogę...
W waszej społeczności, takiej, jaką ona jest — ja miejsca prawego nie mam — i nie winię społeczeństwa, bo prawo, które mnie karze za winę ojca, ma na celu wstrzymać bezprawie... Położenie moje jest bez ratunku... Samo przyznanie się do niego przed Zawierskiemi — jest niepodobieństwem, a im kłamać — nie mogę!!
Wojtek długo szedł obok mówiącego, puszczając ogromne kłęby dymu z cygara.
— Mnie się zdaje — odparł, że panny Michaliny świadomość twojego rzeczywistego położenia wcale-by nie zraziła. Ażeby usta zamknąć ludziom, dosyć-by było oddalić się z tych stron, w których znanym jesteś, na lat kilka. Pamięć ludzka bardzo krótka.
— Wojtku — nie wymyślaj napróżno — przerwał Sylwan — wierz mi, że co tylko wyobraźnia mogła wymarzyć i wyśnić, wszystko już przechodziło przez moję głowę: a żadna z tych mrzonek ognia, próby w sumieniu wytrzymać nie mogła. Są fatalności — nieuniknione! Skłońmy głowę przed niemi.
Sądzisz, że mi tak łatwo zerwać z moją przeszłością — stać się innym, zakopać gdzieś, zamrzeć nieznanemu w głuchej pustyni!
— Ale cóż cię zmusza do tego! — wyrwało się Wierzbięcie. — Dopóki żyła twoja matka, rozumiałem ofiarę dla niej, ale dziś....
— Może dla jej pamięci! — westchnął Sylwan — a może...
Wierzbięta sprzeczał się długo; rozmowa ich pod las zaciągnęła — i nie powrócili, aż około północy do dworku, w którym już u jednej tylko Tatiany się świeciło.
Wojtek trzy dni zabawił w Rusinowym Dworze — i nie mógł powiedzieć, ażeby podróż była daremną. Po sporach, rozprawach, argumentowaniach, stanęło na tem, iż Sylwan miał rok czekać, nim-by coś stanowczego przedsięwziął. Dał na to słowo Wierzbięcie.
— Przyjedźże do Zaborowa — dodał, uzyskawszy to, Wojtek.
Niecierpliwie się zżymnął na to Horpiński.
— Czy się godzi mnie to radzić i namawiać na krok, którego ani sumienie mnie, ani tobie litość nie pozwala pragnąć?! — zawołał surowo. Ja potrzebuję odwyknąć od towarzystwa kobiety, po której i tak już tęsknię zanadto. Godziż się to, Wojtku?
Wierzbięta mruczał coś niewyraźnie.
— Czynisz jej tem przykrość — rzekł.
— Chwilową, — dodał Sylwan, ale staram się nas oboje znieczulić na przyszłość... Tak każe sumienie.




W czasie pobytu swojego w Rusinowym Dworze Wojtek dosyć zręcznie badał Sylwana o niektóre szczegóły z przeszłości — niejasne, wątpliwe.

Horpiński nie taił przed nim tego, iż położenie teraźniejsze winien był rodzinie Nitosławskich, która, dowiedziawszy się o małżeństwie z włościanką, — słabego człowieka zmusiła niemal do unieważnienia go, do zniszczenia śladów i starania się o zapewnienie losu dziecięciu w inny sposób.
Sylwan był pewien tego z opowiadań matki, że brała ślub z Nitosławskim; nosiła ona obrączkę złotą, z datą dnia obrzędu, którą Sylwan po niej odziedziczył.
Miał więc prawo i do nazwiska i do majątku po ojcu. Pierwszego mu odmówiono, zatarto ślady — ale za drugi wynagrodzono go hojnie.
Nie mówiąc nic o tem Sylwanowi, Wierzbięta mówił sobie, iż możeby — metryka ślubu znaleźć się mogła i małżeństwo potajemne udowodnić.
Napomknął z lekka przyjacielowi, który pogardliwie się rozśmiał.
— Po latach kilkudziesięciu, gdy rodzina pracowała nad tem, aby zatrzeć wszelki ślad, zniszczyć dowody, gdy ani pieniędzy na to, ani starań nie żałowano, — ludzie, co byli świadkami pomarli — pamięć znikła — chcieć dochodzić nanowo... byłoby nietylko próżnem, ale śmiesznem!!
Wierzbięta zamilkł...
Niemogąc nakłonić do odwiedzenia Zaborowa, a chcąc zapobiedz, aby się samotnością w Rusinowym Dworze nie zabijał przyjaciel, pracował nad nim póty Wojtek, aż go skłonił do odbycia podróży za granicę.
Razem niegdyś zwiedzali Włochy.
— Pokłonisz się im odemnie — wołał Wojtek w uniesieniu wspomnieniami młodości wywołanem. — Mnie samego Terenia nie puści, a jechać z nią, z Emilcią, z Docią — ani myśleć. Jedź więc choć ty i pisz mi dziennik podróży; będę się nim napawał.
— Zdrajco! — odparł smutnie Horpiński — chcesz abym się nanowo rozmiłował w tem, czego się wyrzec postanowiłem.
— Bo nie widzę konieczności wyrzekania się.
Sylwan zmiąkł w końcu i przyrzekł, że pomyśli o tem.
Wierzbięta zaś podstępnie układał tak, ażeby Zawierskie wyprawić również za granicę i — spotkanie z niemi uczynić nieuniknionem.
Powróciwszy do Makolągwy, nacieszywszy się dziećmi, wytłómaczywszy przed żoną — pobiegł trzeciego dnia do Zaborowa. Oczekiwano tu na niego — to jest panna Michalina tylko, bo matka patrzyła okiem niechętnem na stosunek z Horpińskim, — z wielką niecierpliwością.
Przez przywiązanie do córki nie śmiała się jej sprzeciwiać biedna stara, ale opłakiwała zaślepienie i modliła się o to, aby Pan Bóg ją wyzwolił od tej przyjaźni.
Przy niej więc nawet rozmówić się otwarcie z Misią nie mógł Wojtek; lecz wymienili słów kilka, a resztę trzeba było w listach pomieścić.
Podróż do Włoch nadzwyczaj się uśmiechała pannie Michalinie; zdrowie matki mogło ją usprawiedliwić. — Interessa nie były już w tak złym stanie, aby na skromną wycieczkę dwóch kobiet nie starczyły... Na pierwsze jednak wspomnienie o tem matka krzyknęła, załamując ręce i protestując, że nigdy na to nie pozwoli. Ludzie mieliby prawo naówczas oskarżać ją o ruinę, o marnotrawstwo, gdyby, zaledwie cudem się uratowawszy, przedsiębrały podróż kosztowną.
Zdrowie Misi nie wymagało tego... ona zaś — dla siebie nie żądała nic nad trochę spokoju i zapomnienia losu córki.
Przekonać jej nie było podobna.
Wierzbięta i córka ani się nawet po pierwszym wybuchu kusili...
Być może, iż instynkt jakiś ostrzegał matkę o spotkaniu projektowanem, o którem wiedzieć nie mogła.
Wspomnieliśmy o tem, że nieboszczyk Pruszczyc był jednym z tych, którzy popierali mocno sprawę Nitosławskiego, starającego się o pannę Michalinę.
Zbliżył się on do rodziny Nitosławskich za pośrednictwem imiennika swojego, pana Krzysztofa Pruszczyca, ubogiego szlachcica, trochę prawnika, trochę handlarza — koniarza, który był Nitosławskich sąsiadem.
Oryginalna ta figura, teraz, gdy Pruszczyc stary zmarł, przywlokła się do Zaborowa, opatrzona w dowody pokrewieństwa, chcąc poszukiwać spadku po nieboszczyku. Odprawiono go do Wierzbięty, między innemi, aby się tam o stanie interesów informował.
Pruszczyc ten, niegdyś bałaguła, szalona pałka, którą wiek znacznie ostudził, mężczyzna ogromnego wzrostu, z lśniącą jak kość słoniowa łysiną, z wąsem na piersi spadającym, z butą ukraińsko-szlachecką i obyczajem kozaczym, — wśród znacznie spokojniejszego społeczeństwa wydawał się dosyć dziwacznym. Mimo wieku, nosił się kuso, ruchy chciał mieć młode i jaskrawemi chusteczkami na szyi, płeć bronzową, opaloną czynił jeszcze ciemniejszą; krzykliwy głos, ruchy gwałtowne, mimika, aż do śmieszności posunięta, raziły i męczyły w nim — ale dla nikogo sobie nie czynił przymusu.
Posiadłość ziemska, maleńka, zagadkowa — bo nikt nie wiedział, czy był na niej dziedzicem, dzierżawcą, czy zastawnikiem, — służyła mu tylko do utrzymywania koni, któremi frymarczył; miał ich zawsze wiele i nieustannie po jarmarkach z niemi, z Tatarami i innemi właścicielami tabunów, się włóczył. Grywał oprócz tego namiętnie w karty i w towarzystwie szlachty majętniejszej z tego powodu był przyjmowany, choć do salonu wcale nie zdawał się stworzonym. Resztki jakiegoś zapomnianego wychowania, złej francuszczyzny i pewnych elementarnych wiadomości, w nim się przebijały. Była to pozostałość z jakiejś chwili bytu naszego, która, gdy towarzyszące jej zjawiska znikły, sama dotąd ze swą właściwą fiziognomią się uchowała.
Wyprawiony do Makolągwy, pan Krzysztof w początku dosyć był zimno przyjęty.
Tereni wydał się okropnym zbójem. Wojtek patrzył nań, jak na archeologiczny zabytek. Lecz, zpowodu interessów Zawierskich potrzeba go było przyjąć grzecznie i rozmówić się z nim spokojnie.
P. Krzysztof zresztą, jakkolwiek go przyjęto, wcale się nie troszczył o to, i wszędzie się rozgaszczał pokozacku. Wierzbiętę wkrótce począł poufale zwać po imieniu i wywnętrzać się przed nim z otwartością starego znajomego.
Narzekając na stryja, który cały majątek zaprzepaścił, począł opowiadać, co wiedział o nim, o sobie, potem o Nitosławskich, z którymi sąsiadował.
Mówiąc o nich, nie ograniczył się tem, co z toku rzeczy było koniecznem, ale całe dzieje rodziny w sposób szyderski opowiadać zaczął, sięgając czasów starego Nitosławskiego. Wojtek, słuchając go dosyć obojętnie, uderzony został tem, że pan Krzysztof napomknął — z posłuchów o pierwszem ożenieniu się Nitosławskiego z chłopką.
— Wiesz pan co, panie Pruszczyc — rzekł — z sukcesyi po stryju, oprócz ruchomości, kilku strzelb i kulbak, bryczek i uprzęży, niewiele się pożywisz; ale gdybyś mi pomógł to pierwsze małżeństwo Nitosławskiego udowodnić — ja w tem! — mógłbyś na tem zarobić nieźle.
— No! a waćpanu to na co? aby szykanować Wacława i jego brata? — zapytał Krzysztof, masz do nich ząb?
— Nie — rzekł Wierzbięta — ale znam dobrze syna, który z tego się pierwszego małżeństwa narodził, a ten dziś jest w tak fałszywem położeniu, iżbym go rad z duszy ratował.
— Gdzież? jak? syn Nitosławskiego? — zakrzyknął gwałtownie Pruszczyc. — To nie może być! Mów pan...
— Nic panu nie mogę powiedzieć nad to jedno, że go znam i że mnie jego los obchodzi, jak brata.
— Jest-że to pewna, że Nitosławski z tą chłopką ślub wziął?
— Tak pewna jak, że mnie widzisz żywego — zawołał Pruszczyc, wywijając rękami. — Ksiądz, który ślub dawał, zgodził się potem na zniszczenie pozorne metryki ślubnej, ale chytry popek zniszczył kopią, a oryginał przekazał zięciowi, u którego widziałem ten ciekawy dokument.
Wierzbięta porwał się z siedzenia.
— Na miłego Boga! więc możemy go dostać? — krzyknął. — Zapłacę co zechcesz.
P. Krzysztof nagle ostygł i pogładził się po łysinie.
— Ale bezemnie się nic nie zrobi — rzekł znacząco, kręcąc wąsa długiego...
Straciłem się na podróże nadaremne; po stryju biorę figę: jeżelibym mógł się zrewanżować na metryce, — byłoby na rękę. Darmo zaś tego uczynić ani mogę — ani się godzi odemnie wymagać.
— Ani ja żądam od was tego — zawołał Wojtek. — Porozumiemy się — lecz naprzód zamawiam sobie, że zachowasz pan o tem tajemnicę.
Umówimy się o to, co chcesz zarobić.
— Nie obedrę — rzekł, cynicznie oczy podnosząc, p. Krzysztof, ale ja nawykłem handlować i zarabiać — trafi się na koniu — na koniu, a choćby i na człowieku!! Czas płaci, czas traci!
Zagajona w ten sposób rozmowa przeciągnęła się bardzo długo. Przyparty mocniej, Pruszczyc musiał w końcu przyznać się, że choć metrykę ślubu widział — ale co do wydobycia jej, warunków i t. p., musiał jechać na miejsce, przedsięwziąć kroki właściwe, a dopiero, gdy wyrozumie na miejscu, donieść będzie mógł, jak się to da zrobić.
— Powiem panu — dokończył Krzysztof, śmiejąc się — że tych żółtobrzuchów, bogaczów, arystokratów Nitosławskich, gdyby się dało upokorzyć i dać im z chłopianki narodzonego braciszka, toby mi prawdziwą uczyniło satysfakcyą. Milionami trzęsą: a gdy konia kupują odemnie, to się o dziesięć rubli targują, jak żydzi.
Myśl uratowania Sylwana przez przywrócenie mu nazwiska — zapaliła tak Wierzbiętę, iż chcąc ująć Pruszczyca, dopomógł mu w odzyskaniu szczątków spadku po stryju i na końcu dał do zrozumienia, że może się spodziewać wcale pięknego zarobku, jeśliby obiecaną metrykę potrafił zdobyć, a więcej jeszcze, gdyby i metrykę syna wynalazł.
P. Krzysztof zdawał się mocno tem zajęty, i zarówno nadzieja zarobku, jak chęć dokuczania arystokratom — pobudzały go do działania. Obiecywał natychmiast dać znać Wierzbięcie... i zaprzysięgał się, że dokaże co przyrzekał.
Można sobie wyobrazić, jak Wojtek był rozradowany, uszczęśliwiony, i co mu się marzyło — po tej rozmowie z Pruszczycem, po kilkakrotnem jeszcze ogadaniu sprawy i zleceniu mu jej na odjezdnem.
P. Krzysztof, zasilony pieniężnie przez Wierzbiętę — wyruszył z powrotem na Ukrainę. Wedle jego obietnicy w parę tygodni najdalej miał dać wiadomość o sobie.
Wierzbięta nawet przed żoną się nie przyznał do tego, co knował wspólnie z p. Krzysztofem: raz z przyczyny, że Pruszczyc wcale nie obudzał zaufania; powtóre, iż rzecz się zdawała bardzo jeszcze kruchą i niepewną.
Tydzień, dwa i trzy upłynęły... wiadomość nie dochodziła żadna.
Wierzbięta zaczynał być niespokojnym, z tego powodu szczególniej, że p. Krzysztof w innych rzeczach jawnie kłamał — więc i o tej metryce mógł coś słyszeć, a resztę wymyśleć.
Pisać do niego nie chciał: trzeba było cierpliwie wyczekiwać, ażby się zgłosił. W każdym razie przewlekłe milczenie było znaczącem i nic dobrego nie wróżyło.
My możemy po części odsłonić przyczyny, dla których Pruszczyc się nie śpieszył z uwiadomieniem Wierzbięty o metryce.
Wszystko, co mówił o niej, było prawdą — metryka zachowana istniała... a p. Krzysztof, przybywszy do domu, ani dnia nie zwlekał i pojechawszy na miejsce, przekonał się, że dokument można było dostać — ale ważność jego znał dobrze posiadacz — i, oprócz tego kładł za warunek, aby on przeciwko dziecięciu i jego interessom nie był użyty.
Pruszczyc, pogadawszy o tem, wrócił do domu dla rozmyślenia się lepszego.
Los potomka Nitosławskiego, urodzonego z chłopianki, wcale go nie obchodził: głównem było zarobić na tem jaknajwięcej.
— Co oni mi dać mogą? — mówił do siebie — parę tysiączków więcej, wątpię.... gdy tymczasem te żółtobrzuchy Nitosławskie, aby skandalu uniknąć i braciszka się pozbyć, mogą mi sypnąć suto?
Myśl ta uśmiechnęła się człowiekowi, dla którego wszystko w życiu było grą. Grał na koniach, grał w karty, gotów był stawić i na metrykę...
Dzień jeden kręcił wąsy pan Krzysztof i z sumieniem, nie zbyt dokuczliwem, wchodził w rachunek. Nie czuł żadnej zgryzoty — był przekonanym, iż miał prawo myśleć tylko o sobie.
Nitosławski Wacław był w domu: wybrał się do niego. Przystęp do bogatego i niełatwo z kim obcującego panicza — nie był dla każdego otwarty. Krzysztof widywał go tylko zdaleka, na jarmarkach, a parę razy zbliżyć się usiłując, został pogardliwie odprawiony.
Tym razem spodziewał się jednak zyskać posłuchanie.
Z rządzcą dóbr pp. Nitosławskich — w swoim rodzaju także potrosze arystokratą, znał się z jarmarków Pruszczyc. P. Buchta raczył z nim czasem rozmawiać, raz konia u niego kupił. Zajechał więc do Buchty na folwark, który daleko piękniej wyglądał, niż dwór p. Krzysztofa.
— Ja tu, mości dobrodzieju — odezwał się wchodząc do Buchty — w bardzo ważnym interressie osobistym przybywam do p. Wacława... ale wiem, że do niego lada szlachcicowi, jak ja, przystęp trudny. Proszę więc o pośrednictwo. Niech pan będzie łaskaw oznajmić, iż interes mnie się nie tycze, ale pp. Nitosławskich — a jest nie małej wagi. Jeżeli się ze mną rozmówić nie zechcą mogą na tem więcej stracić niż sądzą... a ja z nikim o tem mówić nie mogę, tylko osobiście z jednym z nich.
Buchta, człowiek z pewnem wychowaniem, gładki, niedowierzający, przeczuł, że szło o wydrwienie grosza; począł badać p. Krzysztofa, ale ten pozostał niemym — i powtarzał:
— Muszę się widzieć z jednym z nich.
Pozostał na folwarku Pruszczyc, a Buchta poszedł do pałacu i nie powrócił, aż w godzinę.
Przynosił odpowiedź że — p. Wacław dał jemu pełnomocnictwo do rozmówienia się z Pruszczycem.
Obraził się p. Krzysztof.
— Cóż to! Niegodzien jestem z nim nawet dopuszczonym być do rozmowy! a no — to kat go bierz!
Ledwie potrafił uspokoić go rządzca, poszedł raz drugi i po półgodzinnem powtórnem wyczekiwaniu powrócił, zapraszając do pałacu, a razem obwarowując, aby rozmowa była krótką, gdyż p. Wacław gotował się do wyjazdu i czasu nie miał.
P. Krzysztof, w swym stroju na pół bałagulskim, z dumną miną, przeprowadzany przez lokajów w liberyi kamerdynera, dostał się do gabinetu p. Wacława.
Zbytek, z jakim pałac był urządzony, elegancya, pańskość wystawna, goryczą napełniły Pruszczycą i usposobiły go — do wygórowanych żądań...
— Muszą się mi dobrze opłacić! — mruczał idąc.
Pan Wacław, w eleganckiem rannem ubraniu, z cygarem w ręku przyjął przybywającego w progu, — stojąc sam i nie prosząc go siedzieć.
Ale grzecznym był bardzo.
— Będziesz pan łaskaw — rzekł — jaknajtreściwiej mi powiedzieć o co chodzi, czem mu służyć mogę — gdyż nadzwyczaj mi pilno.
— Panie dobrodzieju — odparł rzeźko Pruszczyc — nie pan mnie, ale ja je mu służyć mogę. Rzecz, krótko a węzłowato ma się tak.
Nieboszczyk papa pański, był primo voto żonaty z chłopką i miał z nią syna... Niech pan się nie zżyma i słucha do końca. Dowody, że małżeństwo to było ważne i zawarte istotnie, starano się zniszczyć, ale przecie istnieją — i ja je mam w ręku.
Z temi dokumentami braciszek panów może się upomnieć i o nazwisko — i o fortunę... Hm? Idzie o to: czy jemu mam wydać dowody te — czy dla świętego spokoju, panowie-byście sobie życzyli może, abym je im wręczył? Rozumie się, iż o to ułożyć się musimy.
Gdy Pruszczyc w tych krótkich słowach grubiańsko, ostro całą rzecz wyłuszczał, napawając się wrażeniem, jakie się uczynić spodziewał na p. Wacławie — Nitosławski zbladł naprzód, rzucił się, cofnął, ale natychmiast odzyskał panowanie nad sobą, zaciął usta, przybrał postawę pańską, dumną, wysłuchał do końca, i gdy p. Krzysztof, zamknąwszy przemówienie, spodziewał się jakiejś odpowiedzi — chwilę stał Nitosławski niemy...
Zwolna potem ręka mu się podniosła, i niemówiąc słowa, wskazał na drzwi.
Pruszczyc nie chciał zrozumieć tego ruchu.
— Panu dobrodziejowi — rzekł wpół szydersko, napół pokorniej już, może być nieprzyjemnem samemu o to ze mną traktować. To się rozumie. — Ja tam w targu żadnym delikatności nie mam. Może więc zechce mi pan wskazać osobę zaufaną?
Nitosławski milczał, tylko mu się oczy oburzeniem paliły... i zwolna cofał się coraz dalej.
— Zresztą jest to rzecz namysłu wymagająca, — dodał Pruszczyc — więc zostawiam czas do niego.
Wiadomo gdzie mieszkam, Pańkowszczyzna pod bokiem. Dziesięć dni mogę ofiarować do namysłu...
I na to nie było odpowiedzi. Nitosławski wskazywał ręką drżącą na drzwi.
— Idę już, idę — odparł bezwstydnie p. Krzysztof — nie cofam com powiedział. Życzę się namyśleć. Co się tycze dokumentów, że są rzetelne, prawdziwe i ważne — gotówem poddać je rozpoznaniu expertów.
Zatem submituję się.
Spojrzał na p. Wacława — który się dumnie prostował, — ukłonił się raz jeszcze i wyszedł.
Buchta czekał na niego w ganku.
Nie spodziewał się pono tak prędko z powrotem; spojrzał mu w twarz: p. Krzysztof miał minę złą i drwiącą.
— A cóż? interes? — spytał, idąc z nim na folwark.
— Przywiozłem propozycyą — rzekł Pruszczyc — „a jak moje ne w ład, to ja z mojom nazad!!“ Ma czas do namysłu.
Byli na wpół drogi do folwarku, gdy nadbiegł lokaj z pałacu i p. Buchtę zawołał do Jaśnie Pana.
Sam więc już wolnym krokiem szedł p. Krzysztof ku folwarkowi.
— Zalałem paniczowi gorącego sadła za skórę! mówił w duchu... Pokazał mi drzwi — bestya — ale na tem nie koniec. Będzie mnie prosił, abym przyszedł, i za to zapłaci! W targu gniewu nie masz.
Bez ceremonii wszedłszy do eleganckiego saloniku p. Buchty, Pruszczyc siadł i fajkę zapalił, postanawiając czekać na powrót Rządzcy. Nie przeciągnęło się oczekiwanie, gdyż w kwadrans Buchta, z głową spuszczoną, kwaśny zjawił się we drzwiach.
— Ma pan co do mnie? — zapytał Pruszczyc.
Rządzca poruszył ramionami.
— Nie mam nic, nie było o panu mowy — odparł zimno.
Przeciwko obyczajowi nie prosił ani na wódkę, ani na przechadzkę, — i p. Krzysztof, popaliwszy fajkę, widząc, że nic nie wysiedzi tu — wstał.
— Zatem i przytem — rzekł — chociaż dziś pan Wacław nie daje mi żadnej rezolucyi, jeżeliby się namyślił, — droga do Pańkowszczyzny wiadoma... Ja dni kilka posiedzę w domu i można mnie zastać. Później — nie wiem. Skłonił się Buchcie i — odjechał z niczem.
P. Wacław Nitosławski miał wiele wad i śmiesznostek; ale w charakterze tym, choć mu mało przyświecało intelligencyi — było też wiele szlachetności. Duma jego opierała się na poczuciu uczciwem: nie chciał, aby mu świat miał cokolwiek bądź do wyrzucenia.
Myśl o wykupywaniu dokumentów, aby zatrzeć ślad niemiłych wypadków w sposób podstępny — nieuczciwy, oburzyła go do najwyższego stopnia.
Postępowanie ojca nie było jego winą — wiedział o tem, że za życia zatarto wszelkie ślady tego małżeństwa, że zaprzeczano nawet, czy ono rzeczywiście przyszło do skutku.
Nie wiedział jednak co zrobić, jak postąpić, dopóki-by się nie skomunikował z bratem, który w tej chwili był w Odessie. Ale on i brat, nietylko z twarzy byli do siebie podobni: sposoby ich widzenia i pojmowania godziły się z sobą. Wacław przewidywał, że brat tak postąpi, jak on — i odrzuci wszystkie propozycye.
Dokumenta — któż wie, mogły być nawet sfałszowane, a całe te grzebanie się w przeszłości, potajemne, z pomocą ludzi, na których łasce potrzeba było pozostać i za milczenie płacić — zdawało się p. Wacławowi niegodnem jego położenia.
— Jeżeli dowody złoży... ktokolwiekbądź, że małżeństwo było prawne, że ktoś ma prawo nazywać się moim bratem — a nawet odebrać część majątku — ? — wolę na to przystać niż się wykupywać niepoczciwym spekulantom.
Gadać z nim nie będę! — zawołał gniewnie pan Wacław, wyprawiając list do brata.
Pruszczyc powrócił do swojej Pańkowszyzny i koni nadrabiając fantazyą, ale — dosyć kwaśny. Teraz dopiero, gdy krok spełniony wydawał mu się nadaremnym może — sumienie się odezwało także.
— Ale-bo po kiego licha — mówił sobie — miałem się litować nad żółtobrzuchami —? Z niemi zawsze gra taka. Wierzbięta mi zapłaci i kwita — a poskrobią się potem — tem ci lepiej. Chciałem uniknąć skandalu...
Nim dziesięć dni upłynęło, przynaglony listem, niespokojny nadbiegł brat p. Wacława. Podzielał on przekonania brata w ogóle, ale z drugiej strony przedstawił mu, że było obowiązkiem ich spełnić wolę ojca.
Ojciec zaś, o czem wiedzieli, wyposażył hojnie sierotę, do której mu się przyznać nie dawała rodzina, dał jej nazwisko, wychowanie, majątek... należało więc może zapobiedz, dla pamięci ojca — aby błąd jego młodości nie został rozgłoszony.
Cały dzień jeden i noc spierali się bracia co czynić; naostatek Wacław, choć z trudnością, zgodził się na to, aby kogoś wyprawić do Pruszczyca, dla rozpatrzenia się w tych dokumentach.
Buchta miał całe ich zaufanie.
Opowiedziano mu treściwie rzecz całą i zlecono się ostrożnie rozpatrzeć.
Pruszczyc już był stracił nadzieję, aby z Nitosławskimi dało się co zrobić, gdy Rządzca nadjechał.
— Polecono mi obejrzeć i zdać sprawę z tych dokumentów, o których pan wspomniałeś p. Wacławowi — rzekł po przywitaniu. — Spełniam rozkazy.
Pruszczycowi trudno się było wytłómaczyć z tego, iż dokumentów tych — nie miał w ręku. Zająknął się, splunął, i dodał, że naprzód chce wiedzieć stanowczo, czy pp. Nitosławscy myślą z nim traktować lub nie. Inaczej nic nie pokaże.
— Żądasz pan więc, abyśmy kota w worku kupowali? — odparł Buchta.
— Nie — ale kota z worka nie dobędę, póki słowa nie dacie, że go sobie kupicie. Nie zechcecie wy, znajdę innego kupca — a może mi lepiej niż wy zapłaci.
Konferencya, naturalnie, przeszła na niczem; lecz Pruszczyc zaledwie się pozbył Buchty, pewny już, że targu z nim dobić muszą, poleciał sam nabywać — metryki.
Człowiek, w którego ręku one się znajdowały — zasługuje na to, abyśmy w kilku rysach go odmalowali. Niewielkiego wykształcenia, — marzyciel trochę naiwny — prostego obyczaju, należał on do rzędu tych, wykarmionych biblią i duchownemi pismami, ludzi, którzy mają wiarę i od pewnych zasad nie odstępują. Ubogi, był przy swem ubóstwie dziwnie zrezygnowany i szczęśliwy... obcując ciągle tylko z ludem i ze Słowem Bożem, miał pogląd na świat zupełnie różny od pospolitych ludzi.
Na modlitwie czasem płakał, a z dziećmi śmiał się podziecięcemu. Ludzi takich dziś mniej coraz.
Brakło mu czasem chleba w domu; naówczas książką się umiał pocieszać, a gdy miał trochę więcej w spiżarni, dzielił się z ubogimi z wiarą w opatrzność — tak głęboką, iż uwielbienie obudzała.
Człowiek taki nie mógł danych mu do przechowania dokumentów użyć na złe, a Pruszczyc, rachujący na jego ubóstwo, zawiódł się najzupełniej.
Poznawszy te omyłkę, zwrócił się natychmiast w inną stronę i był pewien, że prostaczka uwiedzie, ukazując mu dobycie tych świadectw jako dzieło sprawiedliwości Bożej.
Na nieszczęście p. Krzysztof znanym był na okolicę człowiekiem, — sumienia lekkiego, z którym się należało obchodzić ostrożnie.
O. Leoncyusz wysłuchał go z uwagą, pochwalił jego dobrą wolę — lecz co do dokumentów samych oświadczył, iż tylko osobom, którym one wprost służyć mogły, — wydać je sumiennie jest gotów.
— A mnie to nie wierzysz? — spytał żartobliwie Pruszczyc.
— Możecie się omylić, albo dać się wyzyskać niepoczciwym — odparł zagadnięty.
Ująć tego biedaka zdawało się napozór łatwem; tymczasem bliżej go poznając, przekonał się Pruszczyc, że prosty człowiek miał rozsądek zdrowy, który sofizmatami nie dawał się pokonać, i charakter nieugięty. Oboje w tak niepozornej istocie, która się często o buty troszczyć musiała dla siebie i dzieci, — zdawało mu się niepojętem.
— Ten człowiek to prawdziwa osobliwość — mruczał, odjeżdżając. Skarży mi się, że dzieci chodzą odarte, że sam nie ma do syta się czem najeść; ja mu pełną garść pieniędzy podaję: a on ją śmiejąc się odpycha!!




Uśmiechała się podróż do Włoch Sylwanowi, chociaż takiego pieszczenia siebie i dogadzania słabości niemal się wstydził. Nim ją mógł przedsięwziąć jednakże musiał wprzód obmyśleć coś i postanowić o losie tych ludzi, którzy matce do ostatniej służyli godziny. Tu ich pozostawić, na tem wygnaniu, które celu nie miało — nie było podobna; sprzedawać Rusinowego Dworu, dla pamięci matki nie chciał, służby tu trzymać się nie godziło. Należało poświęcić coś i powrócić ich tej ziemi, z której wyszli i na której żyć byli przeznaczeni.

O parobków się nie troszczył — gdyby raz ich odprawił i dał im za co ręce zaczepić — sądził, iż poszliby chętnie. Pynia, wyposażona, tak mu się zdawało, chętnie-by też wróciła na Ukrainę; co do starej Tatiany — miał wątpliwość — przeżyła z nimi lat tyle, a człowiek jeżeli się nie przywiązuje to znałogowuje i nawyka.
Jednego dnia, gdy siedział w ganku, a Tatiana, we drzwiach stojąc, w bok podparta, plotła coś o gospodarstwie — spytał jej nagłe Sylwan.
— A cóż, stara! Tobie tu teraz tęskno będzie! Wrócić-by ci na stare śmieciska?
— Do czego! do kogo? — szeptała obojętnie, dźwigając ramionami. — Ja tam ze swoich już nie znajdę żywej duszy.
Łzy otarła fartuchem.
— Co innego parobcy — rzekła — tym się tęskni do swoich... a mnie? I mogił już nie znajdę.
Zaczęła płakać rzewnie.
— Cóż zrobić z Horpynką? — dodał, wymijając, Sylwan.
— Albo ja wiem — poczęła Tatiana — nieboszczka inaczej z nią myślała... ale prędko sobie myśli te wybiła z głowy — a sierota pozostała, do lepszego bytu nawykła. Jak ją tu teraz na głód i pracę wyrzucić! To się biedactwo zamęczy.
— Przecież-bym jej wiano dobre dał — odparł Sylwan — a dziewczę dorasta i parobka sobie znajdzie.
Zamilkła Tatiana, głową poruszając tylko z jakąś wątpliwością.
I Sylwan się zadumał. Coś przecie postanowić było potrzeba. Nazajutrz zaczepił Tatianę znowu, ale się okazało, że ona też do dziewczyny się przywiązała. Porzucić ją było jej żal, za nią iść nie miała odwagi, bo Sylwana niemal za własne dziecko uważać była nawykła.
Wola jego musiała rozstrzygać.
— Parobkom dam wyprawę i odprawę: niech tu nie schną na piaskach — odezwał się do starej, — ja do dworu wezmę miejscowych ludzi. Ty, moja Tatiano, pojedziesz z Horpynką i jej skrzynkami i groszem; tam ją gdzieś wydasz lub powierzysz komu, a sama wrócisz tu — gdzie ja zapewne pozostanę.
Z natężoną uwagą słuchała stara, nic nie mówiąc, i zamyśliła się, wzrok utopiwszy w ziemię; cichych kilka łez popłynęły po zmarszczonych policzkach; stała jakiś czas, fartuch mnąc w ręku, i poszła, mrucząc coś niewyraźnego.
Co się działo z Horpynką — trudno było zrozumieć. W dziewczęciu grały dwa prądy: ochota powrotu z lepszym bytem, tam, gdzie długo żyła biedną, pochwalenia się swym losem, — i żal po Tatianie, po tym panu, z którym się spoufaliła... który jej był miły... Rozkaz jego w końcu spełnić się wszak że musiał: Horpynka zaczęła skrzynkę ładować, ale w nią łzy padały.
Parobkom też tego poczciwego a bratersko z niemi spoufalonego „Seliwana“ żal było: gdyby słowo rzekł, zostaliby chętnie. Nie rzekł jednak tego słowa.
Nadszedł dzień rozstania, najboleśniejszy dla Tatiany, która chodziła z oczami nabrzękłemi — ale wolą silną, a ta jej gadatliwość nawet hamowała.
Poszła raz jeszcze do izby Sylwana, z tą poufałością dawną, do jakiej nawykła była niegdyś, gdy on był młodszym. Położyła mu rękę spracowaną na ramieniu.
— Kazałeś — jadę — rzekła ochrzypłym głosem — odwiozę Horpynę, ale choć piechotą powrócę. Tu moja stara, jakbym ją widziała, jakbym z nią się wczoraj kłóciła i płakała...
Pozwól, abym tu dni moich dożyła. Oprócz ciebie, któryś się na oczach moich wychował — nie mam nikogo.
Ciężarem ci nie będę. Gdybym nie zdołała zapracować, za piecem niewiele miejsca zabiorę — a — nasza natura taka, że na godzinę przed śmiercią jeszcze wiadro wody przyniosę.
— Powracaj! powracaj! moja stara poczciwa piastunko! — zawołał Sylwan poruszony — ja ci zawsze rad będę. Wracaj, a czem prędzej tem lepiej, obmyśl jednak pewny los Horpynce, abym ja o nią był spokojny.
Ne żurysia! — zawołała Tatiana — już będę wiedziała co z nią począć. Dziewczę przyszło do kolan się pokłonić zapłakane; ale z oczek czarnych tryskało życie też, które obiecywało, że tęsknicę prędko zgubi na drodze.
Parobcy przyszli zasępieni dziękować — nie mówili prawie nic; więcej żądać nad to, co im bardzo szczodrze wydzielił Sylwan, nie myśleli, żal im go było... a razem czuli pewną urazę, że się chciał i mógł obejść bez nich. Jak z braćmi rozstał się z nimi Sylwan — wołając w końcu:
— Pokłońcie się mogiłom naszym i ziemi.... Któż wie, może i ja tam kiedy do was przyciągnę...
Gdy się to wszystko nagle rozproszyło, a Rusinowy Dwór pozostał pustką, z kilku psami za całą straż i jednym Sylwanem tylko, który wprzódy nowych sług, już ugodzonych, sprowadzać nie chciał, ażby starzy się wynieśli — Rusinowy Dwór wydał mu się jak grób smutnym.
Widział jeszcze chodzący po nim cień matki. Teraz wszystko się miało odmienić; ale też Horpiński, jakie takie zaprowadziwszy gospodarstwo, nie myślał tu pozostać. Słuchał rady Wojtka: jechać miał bez celu, bez myśli, ot tak wprost dla odegrzania się na słońcu, dla rozsiania życia, będącego ciężarem, po gościńcach — jechał i śmiał się sam z siebie. Podróż go uleczyć nie mogła.
Zima nadchodziła, gdy pierwszy ułamek dziennika, przeznaczonego dla Wojtka, — doszedł do Makolągwy.
— „Piszę do ciebie z Wiednia — rozpoczynał Sylwan. — Podróż, aż tutaj przebyłem w rodzaju jakiegoś zdrętwienia i półsenności. Mój dworek zostawiłem na łasce ludzi prawie mi nieznanych; prosiłem tylko pani Bończyny, aby na nich miała oko...
„Dałem dowód wielkiej mojej powolności dla ciebie, kochany Wojtku, a razem wielkiej jeszcze słabości własnej, idąc za twoją radą.
„Znasz moje położenie i wiesz, że z niego wyjścia niema innego, tylko drogą fałszu i kłamstwa, którem się ja brzydzę; wiesz i to, że samobójstwo mam za ucieczkę z placu boju. Co teraz z tem życiem zrobić? w istocie było zagadką, ale się z mem pieścić i koniecznie je sobie osładzać, gdy los mój zdaje się się co innego mi przeznaczać — nie wiem czy się godziło.
„Jest to wyzywać na rękę ten fatalizm nieunikniony — niezbyty, który, bądź co bądź, stoi ponad nami i ponad siłami, jakiemi rozporządzamy. Nikt nie może umknąć tego, co w kolebce przyniósł ze sobą jako swą dolę niezwyciężoną....
„Jestem też pewien, że mi ta rozrywka, do której namówiłeś mnie — niewiele osłodzi, a może stan duszy uczyni boleśniejszym jeszcze. Wówczas gdyśmy z tobą razem i z Bochenkiem przebiegali te Włochy, które ja teraz nanowo mam widzieć, w innych zupełnie warunkach — byłem całkiem różnym od dzisiejszego mego ja zapatrywałem się inaczej na życie, — położenia własnego nie oceniałem jak teraz.
„Śmiejąc się, unosząc, marząc, przebiegaliśmy ten kraj uroczy, który ja teraz będę widział innemi oczyma, a i on od czasów tych wielce się zapewnie odmienił. Będzie to więc jakby spotkanie się dwóch przyjaciół, którzy po latach wielu schodzą się znów, ale poznać się już nie mogą.
„Niestety — kochany Wojtku — prawo nieustannej metamorfozy jest najogólniejszem dla wszystkich istot, dla wszelkiego bytu — i niema z niego wyjątków. My tak dobrze podlegamy mu, jak granitowe skały, jak piasek na dnie morza, obłoki — i co tylko istnieje.
„Nic nie trwa — wszystko się „staje“ i znika. My od kolebki do grobu jesteśmy też w ciągłych przeobrażeniach, chociaż do wielu z nich się nie poczuwamy, bo przychodzą one powolnie i stopniowo.
„Od czasu naszej podróży potwierdzenie tego prawa wyryło się dobitnie na wszystkiem, co po raz drugi teraz spotykam. Znajduję wprawdzie nienaruszone monumenta, któreśmy oglądali razem, — ale, uwierzysz ty temu? one nawet przez zmianę tego, co je otacza: oczów naszych i stosunku naszego do nich, całkiem mi się dziś wydają inaczej.
„To prawo metamorfozy musi mieć przecie racyą bytu, — gdy jest zasadniczem. Nas boli ono, bo mybyśmy pragnęli trwać i zapewnić byt sobie — ale co ten proch, jakim my jesteśmy, znaczy wobec ogromu, w którym wiruje?
„Przejeżdżałem przez Kraków. Pamiętasz Bochenka, jak zachwycał się wśród tych dosyć zaniedbanych ruin, tej wielkiej wspaniałej konchy, z której wyszło ciało, co ją ożywiało, a napełniły drobne istotki... Zmieniło się tu wiele też na lepsze, ale powoli idzie metamorfoza...
„Dawne życie zbyt głębokie tu wyryło koleje, których nowe, daleko słabsze, zatrzeć tak łatwo nie potrafi.
„Żywej duszy znajomej, nikogo, coby miał jaki związek ze mną, albo mnie mógł obchodzić. Daje to wielką swobodę, ale razem czyni człowieka niby upiorem z innego świata, odwiedzającym niewidomie teatr, na którym miejsca niema dla niego samego. Zabawiłem tu krótko, nie zadając sobie pracy spełnienia obowiązków sumiennego turysty. Miasto mi się wydało ubogiem, smutnem — a! i brudnem!
„Nie wiem jak komu, ale dla mnie... brudy wszelką odejmują poezyą przedmiotom. Natura, gdy niszczy, dokonywa tego obowiązku z jakimś sromem dziewiczym, pokrywa roślinami rany i śmieciska, osłania zgniliznę, przerabia ją co najrychlej na życie, na formy wdzięczne. Człowiek, nawet, gdy pragnie zapobiedz zniszczeniu, nie umie działania czasu złagodzić i upięknić. Czego się tknie, to zwala i wykoszlawi... Nie gniewaj się na mój pessymizm... Powiedz sobie, że to moja choroba i znoś ją.
„Wiedeń doniepoznania się przerobił, a miałbym jemu i wszystkim innym miastom odmładzającym się to do zarzucenia, że zbyt radykalnie się odradzają. Jakgdyby dla historyi i dla poszanowania tej przeszłości, którą nam wydziera prawo zniszczenia, nie można było nowego Wiednia zbudować, nie naruszając starego, i nie zachowując go jako relikwii??
„Człowiek burzy tu nielitościwie... W środku miasta wiele pozostało jeszcze może z dawnych czasów, ale to codzień znika. Odmładzają się domy, bielą i różują kamienice, pałace niby w starym stylu przeistaczają się na wcale nowe hybrydy, do których ani przeszłość ani teraźniejszość się nie przyzna.
„Tradycyjny charakter ludności wiedeńskiej znalazłem natomiast mniej zmienionym niż fiziognomią miasta. Zawsze to tażsama aglomeracya zlewających się narodowości, których mieszanina wyradza prześliczne typy, bo natura jest wybredną; zawsze to ten lud grzeczny, miękki, lubiący się bawić, odpoczywać, marzyć a niebardzo pracować.
„Katonów tu szukać, tu, — śmiesznie-by było; ale Lukullów znaleźć łatwo... i Sardanapalów na różną skalę. Dla mnie ten bawiący się wesoły Wiedeń, przez sprzeczność może ze stanem mej duszy — był przykrym. Wydał mi się płochym; życia tu nikt poważnie nie zdaje się brać, a wszyscy zużytkowują je chciwie.
„Obejrzawszy się zaledwie, jutro ruszam znowu przez ten Semmering, który przebywaliśmy razem, w ciągłych zachwytach; ale nie zajadę do Tryestu i wprost podążę do Wenecyi. Nie mam ochoty już, jak wówczas, ze statku, o wiosennym poranku, patrzeć na wynurzającą się z łona morskiego Królowe Adryatyku — zdetronizowaną.
„Jestem w Wenecyi.... ale przybycie moje do niej, było w zupełnej sprzeczności z owym pamiętnym porankiem wiosny, gdyśmy stali na pokładzie statku, niemi ze zdumienia i radości. Byliśmy młodzi.
„Znalazłem się tu nocą, wieczorem raczej, dżdżystym, smutnym, a wędrówka gondolą od dworca kolei do gospody pod księżycem — była pełna zgrozy i fantastyczności.
„Z łona ciemności wilgotnych — wynurzały się się odrapane mury, brudne ściany, pleśnią okryte, ruiny domostw, opustoszone jakieś i jakby wymarłe budowy. Cisza, pluskaniem wioseł przerywana tylko, noc poprzerzynana żółtemi pasami jakiegoś światła cmentarnego; na kanałach, jak katafalki czarne, stojące ogromne barki nawpół pogniłe; gdzieniegdzie przesuwający się cień żywej istoty w łachmanach; walące się słupy, do których niegdyś przymocowywano gondole: wszystko to, jakby we śnie chorobliwym, przesuwa się przed oczyma mojemi.
„Wenecya, nietylko mi się nie wydała piękną, ale napełniła mnie wrażeniem jakiejś zgrozy i niewysłowionego smutku.
„W Lunie, zamiast tego pokoju, który mieliśmy na dole, a gdzie naówczas tak było słonecznie i wesoło, dano mi w kurrytarzu izdebkę jakby więzienną, małą, cuchnącą wyziewem tych kanałów, które wieczną parują zgnilizną.
„Nie miałem nawet ochoty kilka kroków zrobić do kawiarni Floryana, która o tej porze jeszcze bywa otwartą i miewa gości.
„Nazajutrz, szczęściem, wyjrzało słońce, i ja wywlokłem się z gospody na plac Ś-go Marka, ten sławiony, najpiękniejszy salon w Europie.
„Oryginalny on jest — lecz już mi się nawet pięknym nie wydał. Wszystko postarzało i zmalało mi w oczach; Ś-ty Marek jakby się głębiej jeszcze zapadł w ziemię.
„Za czasów austryackich — więcej tu było życia i ruchu, bo Tedeschi obudzali oppozycyą, a walka wszelka nie daje usnąć. Dziś Wenecya trochę rozespana, ale łata podziurawione pałace. — Nie poznałbyś Fondago dei Turchi tak się wyelegantowało tylko, że jako ruina daleko było piękniejsze — dziś straciło charakter.
„Pełno pałaców z poezyi przetłómaczonych na prozę.
„Gondolierowie — nie śpiewają! Jest mowa o tem, aby pozasypywać kanały i skasować gondole. Któż wie? przyjdzie i do tego, że wozy będą turkotać po ulicach. Jedną taką — szeroką, nową a pustą — widziałem już — i przeraziła mnie trywialnością swoją.
„Dziś, gdy Austryaków niema — któż wie? wzdychają może za nimi!...
„Wiecznie tażsama historya człowieka, który w danem położeniu robi, co może, aby je uczynić nieznośnem, wywraca, co tylko się da obalić, i na ruinach wzdycha.
„Ale to jest — życie. Logiki w niem na małą skalę szukać — jest śmieszną pretensyą: istnieje ona tylko w massach i wielkich czasu okresach.
„Zimno mi tu, i nie dziwuj się, że krótko bardzo rozejrzawszy się po tej Wenecyi nowej, jednym tchem polecę do Genui.
„Medyolan pominę. Zostało mi wspomnienie tego dachu tylko zasadzonego lasem posągów, po którym błądziliśmy razem — i kościoła Ś-go Ambrożego; nic mnie tam dziś nie pociąga. Sposalizio pewnie się jeszcze restauruje, a Wieczerza Leonarda do reszty z murów opadła.



Genua.

„Nie dostrzegłem w niej wielkiej zmiany od czasu, gdyśmy tu razem gościli. Miasta portowe nie wiele pono zmieniają swą fiziognomią. Jakbym tu był wczora, tylko ani Bochenka, ani ciebie niema. Tęskno mi.
„W pałacach wszystkie Van Dyki na miejscu, stare sprzęty, których nikt nie używa, powolnie jedzą robaki. Na cudownych podwórzach szemrzą stare fontanny. Zdaje się, że teżsame figury, jakieśmy tu spotykali dawniej na Piazza Sarzana, chodzą po nim dziś jeszcze.
„Ale moja młodości i tu nie przyszła się ze mną przywitać. Porównanie wrażeń pierwszych z teraźniejszemi upokorzyło mnie. Straciłem władzę widzenia piękna; a kto ją w sobie zatrze, tego już nic w świecie nie zachwyci.
„Wycieczek w okolice, jakeśmy z tobą tak ochotnie robili niegdyś, nie mam najmniejszej chętki przedsiębrać.
„Umyślnie spytałem: co-by do widzenia było? Odpowiedziano mi.
„— Campo Santo.
„Miało to być coś nowego — pojechałem. Cmentarz przepyszny, jak z igły, wspaniały, majestatyczny, zimny i nic nie mówiący, ale — doskonały interes.
„Jest to przedsiębierstwo akcyjne, które dobre przynosi procenta, szczególniej, gdy ludzi dużo umiera. Genueńczycy tym pomysłem są dumni, zyskali monumentalnego coś i zrobili dobry interes.
„Nie jest-że to w duchu wieku: wszystko aż do łez wyzyskać? Gdy jedni płaczą, drudzy obrachowują procenta. Postęp ogromny.
„Campo Santo w Pizie, posypane drogą ziemią przywiezioną z Jerozolimy, ze swemi freskami dantejskiemi, — to było wcale co innego.
„Należy zanotować, że nowe Campo, w którem są piękne a trywialne posągi, daje zarobek rzeźbiarzom. Każdy, co się szanuje trochę, musi się o monument, choćby z szarego postarać marmuru. Szary marmur na grobowcach wcale przyzwoicie wygląda, a sądzę, iż od białego z Carrary tańszym być musi.
„Czuję się trochę zmęczonym, ale cóż robić w Genui? I tu nikt mnie, a ja też nikogo, nie znam.
„Miałem myśl puścić się tą naszą drogą starą — Korniszy, ale ją popsuła kolej żelazna. Nizzy, Monaka, Cannes, — nie jestem ciekawy. Wierzę na słowo, że tam cudownie pięknie być musi i że kunszt wiele zrobił, gdzie tak łatwo stworzyć coś było.
„Zawrócę się więc pewnie nazad i wprost pojadę do Florencyi, gdzie zabawię dłużej....
„I za to ręczyć nie mogę. Gdy jadę, zdaje mi się, że się będę mógł zatrzymać i zająć; gdy przybędę, niesmak mnie ogarnia, nic nie zaciekawia i nie wiąże: ruszam więc dalej.
„Florencya, od czasu, jakeśmy ją zwiedzali razem, przebyła straszny kryzys, na chwilę była stolicą; a teraz ma być znowu pustką, tem więcej rażącą, że rozmiary jej urosły i pustynia stała się widoczniejszą.
„Jest to jakby rozwiedziona małżonka królewska — płacząca po tym, co ją opuścił, i żal mająca do niego.
„Chciałem się wybrać do gospody z grotą — w której — pamiętasz, jedliśmy tak wesoło podwieczorek tak obrzydliwy... Jużem się przygotował na tę wycieczkę, już miałem kapelusz w ręku. Przyszła myśl — po co? i zostałem w miejscu, słuchając z okna hotelu ryku osłów w porcie. Co za chór! jaka muzyka! Orkiestra Wagnera!

Bolonia.

„Nie pytaj mnie: dlaczego jechałem na Bolonią? a nadewszystko: dlaczego się tu zatrzymałem? Dwie pochyłe wieże ze swemi dziwacznemi imionami przyciągnąć tu nie mogły, bo niema dla mnie przykrzejszego widoku nad owe upadające budynki, które paść nie mogą. Nekropolis drugiego piętra pod Campo Santo także mnie tu sprowadzić nie mogła, bo nie jestem, dzięki Bogu, archeologiem. Przypomniałem sobie cichy ów ogromny hotel Niemca, w którym było nam dosyć dobrze, i miło. Teraz znalazłem w nim, zapewne przypadkiem, mnóstwo Anglików popasających.
„Po obiedzie zeszedłem na dół w to podwórze, gdzieśmy kawę pili, i siadłem przy stoliczku. Bawię się teraz odgadywaniem ludzi, po twarzach, i peryodów ich bytu, po fiziognomiach. Jedni są w nadziejach, drudzy już u celu, — zdziwieni, że to co osiągnęli, teraz się im inaczej wydaje, niż zdala; inni wreszcie już po nadziejach i po rozczarowaniu, a najbiedniejsi — w stadyum powtórnej próby.
„Ja stoję już po za temi wszystkiemi szrankami — i już się niczego nie spodziewam i niczego nie boję.
„Przysłuchując się rozmowom prowadzonym dokoła, nagle usłyszałem dźwięki — naszej mowy. Uwierzysz ty? Zadrżałem cały! Uczyniło to na mnie wrażenie, jakiegom się nie spodziewał.
Odosobniona, siedziała para młodych ludzi — naturalnie — on i ona. Domyślam się, że odbywają podróż poweselną, według nowego obyczaju. Pani, blada i zmęczona, wkładała pracowicie rękawiczki, widocznie tylko, aby być czemś zajętą; on patrzał na posadzkę kamienną, stukając w nią laseczką. Kiedyniekiedy zamieniali parę słów obojętnych. Oboje mieli już coś sobie do wyrzucenia. On jakąś wycieczkę ułożył; ona była jej przeciwną. Groziło to rozczarowaniem.
Szczęście ich wyglądało dziwnie już skrzepłem i zimnem. Miłość zeschła na chleb powszedni, a klimat, niebo i czarowny widok Włoch nie mogły jej odżywić. Uczucie to ma także swój punkt kulminacyjny, którego dosiągłszy, powoli zniża się ku horyzontowi.
Brzmiały mi dźwięki tej mowy, jak coś czarodziejskiego.
Wiesz to z obserwacyi psychologów, że człowiek, umierając, nie może mówić innym językiem — tylko tym, którym pierwszy raz w dzieciństwie przemówił. Nawet w tak obumarłym, jak ja, człowieku muzyka tego słowa mojego ducha — grała czarodziejsko.
Nie wiem, czym rozumiał i uważał, co mówili; nie potrzebowałem słów, aby się domyśleć, co mieli w duszy — słuchałem tylko czarownych dźwięków języka... Mój Boże!!
„Jutro, niewidząc Ś. Cecylii, ani całej szkoły Bolońskiej w Muzeum, wyjadę do Florencyi.
„Miasto, ze swym ogromem pustym, wymarłe, ubogie, śpiące — jak bardzo wiele miast włoskich — sprawia na podróżnym smutne wrażenie — jakby wczoraj przeszedł przez nie mór lub wojna. Mury olbrzymie, galerye na milę długie, a pod niemi ledwie się powoli przesuwa jakaś sieroca postać — ze znużeniem i ospałością, jakby się jej żyć nie chciało. Bolonia z tych czasów, gdy uniwersytet z całego świata sprowadził uczniów tysiące — nie istnieje. Z europejskiej wszechnicy stała się małą, prowincyonalną. I tu niestałość rzeczy ludzkich, ustawiczna zmienność prądów życia, straszliwie się uwydatnia.
„Któż wie? za kilkaset lat, co będzie z miastami europejskiemi? Ruiny Palmyry i Tebów!! Cywilizacya i życie mogą się przenieść do Afryki lub Ameryki. Stara Europa pozostanie schronieniem inwalidów i porośnie chwastem na ruinach.“




Wierzbięta, w którego wstąpiła nadzieja przywrócenia przyjacielowi nazwiska i położenia w świecie, jakie mu się należało — ostrożnym był nadto, ażeby zawczasu się zwierzyć albo pannie Michalinie, albo samemu Sylwanowi.

Wiedział, że Horpiński byłby się oparł wszelkim staraniom, a pannie nie chciał przedwcześnie obiecywać, co się jeszcze mogło nie ziścić.
Pracował usilnie, gorączkowo, ale w największej tajemnicy. Tymczasem to, co Pruszczyc obiecywał tak rychło i tak łatwo, przeciągało się bez końca.
W Zaborowie stara Zawierska chorowała. Pomimo, że interessa zostały uratowane, sam sposób zagadkowy, w jaki się to dokonało, nie podobał się jej, a rozwiązanie nie zaspakajało. W miarę jak na zdrowiu coraz się czuła gorzej, niepokoiła się o los Misi, a niepokój oddziaływał na zdrowie. Nikła tak w oczach, — a panna Michalina, bystro widząc wszystko, czytając w jej duszy, nie mogła się łudzić; wiedziała, że była przyczyną tego stanu matki.
Gryzła się tem, podwajała czułość, starania; płakały obie: nic to nie pomagało.
Zawierska miała stryjecznego brata, z którym stosunki bliższe od bardzo dawna były zerwane, nie dla tego, ażeby się dwie te gałęzie rodziny poróżniły, ale z powodu, że dawniejszy pan Tadeusz Borak, a dziś baron galicyjski von Borak, mieszkał w Wiedniu, gdzie oddawna dosyć wysokie zajmował urzędowe stanowisko.
Nosił on już tytuł excellencyi, miał być bogatym, żonaty był z Węgierką, i choć się narodowości nie zaparł, samem życiem stał się jej prawie obcym. Bardzo rzadko, kiedyniekiedy, pisywano do siebie, — ale wiedziano o sobie. Excellencya miała syna i córkę, dobra w Galicyi i majętności na Węgrzech, pałacyk w Wiedniu i willę w Baden.
Mówiono o panu baronie jako o bardzo zacnym, wykształconym, ale nieco skosmopolityzowanym człowieku. W strapieniu swem, szukając komuby się zwierzyła, Zawierska napisała bardzo długi, smutny a szczery list do barona. Dosyć długo nie odbierała odpowiedzi; naostatek nadeszła grzeczna, uprzejma, krótka, że pan baron Tadeusz odwiedzi Zaborów i starać się będzie, lepiej poznawszy położenie, radzić i przyjść w pomoc Zawierskiej.
List ten poruszył, ożywił, pokrzepił niemal biedną matkę, która się rzuciła natychmiast do przygotowań na przyjęcie kuzyna; chciała, aby jej dom, pomimo tego, co ucierpiała, nie wydał się excellencyi zbyt opuszczonym, zacofanym, barbarzyńskim.
Misia była trochę przeciwnego zdania: utrzymywała, że należało niewystawnie, z wielką prostotą przyjąć barona — ale matce chorej się sprzeciwić nie mogła. Odświeżono więc, co się tylko dało, i czekano na zapowiedziane odwiedziny. Poprzedziło je oznajmienie dnia i godziny niemal.
Zaborów mógł wystąpić w całym blasku swego wdzięku starej wiejskiej szlacheckiej rezydencyi.
Baron Tadeusz od tak dawna był najpierw obywatelem Galicyi, potem urzędnikiem austryackim w Wiedniu, iż nie mógł nie uledz prawu przetwarzania się stosownie do środka tego, w którym życie płynie. Stał się typowym szlachcicem galicyjskim, — mówmy panem, (miał do tego prawo) — i Wiedeńczykiem, a naostatek Wiedeńczykiem biurokratą. Każda biurokracya ma swe cechy odrębne.
Powierzchowność miał arystokratyczną, formy najwykwintniejsze, znajomość języków wielką, bo w Austryi jest ona warunkiem społecznego życia. Zresztą był to człowiek prawy, uczciwy, przytem praktyczny i szanujący przyjęte zwyczaje, niesięgający myślą wysoko, spokojny — ale godność swą arystokratyczną, imię, stanowisko ceniący wielce.
Podział społeczeństwa na klassy, który dotąd nawet w życiu parlamentarnem Austryi się utrzymał, był dla niego artykułem wiary.
Domyśleć się łatwo dopełniających przymiotów barona, który lubił sztukę, miłował muzykę, czytywał, co powinien był czytać.
Sześćdziesięcioletni przeszło, baron nie wyglądał nawet na pięćdziesiąt, tak się starał nie starzeć i być krzepkim. Mówiono cicho o jego życiu w Wiedniu bardzo różnie, lecz przyzwoitość była zachowaną.
Syn Alfred służył już wojskowo, ale słabe jego zdrowie, jak mówiono, zmusiło go do porzucenia służby. Wychowany przez matkę Węgierkę (teraz już nieżyjącą) mając wujów na Węgrzech, Fredek potrosze zarywał na madziara. Był to młodzieniec wychowany popańsku, nadzwyczaj pieszczony, delikatny, dobry, łagodny — słaby, ale pomimo to, naprzekór swej naturze, udawał zuchowatego Węgra. Ta sprzeczność istotnego charakteru z fiziognomią stanowiła oryginalność Fredzia. Ojciec był do niego nadzwyczaj przywiązany.
Młody baron był piękny jak laleczka, tak jak Węgry i Węgrowie być umieją, gdy się im podoba.
Jednego poranku wiosny zjawił się powóz, końmi pocztowemi zaprzężony, i w ganku wysadził barona Tadeusza, Fredzia i kamerdynera, który zapytał o apartament wyznaczony dla gości.
Panna Michalina chciała wyjść na przywitanie, zastępując trochę cierpiącą matkę, lecz widok Alfreda ją wstrzymał.
W parę godzin potem wszyscy razem byli w salonie i — robili prawie nową znajomość z sobą, bo baron i Zawierska zaledwie niegdyś się spotykali na świecie.
Baron rozpoczął od pochwał rezydencyi w Zaborowie; Fredek, naturalnie, dostał się do zabawiania pannie Michalinie. Dzień zeszedł bardzo przyjemnie, bo wszyscy czuli się ku sobie sympatycznie usposobionymi.
Panna Michalina pod madiarską butą Fredzia doskonale odgadła dobry i łagodny jego temperament. Okazało się po południu, iż ex-huzar był namiętnym, choć niebardzo szczęśliwym, akwarellistą. Mówiono o sztuce, o Wiedniu, o galeryi, o Makarcie... o wystawach — o nowych książkach.
Tymczasem Zawierska na uboczu zwierzała się baronowi ze wszystkich trosk, z położenia, z obaw o przyszłość.
Baron dodawał jej męztwa — starał się natchnąć nadzieją najlepszą, ofiarował usługi — zachęcał, aby przybyły do Wiednia dla doktorów i rozrywki.
Nazajutrz kilka osób z sąsiedztwa zaproszono na obiad, między innemi i naszego Wierzbiętę — starano się przyjmować i zabawiać, aby dłużej tu zatrzymać Excellencyą. Baron się doskonale bawił: najpierw, że miał sobie za obowiązek okazywać to przez grzeczność, powtóre, iż mu się dosyć tu podobało wszystko, a szczególniej panna Michalina.
Kochał on Fredka, znał jego słabość, szukał mu kobiety, któraby go poprowadzić mogła, nie czyniąc męczennikiem — i Misia wydała mu się jakby stworzoną na idealną żonę dla syna.
Nie potrzebujemy mówić nawet, że Fredek się zakochał pierwszego wieczora; należało to do jego obyczaju, rozmiłowywał się niezmiernie łatwo, ale też zapominał prędko. Serce miał bawełniane.
Pierwszego wieczora też p. Zawierska, spoglądając na Michalinę przy Alfredzie stojącą, westchnęła, myśląc jakaby to była para cudowna; nie sądziła jednak, aby Fredek taką wiejską panienką mógł się zaspokoić, a tem mniej ojciec.
Przy obiedzie, baron, gdy chciał, czarujący uprzejmością, zdobył serce dziekana, dwu sąsiadów, p. Zawierskiej, a Wierzbięcie się wydał bardzo miłym. Na Fredka spoglądano, nie mogąc się w nim rozczytać naprędce. Pół Polak, pół Węgier, trochę Austryak, dziwnie wyglądał, obco — ale nic mu nie można było zarzucić.
Wierzbięta z powodu stosunków z Zawierskiemi, czuł się w obowiązku zaproszenia tych gości do Makolągwy, choć wiedział, że go żona za to połaje. On się też chciał swoją szlachecką chatą i szczęściem pochwalić.
Zaproszenie przyjęto.
Zawierska w pierwszym dniu bardzo zręcznie kazała badać kamerdynera barona: jak długo miał zamiar tu bawić. — Odpowiedź brzmiała: dni parę — gdyż urlop upływał i baron musiał się stawić do Wiednia.
Tymczasem trzeciego dnia mowy o wyjeździe nie było. Baron się nie kazał nawet prosić — mówił ciągle, że mu tu dobrze.
W rozmowach poufałych z Zawierską baron opowiadał jej o sobie, rodzinie, wojskowym bycie, nadziejach, z wielkiemi szczegółami. Często też mówił o swoim Fredku i o jego przyszłości, o postulatach małżeńskich dla niego.
Gdy się to działo w jednym końcu salonu, w drugim Fredek się kochał i starał przypodobać kuzynce, dla której miłym był, lecz razem bardzo obojętnym. Przyznała się przed matką złośliwie, że jej przypominał ślicznego, o jedwabnych włosach i różowym nosku, delikatnego affen-pinczera.
Zawierska się rozgniewała za porównanie; ale miał nawet takie czarne, jak gałeczki, oczy błyszczące a nie mówiące nic.
Fredek trzeciego dnia był tak rozkochany, iż się ojcu przyznał do tego.
Baron, który tych miłości przeżył już kilka w synu, odpowiedział mu, że pragnąłby, aby miłość ta była stałą, bo p. Michalina na nią zasługiwała.
Rozumie się, iż pomimo rozmiłowania się i półsłówek, których Misia zrozumieć nie chciała lub brała je jako dowody przywiązania braterskiego, nie przyszło do żadnych dobitniejszych oświadczeń.
Baron z synem, zabawiwszy przez tydzień, odjechał, zapraszając do Wiednia i — obiecując się też sam utrzymać nadal ściślejsze stosunki.
Mówił o tem, że jeśliby sam przybyć nie mógł, przyśle przynajmniej Alfreda.
Pani Zawierska czuła, że mógł osnuć plan jakiś — ale nie śmiała jeszcze uwierzyć w tak wielkie szczęście.
Zaraz po odjeździe tych panów rozpoczęły się wynurzenia matki, która gwałtownie dowodzić poczęła, iż gdyby Fredzio się starał, Misia powinnaby wyjść za niego. Dodawała, że toby jej życie przywróciło, zdrowie oddało.
Michalina milczała smutna. Pocieszała się tem, iż Wiedeńczyk poważnie o niej myśleć nie mógł.
Tymczasem, niestety! Alfred, któremu ojciec dopomagał do rozmiłowania się, którego prześladował, podbudzał, utrzymywał w tym stanie rozmarzenia — wistocie zakochał się mocniej, niż był zwykł, w Zawierskiej.
Wziął to tak dalece do serca, że w miesiąc potem, pod pozorem bardzo niepozornym, odwiedzenia majątku galicyjskiego, niezbyt odlegle położonego, przybył do Zaborowa.
Miało to już znaczenie dobitne.
Panna Michalina pobladła, matka zrobiła jaknajserdeczniejsze, pieszczotliwe przyjęcie. Fredek nie odstępował pięknej kuzynki.
Wczasie bytności jego powtórnej w Zaborowie nadjechał z wizytą Wojtek. Nie potrzebował wielkiej przenikliwości, aby się domyśleć, jak rzeczy stały. Przywiózł był właśnie Misi urywek z dziennika podróżującego Sylwana.
— Mam pani powinszować? — zapytał pocichu, wskazując oczyma na Alfreda, który nadskakiwał mamie.
— Wistocie, byłoby to może do powinszowania każdej innej istocie, mniej niż ja zepsutej — odezwała się Misia. — Baron Alfred jest i miłym i dobrym chłopcem — ale....
Spuściła oczy.
— Biedny baron! — westchnął Wojtek — żal mi go.
— Kto z nas biedniejszy, ja nie wiem — odpowiedziała Misia. — Przed panem, jako opiekunem i przyjacielem, nie potrzebuję się taić. Matka moja tak sobie życzy tego — małżeństwa, tak jest chorą, podrażnioną, nieszczęśliwą, tak ono jej potrzebne jest dla uspokojenia — że....
Westchnęła p. Michalina, niedokończywszy.
— A! pani! — zawołał Wojtek litością zjęty. — Matka tego po pani wymagać nie może, a pani takiej ofiary czynić nie powinnaś!
— Dlaczego? — odparła, oczy podnosząc, Michalina. — Tak, byłoby to ofiarą, bośmy z pewnością nie stworzeni dla siebie; ale czyż godzi się, aby dziecko, przyjmując ofiary ciągle, nie chciało jej nigdy z siebie uczynić? Szczęście ludzkie zawsze jest bardzo problematycznem, a poświęcenie się daje spokój ducha, który nie jest do pogardzenia.
Coś, jakby łza niedokończona, zakręciło się w oczach Michaliny.
Wojtek, który o sprawie dokumentów, tyczących się pochodzenia Sylwana, miał bardzo niepewne wiadomości, nie chciał nawet napomknąć o tem Michalinie, choć bardzo pragnął coś jej powiedzieć.
Gorąco tylko oparł się tej myśli ofiary dla matki — i radził w ostateczności przynajmniej starać się zyskać na czasie.
— Pan nie wiesz — dodała Michalina — że matka moja właśnie, czując się może gorzej, niż jest w istocie, nalega na pośpiech; utrzymuje, że nie ozdrowieje, póki nie zapewni mi przyszłości.
Fredzio, szczęściem, przy tej drugiej kilkodniowej bytności w Zaborowie nie śmiał, czy nie mógł, ani matce, ani córce oświadczyć się wyraźnie.
Misia, zwlekając, rozumieć go nie chciała. Wyjechał więc bardzo smutny; ale w parę tygodni potem Zawierska odebrała list od starego barona z Wiednia, w którym on już jasno stawiał kwestyą — i oświadczył się w imieniu syna.
Z bijącem sercem matka, niemal przyklękając przed córką, obejmując ją, pieszcząc — dała pismo do przeczytania. Rozpłakała się Misia pocichu i oddała je, nic nie mówiąc.
Możnaż odmalować, co później zaszło między niemi? Matka tak kochała córkę, Misia tak była przywiązaną do matki! Zawierska byłaby nawet zwyciężyła odrazu, ale spostrzegła na twarzy córki taką boleść i trwogę, że sama pomiarkowała, iż powinna była dać przynajmniej czas do namysłu i oswojenia się z tą — ofiarą.
Odpowiedź więc nie brzmiała odmównie, ale Zawierska zaklinała o wytrwanie i cierpliwość. Tłómaczyła to charakterem córki, który potrzebował czasu, aby wrażeniu uledz i postanowienie wyrobić w sobie stanowcze. Zapraszała Alfreda, kończąc list zapewnieniem, że wszystko się skończy szczęśliwie i że ona będzie najszczęśliwszą, los córki powierzając kochanemu baronowi.
Była to tylko zwłoka chwilowa — a koniec łatwo dawał się przewidzieć. Michalina na duchu się przygotowywała do ofiary dla matki.
Straciwszy nadzieję jakiegoś szczęścia marzonego dla siebie, chciała przynajmniej dać je dobrej, kochanej swej matusi.
Baron nie budził w niej wstrętu. Wielkiej niedoli z nim, tak jak wielkiego szczęścia, się spodziewać nie mogła. Był dobrym, łagodnym i kochał się w niej, ale zarazem była to jedna z tych istot, których ani umysł ani serce nigdy się wysoko dźwignąć nie dadzą. Można w nim było przewidzieć namiętnego kochanka, łagodnego męża, płochego później człowieka i zimne stworzonko, które w sobie żyć będzie, nikomu się nie naprzykrzając, aby tem własny okupić spokój.
Misia mówiła sobie, pocieszając się, że i gorzej trafić się mogło.
Wierzbięta, który o wszystkiem był zawiadomiony, przeląkł się niezmiernie. Miał nadzieję, że Sylwana dźwignie i postawi go na równi z Michaliną, ale na to potrzeba było czasu; niemogąc się jej wyspowiadać otwarcie, pobiegł, zaklinając ją i powstrzymując matkę, ażeby nie śpieszyła ze słowem stanowczem i ostatniem.
Michalina z mowy jego domyślać się mogła, iż coś przedsiębrał, czegoś się spodziewał, lecz posądzała go o marzycielstwa, nie miała wiary — przyjęła go obojętnie.
W duszy już ofiara była spełnioną. Wojtek tymczasem, obawiając się, aby zwłoka i niezręczność Pruszczyca w chodzeniu około interessu nie zniszczyły wszystkich jego nadziei, rozpaczliwie wybrał się na Ukrainę.
Poczciwy przyjaciel musiał nietylko poświęcić swój byt spokojny, rzucając dom, w którym mu tak dobrze było, ale w dodatku kłamać przed Terenią, której się przyznać do tych zachodów awanturniczych nie śmiał.
Do Pańkowszczyzny Pruszczyca trafić było łatwo, zastać go w niej — daleko trudniej. Handlował końmi, chartami i jeździł gdzietylko mu zielony stolik zapachniał. Musiał na tem pustkowiu Wojtek niecierpliwy czekać półtora dnia na gospodarza, napół głodny.
Pruszczycowi gość był nie na rękę, aby mu jego gry całej nie podpatrzył, ale w końcu przekonawszy się, że on sam ani z Nitosławskimi, ani z O. Leoncyuszem nic nie zrobi, zdecydował się za pewnem wynagrodzeniem Wierzbięcie wskazać, gdzie się miał udać i wesprzeć go radą.
Wojtek po niewielkim namyśle postąpił sobie heroicznie: pojechał do księdza, z którym się rozmówił z otwartością i szczerością uczciwego człowieka. Znalazł go tak usposobionym, że tu już najmniejszej trudności nie było — dokumenta już miał w ręku, a duchowny nawet nic znaczącego podarku przyjąć się wzbraniał.
To była dopiero połowa dzieła, bo Nitosławscy, rozporządzający tu środkami i stosunkami potężnemi, mogli obalić łatwo wszystko.
Wierzbięta, który ich dawniej poznał na polowaniu u starego Pruszczyca, wprost pojechał do nich z postanowieniem rozmówienia się otwarcie.
Samego p. Wacława zastał w domu, który go przyjął z tą gościnnością staropolską, jakiej u nas mało kto się wyrzekł dla nowszego obyczaju. Wierzbięta tłómaczył swe przybycie interessami, które go w te strony sprowadziły.
Zaproszono go na obiad; p. Wacław kazał pokazywać konie swoje, oprowadzał po stajniach, chwalił się psami; rozmowa o wszelakim sporcie zajęła czasu dużo, aż pod wieczór.
Zagaić rozmowę o tem, co było istotnym celem podróży, nie łatwo potrafił Wierzbięta.
Potrzebował całej swej odwagi, czerpanej w uczuciu przyjacielskiem dla Sylwana, aby módz naostatek przystąpić do opowiadania.
Począł je od opisu swej podróży z Sylwanem i zawiązania z nim braterskiego stosunku; — opowiedział potem o bytności Pruszczyca otwarcie, o tropie, po jakim wpadł na ślad dokumentów, o ich odzyskaniu — i, zdumionemu aż do osłupienia p. Wacławowi, rzucił otwarcie to pytanie:
— Będziecie panowie, czy nie, stawać przeciwko rehabilitacyi człowieka, który się nic nie domaga oprócz nazwiska, do jakiego ma prawo? Wyposażony dostatecznie, wiem, że do majątku rościć nie będzie najmniejszych pretensyi.
Rozporządzacie panowie takiemi środkami, iż do walki z wami, ani on, ani ja dla niego, wystąpić przeciw wam nie mogę. Otwarcie więc powiadam: zrzeczemy się wszystkiego, jeżeli dobijać się będzie potrzeba prawem.
P. Wacław długo stał zamyślony i milczący — blady i jakby w walce z samym sobą.
— Słuchaj pan — rzekł — wiesz, że ten nikczemny Pruszczyc już nam sprzedaż dokumentów proponował. Odrzuciliśmy ją z pogardą. O sprawie tej wie on, wiesz pan, wiedzieć będzie wielu — i nieznając okoliczności — sądzić nas zechcą. Ja i brat mój — myślimy, że postąpim najuczciwiej — gdy oporu stawiać nie będziemy.
Wolimy mieć przyrodniego brata — niż na pamięci naszej plamę jakąś — postępku, któryby nam uwłaczał.
Jeżeli dokumenta dowiodą małżeństwa ojca, urodzenia syna — niech Horpiński nazwie się sobie Nitosławskim. To nas do niczego nie obowiązuje. Co do majątku, sami mówicie, że się uznaje wyposażonym.
— Do majątku nie ma prawa i zrzecze się go — potwierdził Wierzbięta.
— Żeby mi to miało być bardzo przyjemnem — dodał powoli Wacław, wydymając usta — tego nie powiem. Horpiński ma być bardzo uczciwym człowiekiem, ale jest dziwakiem — a wychowanie uczyniło go nam obcym. Wznowienie tej historyi zapomnianej miłem nam nie będzie.
— Ale ona wam cześć największą przynosi — zawołał Wojtek, który się tak szczęśliwego rozwiązania nie spodziewał.
Nitosławski spuścił głowę.
— Nie wystąpimy przeciwko prawom p. Horpińskiego — dodał — ale też pomagać mu do uznania ich nie czujemy się w obowiązku już dlatego, że wola ojca naszego była inną.
— Zmuszono go — rzekł Wierzbięta.
— Nie wchodzę w to — odparł Nitosławski — widzę tylko, że w końcu, z własnej woli, czy ulegając rodzinie, nieboszczyk ojciec chciał go mieć p. Horpińskim.
Wierzbięta nie nalegał już, dziękował tylko. Przyznał się wreszcie, iż tu nie szło jedynie o ocalenie Horpińskiego, który zasługiwał na współczucie, ale i o szczęście p. Michaliny.
O tej p. Wacław, odrzucony przez nią, nie mówił nic: wysłuchał zwierzenia się i milczał.
Zapewniwszy się, że dochodzenie prawne nazwiska nie dozna żadnej przeszkody ze strony rodziny Nitosławskich, Wierzbięta, wyraziwszy całą swą dla nich wdzięczność, natychmiast wyjechał, aby dalsze rozpocząć starania, a nadewszystko oznajmić p. Michalinie, że powinna była zwlec nieodzownie małżeństwo z baronem.
— „Niemogę nic więcej pani powiedzieć dla poparcia mojej prośby nad to, że wkrótce pewno przyjaciel mój Sylwan będzie się tak mógł wywieść ze swą genealogią, iż ci, co go nie znajdowali godnym pokuszenia się o związek z rodziną twą, przyjmą go z ochotą. Horpiński zmieni tymczasowe nazwisko i mieć będzie prawo używać tego które już było raz.... przyjęte....
„Brzmi to zagadkowo, dziwnie, ale nie w samych romansach trafiają się tajemnice i odkrycia cudowne. Zaklinam panią: do mojego powrotu nic nie postanawiać — niczem się nie wiązać. — Do Sylwana wyprawiam listy, aby jaknajprędzej powracał.... Ja sam przybędę w ślad za tym listem“.
Działo się to na Ukrainie, gdy w Zaborowie biedna pani Zawierska, zmęczona wypadkami lat ostatnich, słaba, ciągle dręczona niepokojem o los córki, to się dźwigając, to kładąc do łóżka, walczyła tak długo, aż w końcu zachorowała niebezpiecznie.
Choroba w początkach nie miała w sobie nic tak bardzo groźnego; doktor miał ją za dalszy ciąg już od roku objawiających się symptomatów, ale w przeciągu kilkunastu dni przybrała charakter niespodzianie zastraszający. Fiziognomia Zawierskiej sama już najmniej badawczemu oku wskazywała, że organizm cierpiał i był podkopanym. Wyraz twarzy się zmienił, głos osłabł.
Sama ona, czując ten stan, strwożyła się niewypowiedzianie, a trwoga jest sprzymierzeńcem każdej choroby najdzielniejszym. Uspokoić matkę mogła tylko Misia. Ona sama jej to wyznała.
— Chcesz mnie widzieć spokojną — odezwała się do córki — posłuchaj, dopóki żyję: oddaj rękę Fredziowi. Albo uzdrowieję lub umrę spokojna, osłodzisz mi godziny ostatnie, Misiu moja.
W miarę jak stan zdrowia się pogorszał, nalegania te zaczęły być coraz napastliwszemi. Zawierska całowała córkę po rękach, płakała, zaklinała, prosiła. Misia dała jej słowo — ale to nie starczyło. Zawierska kazała jej napisać do barona i wezwać go, aby z powodu jej choroby — ślub przyśpieszył.
Wprzódy nim list od Wojtka doszedł do p. Michaliny — dziewczę, zwątpiwszy o wszystkiem, widząc matkę bez nadziei życia — nie mogło się oprzeć jej ostatniemu życzeniu.
Baron z synem, z papierami, z indultem, przybiegł piorunem do Zaborowa, i w pokoju chorej, przy domownikach za świadków wezwanych, bez ceremonii i obrzędów żadnych, odbył się ten ślub smutny, cichy, który zamiast kadzideł obwiewała woń lekarstw, jakiemi w chwilach ostatnich życie starają się utrzymać lekarze.
Misia płakała. Obrzęd był podobniejszy do pogrzebu niż do wesela, a wieczorem Zawierska, która zasnęła zaraz po ślubie, obudziła się tylko, aby zażądać księdza i gromnicy — ostatkiem głosu. I w parę godzin potem para nowożeńców klęczała u martwych zwłok matki, której wypogodzone śmiercią oblicze, świadczyło, iż skończyła spokojnie, błogosławiąc dziecięciu.
W parę dni potem Wierzbięta powracał z Ukrainy, a Terenia witała go w ganku czule, ale nadąsana.
— Widzisz! widzisz! — mruczała — włóczysz się po świecie, mnie negliżujesz, ale ja do tego powinnam być nawykła, a nawet swoje kochane Zawierskie porzuciłeś w takiej chwili!
— W jakiej chwili! — zawołał przestraszony Wierzbięta.
— Przecież po drodze musiałeś słyszeć — dodała żona wpatrując się w niego... (śpieszył się tak do domu, iż po drodze wcale nic nie słyszał) — stara Zawierska zachorowała i — umarła, a córkę mogę powiedzieć — przymusiła do wyjścia za mąż za barona. Ślub o kilka godzin śmierć jej poprzedził.
Wojtek jak stał przed żoną, tak się zachwiał nagle i aż o słup oprzeć musiał, aby nie paść.
— Wszystko więc przepadło! — jęknął.
Emilka mu się wieszała na szyi i poczuwszy łzy na twarzy ojca, sama się omało nie rozpłakała.




Listy z Włoch szły swoim porządkiem, ale Wierzbięta nie miał odwagi ich czytać. Czuł, że wysyłając do Włoch Sylwana, stał się może przyczyną całego tego nieszczęścia.

Horpiński pisał z Florencyi:
„Stanąłem tu, na pamiątkę naszej pierwszej bytności w małym hoteliku „Washington“ na Lung’Arno, gdzieśmy tak wesołych kilka tygodni przeżyli. Zdaje mi się trochę więcej wyelegantowanym niż był, ale nic a nic nie lepszym.
„Florencya zmieniła się bardzo; podobną jest teraz do wielkiej sali balowej, przygotowanej na przyjęcie gości tłumnych, którzy na ucztę nie przybyli.
„Miasto zadłużyło się po uszy, aby być godnem zostać Włoch stolicą. Zaszczytu tego dostąpiło na czas krótki — wołano o Rzym — Roma capitale! i wołano tak natarczywie a głośno, że mimowoli i przekonania Wiktor Emmanuel uledz musiał. Zamiast mieć Rzym stolicą całego katolickiego świata, Włosi zażądali go dla siebie.
„Florencya padła ofiarą.
„Wyobraź sobie to nagle, gorączkowo rozrosłe miasto, pomnożoną ludność, całe życie zjednoczonych prowincyi, zbiegające się tutaj na lat kilka, a potem nagle wszystko to wędrujące do Rzymu, zostawiające za sobą mury puste, drogi trawą zarastające, ulice nowe bez mieszkańców i tysiące ruin, poczynając od zadłużonego i zawiedzionego municypum, które padło ofiarą. Skłaniasz głowę przed patryotyzmem Włochów, którzy nawet syknąć z bólu nie śmieli tu, we Florencyi — gdy Rzym odebrał im wszystko.
„A że Roma oprócz tego miała potężny urok pociągający ku sobie — cóż dziwnego, iż teraz, wzmógłszy się, Florencyi część jej artystycznego znaczenia nawet odbierze? I tysiące cudzoziemców, którzy tu mieszkali, pociągną do Rzymu, choć tam nie znajdą ani Pittich, ani wielkiej galeryi.
„Pamiętasz od wieków niedokończoną facyatę wielkiego kościoła Najświętszej Panny dei Fiori? Zebrano się na wykończenie jej teraz. Dotąd razi jakąś dysharmonią barw i stylu, choć go się starano naśladować.
„Nowym jest wielki posąg Dantego, przed kościołem Santa-Croce, a za miastem, na górze, za San-Miniato, wśród gościńca, pomnik Michała Anioła.
„Wszystko to, wśród pustych przestrzeni — na bezludziu — zdaje się spać, drzemać, zamierać. Ażeby się stać ruiną, miasto nie potrzebuje się rozpaść w gruzy, może być nowem, jak z igły: gdy mu zabraknie człowieka, zabraknie życia.
„Taką jest dziś Florencya.
„Na Cascinach — drzewa podrosły i te niepoczciwe bluszcze, co je w swych uściskach duszą, nie przestały okrywać zielonością uśmiechniętą — dzieła zniszczenia.
„Te włoskie bluszcze! — przypominają ludzi. Spojrzawszy zimą na drzewo ustrojone w ciemnozieloną szatę od dołu do góry, rozczulasz się nad tą poczciwością rośliny, która otula i ogrzewa pień swego dobroczyńcy, ale — odsłoń liście. Pod niemi grube, jak powrozy splecione gałęzie, opasują pień i duszą go powoli, soki wypijając z niego.
„Walka o byt! nic więcej!
„Na samym końcu Cascin pomnik jakiegoś Indyanina, którego tu spalono i pogrzebiono.
„Zato próżno szukałem pomnika dla spalonego Savonaroli. Na tego czas jeszcze nie przyszedł.
„Włócząc się po mieście — myślałem: na coby się ono teraz przydać mogło?
„Doskonałe schronienie dla inwalidów wszelkiego rodzaju — cicho — a jest na co patrzeć i czem się rozkoszować, nic nie robiąc.
„Nasz wiek jest wiekiem, w którym tych inwalidów musi być mnóztwo. Zmienia się i zmieniało tak szybko tyle urządzeń, trybów życia, obyczajów, iż wiele słabych istot musi wykolejonych pozostać na gościńcu. Schronienie we Florencyi jest dla nich. Klimat wprawdzie lepszy w Pizie, ale tam smutniej jeszcze. Do Pizy się już jedzie, nie żyć, ale umierać.
„Z ogólnego widoku ulic, cascin, ogrodów, restauracyi, galeryi — przekonywam się, że napływ cudzoziemców jest tu teraz — chyba mniejszy.
„Nawet Anglików nie tylu, nawet Amerykanów bogatych, którzy robią miliony w nowym świecie, aby je trwonić w starym — mniej spotykam. Jeszcze parę dni pobłądzę trochę wśród tej ciszy i — dokąd? — Naturalnie, że do Rzymu.
„Łatwo się domyślam, że ten mi się wyda jeszcze bardziej zmienionym, lecz w sposób wcale różny. Florencya opustoszała, Rzym ożył, zaroił się ludźmi niestworzonymi, aby tu żyli. Gospodarstwo nowe.
„Nie wiem czy przypominasz sobie, że w Niemczech u chłopów jest obyczaj, gdy się sprzedaje chatę i grunt obcemu, dożywotnio starym co do nich nawykli, zostawiać kątek, dlatego — zowią się, jeśli się nie mylę: auszügler? Takim starowiną auszüglerem na łasce i dożywociu jest teraz papież — głowa Kościoła, u którego stóp niegdyś cesarskie korony w proch padały.
„Można westchnąć nad tem — ale jest aureola, co taki upadek pozorny otacza; co wielkim czyni umiejącego nosić godnie potęgę ubóztwa i potęgę bezsilności fizycznej.
„Jedźmy więc do tego Rzymu, o którym tu mi już mówią, że go nie poznam. Wątpię, ażeby nowe życie uroku mu dodało.
„Rzym... prawie zawsze człowiek ma talent, odgadując przyszłe ważenia, omylić się na nich. Nie dziwię się, że taką czcią otaczano zawsze proroków, wieszczów, jasnowidzących — niema nic trudniejszego nad przewidzenie przyszłości w drobnych, równie jak wielkich rzeczach. Człowiek najczęściej się gwałtownie napiera tego, co mu ma zaszkodzić, odpycha to, co-by pożytecznem być mogło. Wyobraziłem sobie Rzym pod uciskiem niezbłaganych wymagań teraźniejszości — innym.
„Zmienił się — prawda — lecz w głównych rysach, które wieki rzeźbiły, pozostał sobą. Widzę wiele nowych postaci, ale z poważnych ruin mało mi wyszczerbiono. Cóś z Łaźni Diokleciana. Zato widzę dużo odkopanego świeżo, odkrytego, zdobytego zpod warstwy prochu nagromadzonej wiekami, a na kilkanaście stóp już grubej. Z tych pyłów unoszących się w powietrzu, które połykamy — wyrosła cała warstwa mogilnej ziemi na przysypanie przeszłości i zachowanie jej — dla archeologów.
„A! ci archeologowie, — gdy z powagą urzędową tłómaczą użytek obłamka bronzu lub żelaza, który do tysiąca rzeczy mógł być przyczepionym?....
„Wyobrażam sobie zabytek naszych prozaicznych czasów, odkopany za lat parę tysięcy — jak o nim pisać będą rozprawy. Było li to ucho od dzbanka czy rączka od patelni?„
„Nigdy się ludzie tak zapamiętale w przeszłości nie grzebali, jak teraz — znak-li to, że teraźniejszość niewiele warta? Poczciwy nasz Długosz urny dobywane z ziemi miał za produkt natury! Wielbiono w nich wszechmocność Bożą — nie domyślano się przedhistorycznych garncarzy — a dziś! czegośmy to nie doszli?
„Ludność teraźniejsza Rzymu, oile mogę rozróżnić, dzieli się na dwie klassy, w zupełnym z sobą antagonizmie zostające — jedna z nich pozostała wierną dawnemu panu i tradycyom, druga otacza nowe państwo i broni praw narodowych. Jest wiele poszanowania godnego w pierwszej, jest życie gorące w drugiej.
„Wszystkie dotychczasowe usiłowania pogodzenia dwóch skrajnych obozów rozbiły się o — non possumus. Lecz ten smutny wyraz brzmiał głośno z początku, dziś coraz ciszej się odzywa. Protest pozostanie wpisanym do akt, a życie, życie znajdzie sobie — modus vivendi — czy — modus moriendi?
„Wspaniały, piękny, wielki zawsze jest Rzym, a najlepszym dowodem potęgi jego, zaczerpniętej z tradycyi, jest to, że rzeczywistość go pokonać nie mogła. Jak mrówki, kręcą się nowi ludzie na tych niepożytych ruinach.
„Wygodniej jest podróżnemu teraz tutaj, niż gdyśmy my przebywali. Gospód się namnożyło — ale i cudzoziemców, przynajmniej w powszednich dniach, jest więcej, choć ich wielkie uroczystości i dawne daty nie wabią, bo Watykan jest jakby w żałobie. Papież, zamknięty w nim, nie pokazuje się poza murami świątyni i pałacu. Zresztą w nim nic się nie musiało odmienić. Teżsame widzę gwardye w średniowiecznych strojach, podkomorzych w ich kostiumach malowniczych, służbę.
„Pielgrzymi płyną, jak dawniej, tysiącami, z tem większą pobożnością, że ten, któremu pokłony biją, jest rzeczywiście jakby więźniem — swojego obowiązku. Nie Włosi go zamykają w tych murach, ale poczucie godności własnej i wielkiego spadkobierstwa. W okolice jeszcze nie wyjrzałem dalej za Via Appia“.




Na tem kończyła się ostatnia, nadesłana Wojtkowi, notatka. Powróciwszy ze swej wycieczki, dowiedziawszy się o wszystkiem, Wierzbięta tak był dotknięty boleśnie losem, jaki spotkał Michalinę i Sylwana, że nazajutrz zachorował. Słabość przeciągnęła się tygodni kilka — przyszła rozwaga i nowa chęć służenia przyjacielowi. Nie zaniedbał więc Wierzbięta starań o odzyskanie praw urodzenia dla Horpińskiego; powierzył sprawę biegłemu i czynnemu juryście; sam ofiarował się łożyć na koszta i — przy neutralności z jaką się zachowali panowie Nitosławscy, nie trudno było doprowadzić do skutku uznanie pierwszego małżeństwa.

Wojtek spodziewał się po gwałtownych szturmach, jakie listami przypuszczał do Sylwana, nagląc o powrót, iż się go doczeka w Makolągwie, i choć tem, co zdobył, pocieszy go i do życia doda mu siły i ochoty. Nie przestał więc pisać, posyłać i zaklinać Sylwana, aby przybywał do niego; lecz długo żadnej nie otrzymywał odpowiedzi.
Przestały przychodzić listy z Włoch, co się zdawało oznajmywać, iż Horpiński był na drodze do kraju, ale tygodnie upływały, a ani on, ani wiadomość o nim nie przyszła żadna. Wojtek, pomimo, że mu dawno wypadało być w Zaborowie, ociągał się z temi smutnemi odwiedzinami.
Naostatek interes jakiś bytności jego wymagał nagle; został zmuszony się tam stawić, choć z bólem w sercu. Wiedział, że pocieszającego nic go nie spotka.
Oprócz żałoby, w którą służba była ubrana, nic się tu nie zmieniło.
Naprzeciw gościa wyszedł, wyświeżony, z batystową chusteczką w ręku, z twarzą białą, sztywny baron i przyjął go z przesadną, nadzwyczajną grzecznością. Szczęśliwego nowożeńca trudno w nim odgadnąć było. Po chwilce rozmowy z westchnieniem oznajmił gospodarz Wierzbięcie, iż żona jego była ciągle jeszcze cierpiącą, że śmierć matki wywarła na niej tak bolesne wrażenie, iż dotąd niczem przeciwko niemu niepodobna było oddziałać.
Życzył sobie koniecznie namówić ją, aby z nim wyjechała dla rozerwania się, naprzód do Wiednia, do ojca, potem do Włoch. Wiele rachował na tę podróż.
Oprócz smutku na młodym baronie widać było niezmierne znudzenie. Nawykły do innego trybu życia, do ruchu, do rozrywek, do gwaru, do nowości, zamierał w tej atmosferze zastygłej, milczącej, zimnej. Wzrok jego był jakiś bezmyślny, w rozmowie mało udziału brało uczucie.
Siedząc w salonie z Wojtkiem, ciągle na drzwi spoglądał i nasłuchiwał. Pani Michalina długo nie wychodziła, a czas ten, aż do jej ukazania się, wydał się Wierzbięcie wiekiem, tak z Wiedeńczykiem trudno było znaleźć coś dla niego interessującego — czemby rozmowa się zasilić mogła.
Ubrana w żałobę, blada i mizerna, pocichu weszła młoda baronowa, witając głosem słabym nieśmiało gościa. Uderzyło Wojtka, że twarzyczka jej śliczna, nabrała wyrazu nowego — oczy zdawały się powiększone — jakiś rodzaj przestrachu malował się na niej. Za najmniejszym szmerem i odgłosem silniejszym drgała i wzrokiem obiegała dokoła. Dawna jej łatwość mówienia, bogactwo myśli, wesołość dziewicza, zmieniły się w zamyślenie rozpaczliwe, w obojętność jakąś, w stan nienaturalny i zbolały.
Baron, doczekawszy się jej, ożył trochę. Z wielką troskliwością posadził ją, podał stołeczek pod nogi, przyniósł szal, znajdując, że może było chłodno — i dopełniwszy tych obowiązków, począł się przechadzać po salonie, nie okazując wielkiej ochoty mieszania się do rozmowy.
Szła ona, jak z kamienia: Wierzbięta mówić ani pytać otwarcie nie mógł, pani Michalina była milcząca. Naturalnie, o Sylwanie wspomnieć się nawet nie godziło. Baron, chociaż nadzwyczaj grzeczny, nic nie czynił, aby gościowi i żonie dopomódz — ożywić stygnące półsłowa.
Michalina wreszcie o matce i jej ostatnich godzinach nieco opowiadać zaczęła, ze łzami na oczach, czego dosłyszawszy mąż, schylił się ku niej, pocałował w rękę i prosił, aby się bolesnemi wspomnieniami nie poruszała — gdyż to jej zawsze szkodziło.
Przybycie proboszcza, trochę ożywiło rozmowę; ten potrafił barona zająć jakiemiś wiadomostkami, a pani domu dozwolił poufniej się rozmówić z przyjacielem. Zapytała go: Jak dawno miał wiadomość od Sylwana i co się z nim działo? Wojtek musiał się przyznać, że listy, od Rzymu począwszy, przestały przychodzić, że się go spodziewa z powrotem.
Nie potrzebował też taić przed nią, że nadzwyczajny zbieg okoliczności dozwolił mu przywrócić Horpińskiemu prawa urodzenia i nazwiska.
Oczy Michaliny, gdy słuchała opowiadania, nabrały nadzwyczajnego blasku: zarumieniła się, a potem nerwowe drżenie muskułów twarzy — okazało jak była poruszoną a pracowała nad sobą, aby tego nie okazać.
Wierzbięta skończył pośpieszną trochę relacyą swą, której lękał się, aby mu nie przerwano; młoda pani długo mu ani słowa odpowiedzieć nie mogła. Wyciągnęła tylko rączkę i cichym uściskiem podziękowała.
— Jak pan sądzisz? co on teraz pocznie? — zapytała. — Gdzie zamieszka?
— Nie wiem nic — rzekł Wojtek — czekam na niego. Listy z Włoch były bardzo goryczą przepełnione, lecz spodziewam się, że to przejdzie.
Michalina bystro spojrzała mu w oczy.
— Sądzisz pan, że to przechodzi? — zapytała.
Zaproszony na obiad Wierzbięta — pozostał. Gospodyni domu zwolna się ożywiła nieco, pan baron także, zobaczywszy promyczek jaśniejszy na jej twarzy — stał się rozmowniejszym i śmielszym. Pomimo to w domu panował jakiś chłód, pewna niesforność, wahanie się, nieobycie z życiem wspólnem małżonków, dające się czuć we wszystkiemu. Pani odwoływała się do męża; ten nie wiedział i nie chciał sobie radzić, tłómacząc się tem, że do życia wiejskiego był nienawykły.
Z obiadem musiano trochę czekać, na jeszcze jednego zaproszonego z sąsiedztwa, przebywającego w okolicy Warszawiaka, który w krótkim czasie potrafił sobie zdobyć wielką przyjaźń barona. Był nim — pan Emil Paczuski, równie zadowolony z barona Alfreda, jak on z niego. Michalina zdawała się też rada, że męża jej zabawiał i przywoził z sobą trochę życia. Nadjechał późno, gdy już miano iść do stołu, wesół, roztrzepany, kontent z siebie i z roli, jaką tu teraz mógł odegrywać. Kieszenie miał pełne plotek.
Między innemi przywoził i tę zdumiewającą, której wierzyć nie chciał, że tajemniczy Horpiński, tak nadzwyczajnie podobny z twarzy do Nitosławskich, okazał się teraz ich bratem, z pierwszego małżeństwa, które dopiero niedawno odkrytem i przyznanem zostało.
Mówiąc o tem, Emil patrzał na gospodynię domu, która oczy miała spuszczone, nie okazując ani zdziwienia, ni ciekawości i — dodał:
— Ale to jest bajeczka, którą się komuś wymyśleć podobało niezręcznie, opierając się na podobieństwie fiziognomii. Po tylu latach — odkrycie zatajonego pochodzenia — to, do niczego niepodobne.
— Przepraszam pana — wtrącił Wierzbięta — mogę jaknajuroczyściej poświadczyć, że to jest najprawdziwszą prawdą. Nitosławscy nie przeczą temu, i rzecz nie ulega wątpliwości. Niedawno odbywszy podróż na Ukrainę, przekonałem się o tem na miejscu.
Pan Emil trochę się zdziwił tak kategorycznemu twierdzeniu, ale wkrótce dodał wesoło:
— To mnie bardzo cieszy. Pan ex-Horpiński będzie mógł teraz zająć śmielej należące mu w spółeczeństwie naszem miejsce. C’est parfait.
Nie widać jednak było po Paczuskim, aby go to wistocie radowało wielce. Chciał przeciągnąć rozmowę w tym przedmiocie i badać Wierzbiętę, ale ten się nie dał wyzyskać i zaczął mówić o czem innem.
Paczuski i gospodarz domu, jakby się o to umówili zawczasu — rozmowę o konieczności pobytu w mieście na zimę — zagaili. Obaj się zgadzali na to, iż wieś zimą była nie do zniesienia. Emil Paczuski mocno obstawał za Warszawą, baron przemawiał za Wiedniem, o którym mówił z takim zapałem, że go odżywionego trudno teraz poznać było — Es giebt nur a Wien! powtarzał uniesiony.
Michalina słuchała obojętnie, ale się nie sprzeciwiała. Wyzwana wprost o powiedzenie swego zdania, uśmiechnęła się, twierdząc, że wszystkie większe miasta europejskie dla gości do nich przybywających kubek w kubek były do siebie podobne. Wolałabym jednak Warszawę — dodała pocichu.
Baron nic nie miał przeciwko niej, ale pocichu ubolewał, że była — bardzo brudną. Powiedział to poufnie na ucho Emilowi.
Zresztą, dla zdrowia żony, głosował za tem, aby się udać na południe; a Paczuski także miał wielką do Włoch ochotę, tylko matka mu się w tę podróż straszną wybrać nie dozwalała, marząc zawsze o bandytach, o mordach na kolei — a nawet o trzęsieniach ziemi.
W tych wszystkich rozprawach u stołu pani Michalina prawie nie miała udziału, spoglądała czasem na Wierzbiętę, słuchała cierpliwie, nie okazywała ochoty ani się przeciwić, ani potwierdzać — tak jej to było obojętnem. Najwięcej mówił i czynnym był Paczuski, któremu baron wina dolewał i pod wpływem jego humoru sam znacznie się ożywił.
Obiad wykwintny przeciągnął się bardzo długo, a po nim, gdy Emil i baron poszli na cygara, którego Wojtek odmówił — został sam z panią domu.
— Zobaczysz się pan zapewne wkrótce z panem Sylwanem — odezwała się do niego: staraj się rozbudzić go, zachęcić do zajęcia jakiego, do czynnego życia. Szkoda-by było, żeby człowiek tak zdolny miał marnie w ostygnięciu i zwątpieniu, zamrzeć — dla siebie i drugich. Męztwa potrzebuje życie każde. Nam, kobietom, gdy go zabraknie, łatwiej to przebaczone; wam nie darowane, gdy się zrzekacie walki.
— Sądzę, że i paniom taksamo-by należało obowiązek ten walki wpoić — odezwał się Wierzbięta.
— Nie powinien uciekać od ludzi. Niema nic bardziej zabijającego nad osamotnienie — dodała. Człowiek, co się odosabnia ze zniechęcenia do życia, wydaje mi się czemś podobnem do zamurowanego w celi zakonnika. Jeśli człowiek dla siebie żyć nie chce, nie może, to powinien żyć dla drugich, bo zawsze użytecznym im być potrafi. Wpłyń pan na niego.
Mówili o tem długo, aż Wojtek, zabawiwszy do wieczora — przejęty widokiem Michaliny, zasmucony nim, niewiele pocieszony bliższem poznaniem barona, odjechał do domu.
Z dnia na dzień, niespokojny, czekał tu i czekał napróżno, listu, wieści głosu, odezwania się jakiegoś od Sylwana. Nie nadchodziło nic.
Pisma adressowane do Rusinowego Dworu, wkońcu powracać już zaczęły — co dowodziło, że się tam nie znajdował i że nie wiedziano, gdzie go szukać.
Zniecierpliwiony do najwyższego stopnia, Wojtek, niemogąc sam jechać, bo go żona puścić nie chciała, polecił komuś znajomemu, aby się na miejscu o Horpińskiego dowiedział. Na odpowiedź czekał dosyć długo, a przyszła wcale niezaspakajająca. Rusinowy Dwór był sprzedany zabezcen — dawny dziedzic ledwie się tu ukazawszy, zniknął — i nikt nie wiedział dokąd się udał. Przyjaciel Wojtka, któremu powierzonem było dowiedzenie się o Sylwana, znał go osobiście i zaręczał, że ani w Warszawie się nie pokazał, ani o nim ktokolwiekbądź wiedział.
Wpadł jak w wodę.
Wojtek oczekiwał ciągle — ale napróżno. Dwa razy listem zapytywała go pani Michalina o Horpińskiego i — musiał naostatek przyznać się przed nią, że poszukiwania były nadaremne — że on nawet, do którego-by Sylwan powinien się był zgłosić koniecznie — nic a nic o nim nie wiedział.
Baronostwo na zimę wyjechali: naprzód do Warszawy — było to ustępstwo dla żony, potem do Wiednia, a w Zaborowie pozostał tylko rządca Niemiec, trochę mówiący złą polszczyzną. Od tego Wierzbięta się dowiadywał później, iż baronostwo byli we Włoszech, że pani ciągle chorowała, że w kraju nie można się ich było rychło spodziewać.
Po roku Wojtek odebrał list z Sorrento od Michaliny, krótki, dziwny, z prostem pozdrowieniem tylko. Nie było w nim pytania: wzmianki o nikim nic — a jednak Wierzbięta w odpowiedzi czuł się obowiązanym dodać, że dotąd nie odebrał żadnej o przyjacielu wiadomości.
Nastąpiło milczenie.
Wierzbięta nie mógł teraz myśleć nawet o Sylwanie: taką trwogą przejmowało go wspomnienia o nim. Lękał się samobójstwa.
W okolicy, u Nitosławskich, nie było o nim najmniejszej wiadomości, nie pokazał się tam wcale.
Tak kilka długich lat upłynęło, a Wierzbięta coraz rzadziej już przypominał sobie przyjaciela — nie mogąc o nim nawet z żoną pomówić, gdyż Terenia, jak go nie lubiła od pierwszego wejrzenia, tak i teraz wspomnienia jego znosić nie mogła. W Zaborowie przez lata te nie było nikogo — baronostwo mieli przemieszkiwać na przemiany w Wiedniu lub we Włoszech. Pani Michalina przysłała bilet z powinszowaniem nowego roku, jakby powiedzieć tylko chciała: „Żyję jeszcze“.
Przeciąg ten czasu w powolnym Wojtku wielkie sprowadził modyfikacye obyczaju. W domu stał się sługą żony i dzieci, nie wyjeżdżał nigdzie, było mu z tem dobrze. Ciało i umysł ociążały znacznie; zajmował się coraz mniej gospodarstwem, a coraz więcej odpoczywał.
Przyszło do tego, iż Terenia nawet, raz w tydzień przychodzącą, pocztę pierwsza odbierała, a często czytać listy i odpowiadać na nie musiała.
W oknie siedząc lub pod piecem, Wierzbięta część znaczną dnia spędzał na dumaniach. Sypiał też we dnie. Raz, gdy w Sobotę pocztę przywieziono, żona mu przyniosła list otwarty.
— Nie rozumiem — rzekła podając mu go. — Od kogo! co to znaczy? chyba ty odgadniesz.
Na nieforemnym kawałku papieru stały niezręcznie i jakby ręką niepewną nakreślone wyrazy.
— Chciałbym się raz jeszcze widzieć z tobą — pożegnać. Słabość to — ale ostatnia. Jeżeli możesz, przyjedź.
Poniżej nakreślona była skazówka, od kogo w Humaniu miał się dowiedzieć Wojtek o Parfenowy Chutor. List nie miał podpisu, ale go nie potrzebował. Wierzbięta, acz zmienioną, poznał rękę przyjaciela. Żona się niemal nastraszyła, widząc jak się porwał nagle i żywo począł wołać, nie pytając jej o pozwolenie — że natychmiast jechać musi, aby mu wszystko do podróży gotowano.
Przyszło nawet z tego powodu, po raz pierwszy oddawna, do żywego sporu pomiędzy małżeństwem, bo Terenia była podróży przeciwną, a Wojtek ani sobie o tem mówić dawał. Rozumie się, iż nastąpiło przeproszenie i pojednanie — ale Wierzbięta, obiecawszy powrót rychły, wyjechał.
Ile go kosztowało nagle wyrzec się tego błogiego spokoju, w którym wegetował przez lat kilka tak szczęśliwie — każdy to zrozumie.
Wieczorem dnia jednego jesiennego dostawszy się do Humania, tu się dowiedział, iż Chutor, którego szukał, o parę tych słusznych mil Ukraińskich był odległy. Dopiero więc nazajutrz do dnia z przewodnikiem ruszył niespokojny — rozpatrując się w kraju obcym sobie, dziwnym, pustynnym, który na nim smutne czynił wrażenie.
Bryczka się spuściła w wąwóz, który latem i na wiosnę mógł być pięknym, lecz teraz najeżony był suchemi zaroślami, badylami i resztami bujnej, obumarłej roślinności.
Przyparta do ściany wąwozu prawie, stała zagroda i chata; przewodnik ją wskazał ręką.
Na przyźbie siedział stary parobek z młodym chłopakiem, we drzwiach przygarbiona, zeschła stała baba — stary typ czarownicy, z czerwonemi oczyma i wywróconemi powiekami, z twarzą ponurą i groźną.
Wszyscy zdawali się zdziwieni mocno, że tu ktoś obcy mógł zajechać; stary parobek wstał, podchodząc do bryczki, jakby ją chciał odprawić.
Wojtek zapytał o Sylwana. Spojrzeli po sobie, wahając się z odpowiedzią. Wtem do małego okna chaty z wnętrza zapukano i młody chłopak dał znać parobkowi o czemś na ucho, a ten wskazał na drzwi chaty. Wojtek szedł z sercem bijącem.
Dworek, lepianka, chata, podobną była do wielu innych, jakie po drodze Wierzbięta spotykał; nie różniła się niczem od nich. Wnętrze było biedne. Przez napół już otwarte drzwi z bijącem sercem wsunął się Wojtek. Naprzeciw niego stał — w zgrzebnej bieliźnie, z brodą zapuszczoną, z włosem posiwiałym spadającym na ramiona, wynędzniały, żółty, opalony człowiek, w którym tylko mógł poznać Sylwana.
Wydawał się zdziczałym zupełnie, a wzrok zpod nawisłych powiek strzelał wyrazem niemal obłąkanym.
Uścisnęli się, milcząc, bo Wierzbięcie zabrakło na ustach wyrazu, tak go ten stan przyjaciela przeraził. Sylwan, którego turkot bryczki z łoża nędznego wstać zmusił, chwiał się już na nogach i padł natychmiast na ten swój barłóg znowu.
W piersiach jego słychać było warczenie, które kaszlem gwałtownym wybuchnęło.
Był to żywy skielet człowieka, który dobijał już do portu — do końca.
Nie mogąc jeszcze przemówić, Horpiński ręką wskazał na swoję izbę — i twarzy nadał wyraz ironiczny.
— Godziłoż się to! — przerwał Wierzbięta z wymówką. — Zaprawdę niedarowana rzecz takie zmarnowanie życia! Sylwanie — nie chcę ci czynić wymówek, aleś przyjaciół napoił niewymowną boleścią.
Zamiast odpowiedzi Horpiński zakaszlał się mocno. Chwycił oburącz za łóżko i przez czas jakiś mówić nie mógł, aż gdy się uspokoił. Powiódł oczyma dokoła i zaczął zmęczonym głosem:
— Nie czyń mi wymówek: ja sam sobie dosyć ich wśród tej samotności czyniłem — zapóźno. Położenie moje, gdym je poznał, zniechęciło mnie do życia. Wprawdzie z większą energią mogłem pójść ztąd precz, w kraj obcy, stworzyć sobie nową rodzinę, przyswoić ojczyznę, stać się kolonistą, który poza sobą zatarł tropy....
Tego nie byłem w stanie wymódz na sobie: całą siłą krwi przywiązany byłem do tej ziemi, od której zimny rozum oderwać mnie nie mógł. W tem leży słowo zagadki. Kochałem moje strony bezrozumnie, dziecinnie, namiętnie, a w nich miejsca dla mnie nie było.
Wolałem wygnanie w tym wąwozie, na tych stepach swoich, niż czynne życie wśród cudzego kraju, pod nie-mojem niebem.
— Przecież wiesz — przerwał Wierzbięta — bo ci doniosłem o tem, iż twoje położenie, skutkiem cudownie odszukanych dokumentów, wyjaśniło się. Nitosławscy nie sprzeciwili się uznaniu małżeństwa ojca twojego, przyznali ci swoje nazwisko.
Słuchając tych słów, Sylwan zwolna podnosił głowę, usta mu się z podziwienia otwarły, oczy osłupiałe wlepił w Wierzbiętę i krzyknął rozpaczliwym głosem:
— Człowiecze! ja nie wiem o niczem, ja nie wiedziałem o tem!
Wierzbięta załamał ręce.
— Doszła mnie wiadomość o wyjściu za maż Michaliny — mówił dalej Sylwan — zerwałem natychmiast wszystkie stosunki. Listy wrzucałem w ogień. Sprzedałem Rusinowy Dwór, wyniosłem się tutaj! Więc Nitosławscy!... ale to być nie może!
— Znaleźli się jaknajszlachetniej — dodał Wojtek. — Sam o tem mówiłem z nimi. Metryka ślubu i metryka urodzenia twego zostały wydobyte i przyznane.
Sylwan drżał, słuchając, jakgdyby nagle strach go objął.
Milczeli obaj. Co się w duszy biednego męczennika działo — odgadnąć było trudno; rozburzony był przez chwilę, i jakby niedowierzający, potem ostygł i oprzytomniał. Zadumał się. Uspokojony zwolna, pochylił się na łoże i zapragnął spocząć trochę. Wojtek podszedł, aby mu pomódz; przyniósł wody. Stara Tatiana pokazała się we drzwiach; spojrzała na Sylwana, głową potrząsając, i zbliżywszy się do gościa spytała go: czyby się czem posilić nie chciał?
— Zrób mi herbaty, jeżeli masz w czem — rzekł Wojtek cicho.
Stara wyszła. Sylwan leżał z oczyma otwartemi długo, zamyślony i pogrążony w sobie. Odwrócił głowę do Wierzbięty.
— Szczęśliwa ona? — zapytał.
Zapytany ruszył ramionami.
— Wyszła za mąż — rzekł — aby ostatnią godzinę osłodzić matce, która lękała się ją samą zostawić na świecie i tegoż dnia wieczorem umarła. Mąż jest lalką łagodną, ale płochą; tyranem być nie potrafi, a szacunku i przywiązania nie zyszcze, bo ich nie wart.
Gdy stara Tatiana krzątać się poczęła około herbaty, Sylwan się z trudnością podniósł na łóżku i usiadł; okrył się siermięgą, która przy nim leżała; oblicze miał zmienione, a gospodyni, która go tak dobrze znała, z podziwieniem spostrzegła, iż zdawał się odżywać.
— Wzywałeś lekarza? — spytał Wojtek.
Sylwan głową potrząsnął.
— To pierwsza rzecz, którą uczynić musisz — odezwał się Wierzbięta. — Niech parobek siada na konia i jedzie po pierwszego lepszego. Ja od tego nie odstąpię.
Sylwan nie sprzeciwiał się, a gość poszedł wydać rozkazy. Rozpytał, jak umiał, o najbliższego doktora i kazał go przywieźć natychmiast.
Po raz pierwszy od bardzo dawna, gdy Wojtek sobie nalewał herbatę, gospodarz dał znak, że i on-by się jej napił. Tatiana pośpieszyła po szklankę.
Siedzieli dziwnie milczący, czasem kilku słowami tylko zmieniając myśli. W chorym widać było jakieś usposobienie inne, dziwne dla tych, co na niego oddawna patrzyli.
Z Wierzbiętą nic prawie nie mówił o sobie — pytał o drugich. Ku wieczorowi, po dość długim oczekiwaniu, nadjechał doktor.
Był to młodziuteńki jeszcze, świeżo wypuszczony z kijowskiego uniwersytetu eskulap, cały przejęty medycyną, nauką, rozmiłowany w swoim powołaniu, namiętnie prawie oddający się praktyce. Przynosił z sobą do łoża chorych życie, nadzieję, otuchę, bo sam nigdy nie wątpił o siłach natury, ani o skutkach umiejętnego leczenia, dokazujących cudów.
Pierwszą rzeczą było opatrzenie chorego, który bez oporu położył się, dał auskultować, kaszlał, oddychał, i posłusznie szedł za wskazówkami doktora. Na twarzy młodej i rozumnej lekarza, to posępnej, to rozjaśniającej się, widać było przelatujące wrażenia badanych symptomatów. Po ukończeniu tych poszukiwań kazał się położyć choremu, a sam zadumał się, siedząc przy nim, jakby sumiennie chciał sobie zdać sprawę z rezultatu własnych badań.
W kilku słowach nakazał naprzód środki bardzo proste i przepisał dyetę. Nie widać było, aby tak bardzo o swym pacyencie rozpaczał. Wojtek, który mu się przypatrywał pilno, niewiele się mógł nauczyć z twarzy.
Wyszli przed chatę razem, gdyż Sylwan zdawał się potrzebować spoczynku.
— Doktorze! — odezwał się Wojtek — jestem przyjacielem tego człowieka, potrzebuję wiedzieć; mów mi prawdę: czy jest jaka nadzieja ocalenia go!
Lekarz, nim odpowiedział coś, rzucił kilka pytań, tyczących się przeszłości.
— Pański przyjaciel — rzekł w ostatku — prawdopodobnie sam chciał się umorzyć i silny swój organizm zniszczył dobrowolnie. Nie mogę ręczyć, czy się teraz jeszcze dźwignąć potrafi; ale gdyby miał wolę, która dokazuje cudów, gdyby były środki....
— Środki! — przerwał Wierzbięta żywo — ależ ja mu przywiozłem kilkadziesiąt tysięcy rubli, które od lat wielu leżały u mnie! Nakłoń go pan tylko do przedsięwzięcia właściwych środków, a nie zbraknie mu na niczem.
Doktor wielkiemi zdziwionemi oczyma spojrzał na mówiącego.
— Dlaczegoż żył tak nędznie? Jakie były powody zniechęcania do życia? — zapytał.
— Długo i trudno-by to wam tłómaczyć było — odparł Wierzbięta — ograniczę się tem tylko zapewnieniem, iż przyczyn tego zniechęcenia część przynajmniej już dziś nie istnieje.
— Należy go wywieźć do Włoch, na południe, w lepszy klimat, to rzecz najpierwsza — rzekł doktor. — W tej chacie też długo pozostać nie może; a i sposób życia zmienić musi.
Wierzbięta chodził żywo, zadumany, wodząc za sobą doktora po małem podwórku.
— Zatrzymaj się pan z nami — dodał — będę mówił z nim — może się uda ocalić człowieka, którego wartości pan się nie domyślasz nawet.
Powrócili nazad do chaty, gdzie Sylwana znaleźli jeszcze siedzącym na łóżku. Zmierzył ich ciekawemi oczyma.
— Doktorze — począł żywo. — Wiem, że jak wszyscy twoi koledzy, będziesz mi mówił z obowiązku o tem, jako żyć i ozdrowieć mogę. Prosiłbym jednak, abyś mi raczej rzekł prawdę, do której jestem oddawna przygotowanym. Wiele mam życia jeszcze?
Doktór popatrzał nań poważnie.
— To zależy od was — odparł — życie macie w swoich rękach. Nie mogę za nic ręczyć, bo znam was zamało, abym siły obrachował, ale to wiem, że zdesperowanego niema nic — jeżeli pan żyć zechcesz, jeśli nie — możesz umrzeć prędko. Wszystko możliwe.
— Ale płuca? — zapytał Sylwan.
Poruszył ramionami doktor.
— Choroba, śmierć nie w nich siedzi — odpowiedział, uśmiechając się przy łóżku. — Jedź pan do Włoch, postanów żyć i odżyć: możesz być zdrów.
Sylwan się uśmiechnął niedowierzająco.
— Dlaczego-byś nie spróbował? — przerwał Wojtek. — Gdybym mógł, to jest, gdyby mnie poczciwe żonisko puściło, towarzyszyłbym ci chętnie. Tego jednak nie śmiem obiecywać.
— A ja nie mogę żądać — rzekł Sylwan.
— Znajdę ci towarzysza — dodał Wierzbięta i spojrzał na młodego lekarza.
— Towarzysza do Włoch zawsze sobie znaleźć można — rzekł, śmiejąc się, doktor.
Zaczynało być późno. Posłano Sylwanowi łóżko, oddawna nietykane, doktor go okrył, sporządził napój, a sam z Wojtkiem, wyrugowawszy starą Tatianę i czeladź, poszedł naprzeciwko, gdzie im siana posłano na ziemi. Dopóźna rozmawiali pocichu.
Tatiana, będąca na zwiadach, z wielką obawą jakąś dała znać, że pan spał i zdawał się, jak nigdy, głębokim snem ujęty.
W tydzień potem Sylwan z doktorem, który zgodził się towarzyszyć mu w podróży, dał się Wierzbięcie do Włoch wyprawić.




Smutno-by mi było opowiadanie to zamknąć bez epilogu, którym los — miłosierny czasem, gdy już się od niego nie spodziewamy litości — dokończył historyą Sylwana.

We dwa lata po wyjeździe z chutoru swego Sylwan Nitosławski znajdował się w Hyères. Stan jego zdrowia tak dalece się polepszył, iż najmniejsze mu już nie groziło niebezpieczeństwo, ale jakaś potrzeba ciszy, spokoju, ukojenia na duchu trzymała go na południu. W samym początku w Cannes i Hyères z doktorem, Sylwan dał się młodemu, a zapalonemu do nauki towarzyszowi swemu pociągnąć nieznacznie do poszukiwań i studyów z mikroskopem. Przyszło to nie odrazu; lecz gdy począł Nitosławski zabawiać się badaniami naczyń w roślinach, protoplasmów komórek, włókien — tak się zajął niemi, iż, książki i narzędzia sprowadziwszy, namiętnie oddał się temu, co nazywał zabawką, a co było już naukowem poszukiwaniem.
Doktor przeszedł od tych studyów do innych, Sylwan przy nich pozostał. Zrodziła się prawdziwa namiętność, a zatem poszła wprawa, coraz dalej rozpościerające się granice badań — i miłośnictwo, które zarówno śmiesznem jak godnem poszanowania uznać było można.
Wojtek Wierzbięta, uwiadomiony o tem, cieszył się — a żona jego ruszała ramionami.
Zimę tę spędzał Sylwan sam w Hyères, do którego się przyzwyczaił, choć ze stacyi klimatycznych w tych stronach jest to może najmniej powabna — i najsmutniejsza. Ale pokój i cisza błoga panują na tem wybrzeżu.
Zwykle posyłają tu takich chorych, którzy mało co wychodzą z domów: mieścina więc wydaje się pustą i wymarłą.
Wszystkie inne stacye, jak Cannes, Nicea, Monaco, San-Remo, Bordighera — więcej są ożywione, weselsze i mają czem zabawiać swych gości; Hyères nie stara się o to, a chlubi, że ma spokojniejsze powietrze, mniej wichrów i kurzawy. Nie wiem, czy tablice meteorologiczne potwierdzają tę pretensyą.
Jednego wieczora, wróciwszy z wycieczki do Norquerolles, Sylwan wchodził do swego mieszkania, niespodziewając się na stole nic znaleźć oprócz numeru wieczornego dziennika, który mu do herbaty podawano, gdy oczy jego zwróciła biała koperta.
Pocztowy stempel wskazywał, że pochodziła nie dalej niż z Cannes.
Tam nie miał nikogo znajomego. Otworzył kopertę z ciekawością: wewnątrz ćwiartka z czarną obwódką go uderzyła. Na żałobnym tym papierze stały tylko słowa:.
— Dawna znajoma, przypadkiem dowiedziawszy się o pobycie jego w Hyères, zasyła pozdrowienie i prosi, abyś ją kiedy odwiedził.

Michalina.

Nazajutrz pierwszym pociągiem Sylwan był w Cannes, a w ganku willi nad morzeni stojącej wśród eukalyptusów, blada i smutna, z uśmiechem na ustach podawała mu rękę, — wdowa po baronie Alfredzie.
Potrzebaż mówić, iż wrócili do kraju mężem i żoną!!

Koniec.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.