<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł La San Felice
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1896
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La San Felice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


Fra Pacifico.

Michał nie omylił się, w istocie była wrzawa na Starym rynku, tylko nie powstała ona z przyczyny o jakiej myślał brat mleczny San Felice, a przynajmniej to nie było jedyną przyczyną.
Spróbujmy opowiedzieć co zaszło w tym gwarnym cyrkule starego Neapolu, w tym rodzaju dworu cudów, w którym lazzaroni i reszta pospólstwa wydzierała sobie panowanie, gdzie Mazaniello zaimprowizował swoją rewolucję i zkąd wychodziły od pięciuset lat wszystkie rozruchy wstrząsające stolicą Obojga-Sycylii, tak jak pochodziły od Wezuwiusza wszystkie trzęsienia ziemi, które zachwiały Resinę, Portici i Torre del Greco.
Około szóstej rano, sąsiedzi klasztoru Saint-Ephrem, od strony salita Capuccini mogli widzieć wychodzącego jak zazwyczaj, popychającego przed sobą swego osła i schodzącego długą drogą prowadzącą do świętego pomnika na ulicy Infrascata, brata kwestarza, mającego klasztor zaopatrywać w żywność.
Te dwie osobistości dwu i czteronożna, mające odgrywać rolę w naszem opowiadaniu, zasługują na szczegółowy opis.
Zakonnik noszący ciemno-brązową suknię kapucynów z kapturem spadającym na plecy, według reguły był boso, tylko w sandałach ze sprzączkami drewnianemi, przy trzy manę mi na podbiciu dwoma żółtemi rzemykami; jedną stroną zbijały bruk, drugą zaś piętę zakonnika. Głowa ogolona, z wyjątkiem wązkiego paska pozostawionych włosów, przedstawiającego koronę cierniową Chrystusa; w pasie przepasany tym cudownym sznurkiem św. Franciszka, tak bardzo wpływającym na szacunek wiernych, którego trzy węzły symboliczne przedstawiają trojakie śluby tych zakonników wyrzekających się świata; to jest: ślub ubóstwa, ślub czystości i ślub posłuszeństwa.
Fra Pacifico — znaczy brat cierpliwy, takie było imię kwestarza którego wprowadzamy na scenę, a który przyodziewając sukienkę św. Franciszka, wybrał sobie imię będące w najwyższej sprzeczności z jego charakterem.
Brat Pacifico był człowiekiem prawie czterdziestoletnim, pięć stóp i ośm cali wysokim, z ramionami muskularnemi, wielkiemi rękami, piersią Herkulesa, z nogami silnemi. Miał gęstą czarną brodę, nos prosty i rozdęty, zęby podobne do kleszczy z kości słoniowej, płeć ciemną. Oczy, których straszny wyraz cechuje tylko we Francji mieszkańców Avignonu i we Włoszech górali z Abruzzów potomków tych Samnitów których Rzymianom tak trudno przyszło pokonać, albo Marsów których nie pokonali nigdy.
Co do jego charakteru, był on taki jak wszystkich ludzi żółciowych, kłócących się nawet bez przyczyny. To też, kiedy był jeszcze marynarzem — brat Pacifico naprzód był marynarzem, a później powiemy z jakich pobudek opuścił służbę króla, aby wejść do służby Boga — to też, w czasach gdy był marynarzem, rzadko się zdarzało aby brat Pacifico, który wówczas nazywał się Franciszek Esposito, ponieważ ojciec zapomniał go przyznać a matka nie czuła się w obowiązku wykarmienia go[1]; więc mówimy, rzadko się zdarzało aby dzień upłynął a brat Pacifico nie wywołał bójki, bądź na pokładzie statku z którym z kolegów, bądź na tamie, bądź w Santa-Lucia z Lazzaronami, którzy utrzymywali że na lądzie służą im takie same prawa, jakie sobie przyznawał brat Pacifico na Oceanie, albo na morzu Śródziemnem.
Franciszek Esposito, należał jako majtek na pokładzie Minerwy dowodzonej przez admirała Caraeciolo do wyprawy Tulońskiej, jako dobry sprzymierzeniec rojalistów francuzkich pomagał im gdy po sprzedaniu Tulonu Anglikom, mścili się na jakobinach. Prawda że był surowo ukarany za to wspólnictwo przez admirała Caracciolo, który nie pojmował aby porozumienie się przyjacielskie posuwano aż do morderstwa. Ale zamiast żeby ta kara uleczyła go z nienawiści dla sans-culotów, przeciwnie zdwoiła ją jeszcze, do tego stopnia, że sam widok człowieka modnie ubranego, który na ołtarzu ojczyzny poświęcił harcap i pludry a przyjął fryzurę i spodnie, doprowadzał go do szaleństwa, które w średnich wiekach byłyby wystarczyły do egzorcyzmowania go.
Pomimo tego wszystkiego. Franciszek Esposito pozostał dobrym chrześcianinem; nigdy nie zaniedbał zmówić pacierza rano i wieczór. Nosił na piersiach medalik Najświętszej Panny zawieszony mu przez matkę, przed podrzuceniem go w koło szpitalne, ale przy którym nie zostawiła żadnego znaku pozostawiającego nadzieję młodemu Esposito, że kiedyś zgłosi się po niego. W każdą niedzielę kiedy mógł iść do Tulonu, słuchał Mszy z dokładną pobożnością i za nic w świecie nie byłby wyszedł z kościoła wypróżniać w karczmie z kolegami, butelki czerwonego wina z Malagi, albo białego z Cassis, zanim ksiądz wszedł do zakrystji, co bynajmniej nie przeszkadzało aby to wypróżnianie białych i czerwonych butelek nie odbyło się nigdy bez zanotowania na liście przyjacielskich ran, jakiego draśnięcia mniej lub więcej szerokiego, jakiego ukłucia mniej lub więcej głębokiego, będących wynikiem pojedynków na noże, tak upowszechnionych w klasie ludzi do której należał Franciszek Esposito i dla której zabójstwo jest niczem.
Wiadomo jak się skończyło oblężenie; stało się to w sposób zupełnie nieprzewidziany. Jednej nocy, Bonaparte opanował mały Gibraltar; nazajutrz wzięto warownie Aiguillette i Balaguier, w których niezwłocznie skierowano armaty przeciwko statkom angielskim, portugalskim i neapolitańskim. Nie próbowano się nawet bronić. Caracciolo władający swoim okrętem jak kawalerzysta swoim koniem, rozkazał przykryć Minerwę od najniższych żagli do bocianiego gniazda. Franciszek Esposito, najzręczniejszy i najsilniejszy z majtków, został wyznaczonym do rozwinięcia żagla na raju bocianiego gniazda. Pomimo silnego kołysania okrętu wywiązał się z tego zadania z zupełnem zadowoleniem swego kapitana, kiedy kula francuzka odcięła o pół metra od masztu reję, na której miał nogi oparte. W skutek wstrząśnienia stracił równowagę, ale schwycił obydwoma rękami powiewający żagiel i trzymając się go zawisł w powietrzu. Położenie było niebezpieczne; Franciszek czuł jak powoli rozdzierał się żagiel: rzucając się mógł skorzystać z chwili kiedy kołysanie się okrętu pozwoliłoby mu rzucić się w morze i w takim razie miał szanse pięćdziesięciu na sto ocalenia się; przeciwnie, czekając aż się żagiel rozedrze zupełnie, mógł upaść na pomost, a wtedy miał dziewięćdziesiąt na jedną że sobie zgruchocze żebra. Wybrał środek pierwszy, to jest dający mu szanse pięćdziesięciu dobrych przeciwko pięćdziesięciu złym i ażeby przeważyć na stronę dobrą, uczynił ślub swemu patronowi św. Franciszkowi — że jeżeli nie zginie — mundur marynarza gdy władza na to pozwoli, zamieni na sukienkę księdza. Kapitan któremu koniec końców chodziło o Espositę pomimo jego wad, ponieważ był jednym z najlepszych marynarzy, dał znak szalupie aby popłynęła i była gotową nieść pomoc Franciszkowi. Ten rzuciwszy się z wysokości sześćdziesięciu stóp, padł o trzy metry od szalupy, tak że kiedy trochę ogłuszony swoim upadkiem, wypływał nad wodę, potrzebował tylko wybierać między wiosłami i rękami. Wołał ręce jako pewniejsze, schwycił najbliższe siebie, wyciągnięto go z wody i wysadzono na pokład, gdzie Caracciolo winszował mu zręczności z jaką wykonywał ćwiczenia woltyżerskie. Ale Esposito z roztargnieniem słuchał grzeczności swego kapitana, a że ten koniecznie chciał wiedzieć powód tego roztargnienia, powiedział o uczynionym ślubie, twierdząc że wielkie nieszczęście w tem lub przyszłem życiu niezawodnie spotkałoby go, gdyby uczynionego ślubu nie wypełnił, nawet w okolicznościach niezależnych od jego woli.
Caracciolo nie chcąc mieć na sumieniu duszy tak dobrego chrześcijanina, przyrzekł Esposito, że skoro tylko powrócą do Neapolu, da mu uwolnienie według wszelkich zasad ale pod warunkiem, że na drugi dzień po wykonaniu ślubów, przybędzie do niego na pokład Minerwy, w nowym swoim mundurze i habicie wykona ten sam skok jaki wykonał w kostiumie marynarza, a ciekawi ludzie co byli przy pierwszym i przy drugim skoku będą obecni.
Esposito był w chwili natchnienia; odpowiedział więc że ma tak silną wiarę w pomoc swojego patrona, iż nie waha się przyjąć warunku i ponowić próbę. Potem Caracciolo kazał mu wydać podwójną, rację wódki, posłał spać do hamaku i na dwadzieścia cztery godzin uwolnił od służby. Esposito podziękował kapitanowi, połknął swoją wódkę i usnął pomimo piekielnej wrzawy trzech warowni francuzkich strzelających bezustannie na miasto i trzy eskadry sprzymierzone, które oddalały się pospiesznie przy świetle pożaru arsenału, pod który Anglicy odpływając podłożyli ogień.
Pomimo świstu kul ścigających ich aż do wyjścia z przystani, pomimo burzy, fregata Minerwa odważnie przez swego kapitana prowadzona, przybyła, nie poniósłszy wielkich strat, do Neapolu. Przybywszy zaś. wierny swojej obietnicy Caracciolo dał uwolnienie Franciszkowi Esposito, przypominając jeszcze raz i to pod pieczęcią słowa marynarskiego, o warunkach które ten przyrzekł wypełnić.
Franciszek Caracciolo zostawszy admirałem w ciągu tej samej wyprawy Tulońskiej, zapomniał zupełnie o Esposito i warunkach pod jakiemi dał uwolnienie, kiedy 4 października 1794 r., w sam dzień św. Franciszka, stając na pokładzie fregaty wystrojonej i bijącej honorowe salwy, jako w imieniny następcy tronu, mającemu także imię Franciszek, spostrzegł ze dwanaście łódek pełnych kapucynów z krzyżem i chorągwiami odpływających od brzegu i w porządku, jakby kierowane ręką doświadczonego kapitana. Zbliżając się do Minewry, śpiewali właściwym sobie nosowym głosem litanje święte. Przez chwilę sądził że to napaść na okręt i zapytywał sam siebie czy nie należałoby zabębnić pobudki wojennej, kiedy w tem usłyszał dwa wyrazy przebiegające od masztu przedniego do tylnego ze wszystkich ust majtków stojących na drabinie, aby się lepiej przypatrzyć temu widokowi.
— Francesco Esposito! Francesco Esposito!
Caracciolo zaczął pojmować o co chodziło, spojrzawszy na flotylę zakapturzoną; w istocie w pierwszej łódce zdającej się prowadzić i rozkazywać innym, poznał Franciszka Esposito, który w sukni kapucyna, grzmiącym głosem, w tym koncercie pobożnym śpiewał pochwały swego św. patrona.
Łódka wioząca Espositę przez pokorę zatrzymała się przy drabince okrętu z lewego boku, lecz Caracciolo dał rozkaz wprowadzenia go prawą stroną i sam wyszedł aż na schody honorowe oczekując przybywającego.
Esposito wszedł sam i na ostatnim stopniu ukłonił się po wojskowemu mówiąc:
— Oto jestem mój admirale, przybywam dotrzymać słowa.
— To prawdziwie po marynarsku, powiedział Caracciolo i dziękuję ci w moim i twoich kolegów imieniu żeś o tem pamiętał; przynosi to zaszczyt jednocześnie kapucynom Saint-Ephrem i załodze Minerwy. Ale jeżeli pozwolisz, poprzestanę na twojej dobrej chęci, jaka sądzę tak jest przyjemną Bogu jak i mnie.
Ale Esposito schylając głowę:
— Daruj mój admirale, powiedział, ale to tak nie może być.
— Dlaczegóż, jeżeli ja na tem poprzestaję?
— Wasza Ekscelencja nie chciałaby wyrządzić takiej krzywdy naszemu biednemu klasztorowi, a mnie odjąć możność zostania kanonizowanym po śmierci?
— Wytłumacz się.
— Wasza Ekscellencjo, mówię że to co się ma odbyć dzisiaj, przyniesie wielki zaszczyt kapucynom.
— Nierozumiem.
— To jednakże jasne jak woda w fontannie Lwa, mój admirale. Na sto klasztorów różnych reguł znajdujących się w Neapolu, nie ma jednego zakonnika zdolnego uczynić to, do czego mój ślub zobowiązuje mnie dzisiaj.
— Ah! o tem nie wątpię, powiedział Caracciolo śmiejąc się.
— A więc! jedno z dwojga mój admirale, albo się topię i jestem męczennikiem, albo uniknę tego i jestem świętym. W każdym razie zapewniam przewagę mojej regule nad wszystkiemi innemi i wzbogacam klasztor.
— Tak, ale jeżeli ja nie chcę aby taki jak ty odważny chłopak narażał się na utopienie i sprzeciwię się wykonaniu twego zamiaru.
— Eh! do djabła mój admirale, nie rób nam tego! Zobaczywszy że się spekulacja nie udała, myśleliby że ja cię o to prosiłem i wpakowaliby mnie do jakiego in pace.
— Więc ty naprawdę chcesz zostać mnichem?
— Nietylko chcę mój admirale, ale od wczoraj już nim jestem; skrócono mój nowicjat nawet o trzy tygodnie, ażeby niebezpieczny skok mógł się odbyć w dzień św. Franciszka. Pojmujesz pan, to dodaje więcej uroczystości rzeczy, a współzawodnictwa patronowi.
— A co skorzystasz na skoku jaki zamierzasz uczynić?
— O już postawiłem moje warunki.
— Sądzę że żądałeś przynajmniej zostać przełożonym.
— O! nie głupim mój admirale.
— Dziękuję.
— Nie, żądałem i otrzymałem posadę kwestarza. Jest rozrywka w urzędzie. Gdybym musiał zamknąć się w klasztorze z tymi głupimi mnichami, umarłbym z nudów, Wasza Ekscellencja rozumie to. Ale kwestarz nie ma czasu się nudzić, przebiega wszystkie cyrkuły Neapolu, od Marinella do Pausilippe, od Vomero do Mole: wreszcie spotyka się w porcie przyjaciół, wypija się szklankę wina za którą nikt nie płaci.
— Jakto! której nikt nie płaci? Esposito, mój przyjacielu, zdaje mi się że błądzisz.
— Przeciwnie, idę prostą drogą.
— Czyż przykazanie Boskie nie mówi: „Nie będziesz brał cudzego dobra...“
— A od czego sznurek świętego Franciszka, mój admirale? Czyż wszystko czego dotyka ten błogosławiony sznur, nie należy do zakonnika? Dotyka się jednej, dwóch, trzech karafek; daje się niuch tabaki kupcowi wina, rękaw do pocałowania kupcowej i już po wszystkiem.
— To prawda, zapomniałem o tych przywilejach.
— A potem mój admirale, ciągnął dalej Esposito zadowolony z siebie, Wasza Ekscelencja musiała zauważyć, że nie zgorzej się wygląda w sukni zakonnika; gorzej, rozumie się jak w mundurze, ale to kwestja gustu i jeżeli mam wierzyć co mówią w klasztorze...
— A więc?
— A więc mój admirale mówią że zakonnicy św. Franciszka, a szczególnie kapucyni z Saint-Ephrem, niekoniecznie zachowują wszystkie posty.
— Będziesz ty milczał bezbożniku; gdyby cię twoi bracia słyszeli...
— Ah! bab! mówią jeszcze więcej. Są chwile że myślę iż za moich marynarskich czasów byłem w klasztorze, a odkąd jestem w klasztorze, że jestem w marynarce. Ale spostrzegam że oni się niecierpliwią mój admirale. Oh! nie dla nich o tem mówię, ale spójrz na wybrzeża.
Admirał spojrzał w kierunku wskazanym przez Espositę i ujrzał w istocie tamę, wybrzeża i okna ulicy del Filiero zapełnione widzami, którzy uprzedzeni o tem co miało nastąpić, szykowali się przyklasnąć tryumfowi kapucynów z Saint-Ephrem nad zakonnikami innych reguł.
— Zgadzam się więc, powiedział Caracciolo. Dalej, przygotować łódkę, wołał do innych. — I widząc że wypełniają rozkaz z szybkością zwykłą w obrotach marynarskich — a ty zapytał Esposity, z której strony myślisz skoczyć?
— Ależ z tej samej co już skakałem, z lewego boku; zbyt dobrze mi się to udało. Wreszcie to jest strona wybrzeża. Nie można tych wszystkich ludzi okradać kiedy przybyli dla widzenia skoku.
— Niech będzie z lewego boku. Łódka z lewego boku okrętu, dzieci!
Łódka z czterema wioślarzami, sternik i dwóch pomocników już byli na morzu, kiedy Caracciolo kończył wydawać rozkaz. Wtedy admirał chcąc temu ludowemu widowisku nadać więcej uroczystości wziął tubę i zawołał:
— Wszyscy na reje.
Na głos piszczałki naczelnika, ujrzano dwustu ludzi chwytających za liny i drapiących się na maszty jak małpy od najniższych do najwyższych, kiedy tymczasem na odgłos bębna, żołnierze marynarki ustawili się w szereg na pomoście frontem do wybrzeża.
Łatwo się domyśleć że widzowie nie patrzyli obojętnie na czynione przygotowania, jako na rodzaj prologu wielkiego dramatu, jaki przyszli zobaczyć. Klaskali w ręce, powiewali chustkami i krzyczeli w miarę mniejszego lub większego nabożeństwa do założyciela kapucynów, jedni: niech żyje św. Franciszek! drudzy niech żyje Caracciolo!
Caracciolo był prawie tak popularnym w Neapolu jak św. Franciszek.
Dwanaście łódek kapucynów ustawiło się wtedy w wielkim półkole, poczynając od tylu aż do przodu okrętu Minerwy, pozostawiwszy wielką przestrzeń między sobą a bokiem okrętu.
Caracciolo jeszcze raz spojrzał na swego dawnego marynarza, a widząc go zdecydowanym:
— Trwasz w swoim postanowieniu? zapytał.
— Więcej niż kiedykolwiek, odpowiedział tenże.
— Zdejm swoją suknię i sznur, zawsze to będzie więcej jedną szansą powodzenia.
— Nie, mój admirale, bo trzeba żeby mnich wypełnił ślub marynarza.
— Czy nie masz do zrobienia jakich rozporządzeń na wypadek niepowodzenia.
— W takim razie Ekscelencjo, prosiłbym cię abyś był łaskaw kazać odprawić mszę za spokój mej duszy. Oni przyrzekli mi odprawić ich całe setki, ale ja ich znam, mój admirale. Skoro mnie już nie będzie, żaden z nich nawet palcem nie poruszy dla wyprowadzenia mnie z czyśćca.
— Każę odprawić nie jedną ale dziesięć.
— Przyrzekasz mi?
— Daję ci na to admiralskie słowo.
— Więcej już nic nie potrzebuję. Ale, ale mój admirale, każ je odprawić, jeżeliś łaskaw, a sądzę że ci to będzie wszystko jedno, nie pod nazwiskiem Esposito — a brata Pacifico. Tylu jest Espositich w Neapolu, że moje msze mogłyby być zaszachrowane w drodze zanim dojdą do Boga.
— Nazywasz się więc teraz brat Pacifico.
— Tak mój admirale; jest to hamulec jaki nałożyłem sam na swój dawny charakter.
— A nie obawiasz się, aby właśnie to nowe imię z którym Bóg nie miał czasu jeszcze się oswoić, nie sprowadziło omyłki.
— W takim razie, św. Franciszek, którego imię chcę okryć chwałą, wskaże mnie palcem, ponieważ to w jego sukience i z jego sznurem umarłbym.
— Niech się stanie tak jak chcesz tego. W każdym razie rachuj na swoje msze.
— Oh! od chwili kiedy admirał Caracciolo powiedział „zrobię“, odrzekł mnich, to pewniejsze jak gdyby tamci powiedzieli „zrobiłem“. A teraz, jestem gotów, admirale.
Caracciolo przyznał że w istocie chwila już nadeszła.
— Baczność! zawołał głosem, który nie tylko na całym okręcie, ale na wybrzeżach nawet usłyszano.
Potem naczelnik wydobył ze srebrnej świstawki dźwięk ostry rozchodzący się długo. Ta modulacja jeszcze nie ucichła, kiedy brat Pacifico, wcale nie krępowany swoją suknią mnicha, skoczył na sznurową drabinkę z prawego boku okrętu, aby być naprzeciw publiczności, i z zręcznością dowodzącą że nowicjat mnicha nic mu nie odjął ze zwinności majtka, dostał się na bocianie gniazdo, przelazł przez jego otwór i nie zatrzymując się ztamtąd przeszedł na belkę raji bocianiego gniazda i zapalony okrzykami zachęty, wydawanemi ze wszystkich stron, na widok mnicha uwijającego się w powietrzu między linami, doszedł do szczytu małego masztu, było to wyżej niż obiecał i bez wahania krzyknąwszy tylko: „Niech mi dopomoże św. Franciszek!“ rzucił się w morze.
Wielki okrzyk wybiegł ze wszystkich ust. Widowisko obiecujące dla wielu być śmiesznem, przybierało charakter wspaniały, jakim zawsze przyobleka się czyn, gdzie życie człowieka jest w niebezpieczeństwie, jeżeli ta czynność jest odważnie wykonaną. To też w tym okrzyku, wyrażającym przestrach, ciekawość i podziwienie, nastąpiła męcząca cisza; każdy oczekiwał ukazania się mnicha, drżąc by jak nurek Schyllera nie pozostał pod wodą.
Trzy sekundy, wydające się trzema wiekami spektatorom, upłynęło nie przerywając tej ciszy. Potem ujrzano falę, rozdzielającą się znowuż i ukazującą ogoloną głowę mnicha, który zaledwie nad wodą wydał głosem strasznym okrzyk chwały i wdzięczności: Niech żyje święty Franciszek!
Zaledwie mnich ukazał się nad wodą, kiedy jednem uderzeniem wioseł, czterej wioślarze z nim się połączyli. Dwaj ludzie mający ręce wolne, schwycili go za ramiona i uroczyście wyciągnęli z morza. Kapucyni w łódkach jednym głosem zaintonowali Te Deum Laudamus, majtkowie krzyknęli trzy razy hurra, a spektatorowie na tamie, wybrzeżu i oknach klaskali z zapałem, który w Neapolu towarzyszy każdemu tryumfowi, ale podnoszącym się do fantastycznych rozmiarów, jeżeli idzie o kwestję religijną na cześć jakiej madonny będącej w modzie, lub renomowanego świętego.




  1. Nazywają w Neapolu, imieniem Esposito opuszczone od rodziców i powierzone szpitalowi Annuciata będącego miejscem przytułku znaleźnych dzieci.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.