<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł La San Felice
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1896
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La San Felice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


Ucieczka.

Od tej chwili ucieczka była postanowioną i oznaczoną na 21. grudnia wieczorem. Ułożono że król, królowa, cała rodzina królewska — z wyjątkiem następcy tronu, jego żony i jego córki — sir Williams, Emma Lyona, Acton i najzaufańsi domownicy pałacu udadzą się do Sycylii na Vanguardzie.
Król, przypominamy sobie, przyrzekł admirałowi Caracciolo, że gdyby opuszczał Neapol, opuści go na jego okręcie, ale skutkiem przerażenia wpadłszy znów pod jarzmo królowej, król zapomniał swego przyrzeczenia z dwóch powodów.
Pierwszy pochodzący od niego samego, był to wstyd stanąć w obec admirała opuszczając Neapol, kiedy poprzednio przyrzekł że w nim pozostanie.
Drugi pochodził od królowej. Mówiła ona że Caracciolo podzielając zasady patriotyczne całej szlachty neapolitańskie;, mógłby, zamiast zaprowadzić króla do Sycylii, wydać go jakobinom, którzy mając takiego zakładnika, zmusiliby go do wprowadzenia rządu jaki sami zechcą, albo, co gorsza jeszcze, wytoczyliby mu może proces, tak jak Anglicy Karolowi I., a Francuzi Ludwikowi XVI.
Dla pocieszenia i zadosyćuczynienia za odebrany mu zaszczyt, postanowiono że admirał przewiezie później księcia Kalabrji. jego rodzinę i dwór.
Stare księżniczki francuzkie zawiadomiono o postanowieniu, radząc im, aby przy pomocy swoich siedmiu oficerów straży, myślały same o swem bezpieczeństwie i posłano im 15.000 dukatów jako środek ucieczki.
Spełniwszy tę powinność, już się więcej niemi nie zajmowano.
Przez cały dzień przenoszono i układano w przejściu Łajnem klejnoty, pieniądze, kosztowne sprzęty, dzieła sztuki i posągi które chciano zabrać do Sycylii. Król chciałby był zabrać swoje kangury, ale okazało się to niemożebnem. Poprzestał więc na poleceniu ich własnoręcznym listem, głównemu ogrodnikowi w Caserte.
Król mając na sercu zdradę królowej i Actona dowiedzioną mu listem cesarza, pozostał zamknięty w swoich pokojach nie chcąc nikogo przyjmować. Zakaz z całą surowością, został zastosowany względem Franciszka Caracciolo, który z swego statku widząc ruch i sygnały na pokładzie statków angielskich. domyślał się czegoś; i względem markiza Vanni, który znalazłszy zamknięte drzwi królowej, a wiedząc przez księcia Castel-Cicala że chodziło o wyjazd, zrozpaczony, usiłował dostać się do króla.
Temu ostatniemu na chwilę przyszła myśl wezwać kardynała Ruffo i przybrać za towarzysza i doradzcę w podróży: ale nie trudno mu było dostrzedz oznaki nieporozumienia między nim a Nelsonem. Wreszcie kardynała nienawidziła królowa a Ferdynand wołał, jak zwykle, swój własny spokój nad względy przyjaźni i wdzięczności.
A potem powiedział sobie, że człowiek tak zręczny jak kardynał, sam będzie umiał sobie poradzić.
Wyjazd był oznaczony na dziesiątą wieczorem. Uradzono więc że wszystkie osoby mające składać orszak Ich K. Mości na Vanguardzie, zbiorą się w pokojach Królowej.
Z ostatniem uderzeniem dziesiątej, król wszedł trzymają swego psa na smyczy; był to jedyny przyjaciel na którego wierność liczył, dla tego też jego tylko zabierał. Przypomniał sobie wprawdzie o de Ascolim i o Malaspinie. ale pomyślał także, iż oni zarówno jak i kardynał, sami sobie poradzą. Spojrzał na niezmierny salon zaledwie oświetlony — lękano się aby zbyt wielkie oświetlenie nie wznieciło podejrzenia — i zobaczył swoich współtowarzyszów ucieczki rozdzielonych na rozmaite grupy.
Grupę główną składała królowa, jej ulubiony syn książę Leopold, książę Albert, cztery księżniczki i Emma Lyona.
Królowa siedziała na kanapie przy Emmie Lyona, trzymającej na kolanach księcia Alberta, swego ulubieńca, książę Leopold zaś miał głowę opartą na ramieniu królowej. Cztery księżniczki otaczały królowę, jedne siedząc, drugie leżąc na dywanie.
Acton, sir Williams, książę de Castel-Cicala rozmawiali stając w framudze okna i słuchając świszczącego wichru i deszczu bijącego w szyby.
Inne grono złożone z dam dworskich, pomiędzy któremi widać było hrabinę San Marco powiernicę królowej, otaczało stół.
Nakoniec zdała od wszystkich w cieniu zaledwo można było dostrzedz Dicka, który tak zręcznie i wiernie tego samego dnia wykonał rozkazy swego pana i królowej, którą mógł także w części uważać za swoją panią.
Widząc wchodzącego króla, wszyscy się podnieśli i zwrócili w jego stronę; ale on dał znak ręką aby wszyscy pozostali na swych miejscach i powiedział:
— Nie róbcie sobie utrudzenia, to się już na nic nie przyda.
I usiadł na krześle w blizkości drzwi któremi wszedł, kładąc sobie na kolana głowę Jowisza.
Usłyszawszy głos swego ojca, mały książę Albert, który nie lubiony przez królowę, domagał się od innych tej miłości tak koniecznej i drogiej dzieciom, nie mogąc jej pozyskać u swej matki, zsunął się z kolan Emmy, poszedł do króla i podał mu do pocałunku swoje blade, cokolwiek chorobliwe czoło, na które spadały gęste blond włosy.
Król odgarnął włosy dziecka, ucałował je w czoło, zatrzymał przez chwilę zamyślony wspartego na swej piersi i odesłał do Emmy Lyona, którą dziecię nazywało swoją mateczką.
Grobowa cisza panowała w tej ciemnej sali, rozmawiający mówili przytłumionym głosem.
O godzinie w pół do jedenastej hrabia Thurn, niemiec, będący w służbie neapolitańskiej, wraz z markizem Nizza dowódzcą floty portugalskiej, zostający pod rozkazami Nelsona, miał galerją podziemną i schodami krętemi wejść do pałacu. W tym celu hrabia Thurn dostał klucz od mieszkania królowej łączącego się jedynemi, mocnemi drzwiami z wejściem prowadzącem do portu Wojennego.
Wśród ogólnej ciszy zegar wybił wpół do jedenastej. Prawie w tej samej chwili usłyszano sztukanie do drzwi stanowiących komunikację.
Dla czego hrabia Thurn sztukał zamiast otworzyć, mając klucz? W nadzwyczajnych okolicznościach w jakich się znajdowano, najmniejszy wypadek na który w innem położeniu nie zwracanoby uwagi, budzi niepokój i przestrach.
Królowa zadrżała i podniosła się.
— Cóż jeszcze nowego? zapytała.
Król spojrzał tylko, ponieważ nic nie wiedział o uczynionych rozporządzeniach.
— Ale, powiedział Acton zawsze spokojny i logiczny, to hrabia Thurn, nikt inny być nie może.
— Dla czego sztuka, kiedy mu klucz dałam?
— Jeżeli W. K. Mość pozwoli, pójdę się dowiedzieć.
— Idź, odrzekła królowa.
Acton, zapalił świecę i udał się w korytarz. Królowa patrzyła za nim z obawą. Cisza z żałobnej stała się śmiertelną. W kilka chwil Acton powrócił.
— I cóż? zapytała królowa.
— Drzwi prawdopodobnie od dawna nie były otwierane, klucz złamał się w zamku. Hrabia sztuka! chcąc się dowiedzieć czy nie ma sposobu otworzyć drzwi z wewnątrz. Próbowałem, nie można.
— Cóż więc począć?
— Wysadzić je.
— Wydałeś na to rozkaz?
— Tak pani i oto go wykonywają.
Rzeczywiście usłyszano kilka silnych uderzeń we drzwi, potem trzask tych drzwi które się łamały. Cały ten hałas miał jakąś cechę złowrogą.
Kroki zbliżyły się, drzwi otworzyły i stanął w nich hrabia Thurn.
— Upraszam Wasze Królewskie Moście o przebaczenie, rzekł, za sprawiony hałas i za środki jakich byłem zmuszony użyć; ale złamanie się klucza było nieprzewidzianym wypadkiem.
— To wróżba, powiedziała królowa.
— W każdym razie, jeżeli to wróżba, powiedział król ze zwykłym swym zdrowym rozsądkiem, oznajmia nam ona iż zrobilibyśmy lepiej zostając.
Królowa przestraszyła się iżby dostojny małżonek nie zmienił postanowienia.
— Jedzmy, powiedziała.
— Wszystko gotowe, pani; ale upraszam o pozwolenie przedstawienia królowi rozkazu jaki dziś wieczorem otrzymałem od admirała Nelsona.
Król podniósł się i zbliżył do kandelabru, gdzie hrabia Thurn oczekiwał go z papierem w ręku.
— Czytaj N. Panie, powiedział.
— Rozkaz jest po angielsku, odrzekł król, nie znam angielskiego języka.
Przetłumaczę go W. K. Mości.

„Zatoka Neapolitańska 21. grudnia.

Do admirała hrabiego Thurn. Przygotuj fregaty i korwety neapolitańskie do spalenia“.
— Co pan mówisz? zapytał król.
Hrabia Thurn powtórzył: Przygotuj fregaty i korwety neapolitańskie do spalenia.
— Czy jesteś pan pewnym że się nie mylisz? zapytał król.
— Jestem tego pewnym, N. Panie.
— Ale dla czegóż palić fregaty i korwety tak wielkie koszta wynoszące i przez dziesięć lat budowane?
— Aby się nie dostały w ręce Francuzów, N. Panie.
— Lecz czy nie możnaby ich zabrać do Sycylii.
— Taki jest rozkaz lorda Nelsona i dla tego to zanim go przesłałem markizowi de Nizza. któremu polecono jego wykonanie, pragnąłem wpierw przedstawić go W. K. Mości.
— N. Panie, N. Panie, powiedziała królowa zbliżając się do króla, tracimy czas drogi i to dla drobnostek.
— Do djabła pani! krzyknął król, nazywasz to drobnostkami! Przejrzyj budżet marynarki od dziesięciu lat a przekonasz się że dochodzi do 160,000,000.
— N. Panie, oto już jedenasta bije, rzekła królowa, i lord Nelson na czas czeka.
— Masz pani słuszność, milord Nelson nie jest stworzony do czekania, nawet na króla, nawet na królowę. Postąpisz panie hrabio, według rozkazu lorda Nelsona, spalisz moją flotę. Czego Anglia nie odważa się zabrać, to niszczy ogniem. Ah! mój biedny Caracciolo, jakąż ty miałeś słuszność i jak źle zrobiłem nie słuchając rad twoich! Pójdźmy panie, pójdźmy panowie, nie dajmy na siebie czekać lordowi Nelson.
I król biorąc świecę z rąk Actona wyszedł pierwszy; wszyscy udali się za nim. Nie tylko flota neapolitańska została skazaną na stracenie ale nadto sam król zatwierdził wykonanie tego wyroku.
Od dnia 21 grudnia 1798 r. widzieliśmy tyle ucieczek osób panujących, że dziś już nie warto ich opisywać. Ludwik XVIII. opuszczający Tuilerje 20 marca, Karol X. uciekający 29 lipca, Ludwik Filip uchodzący 24 lutego — przedstawili nam trzy rozmaite sposoby przymusowego wydalenia się. I za dni naszych w Neapolu widzieliśmy wnuka wychodzącego tym samym korytarzem, temi samemi schodami, jak niegdyś dziad jego i opuszczającego ukochaną ojczyznę dla gorzkiej ziemi wygnania. Lecz dziad miał powrócić, a według wszelkiego prawdopodobieństwa wnuk wygnany jest na zawsze.
Ale w owej epoce Ferdynand sam otwierał pochód do wyjazdu nocnego i tajnego. Szedł więc cichym krokiem z wytężonym słuchem i bijącem sercem. Przybywszy na środek schodów, na przeciw okna wychodzącego na pochyłość Olbrzyma, zdawało się że usłyszał szelest na stromej pochyłości prowadzącej z placu pałacowego na ulicę Chiatamone. Zatrzymał się, a słysząc ten sam szelest powtórnie, zdmuchnął świecę i wszyscy znaleźli się w ciemności. Wtedy trzeba było schodzić omackiem i krok za krokiem przez ciasne i trudne do przebycia schody. Były one bez poręczy, spadziste i niebezpieczne. Jednakże wszyscy bez wypadku przybyli do ostatniego stopnia, gdzie świeży i wilgotny powiew wiatru dał się czuć z zewnątrz.
Znajdowano się o kilka kroków od przystani.
W porcie wojennym morze ścieśnione pomiędzy kamienną tamą i groblą portu handlowego było dość spokojne, ale czuć było gwałtowny wicher i słychać łoskot rozbijających się fal o wybrzeża.
Przybywszy na bulwark okalający mury zamkowe, hrabia Thurn badawczo i niespokojnie spojrzał na niebo. Było ono pokryte czarnemi ciężkiemi chmurami, można było powiedzieć, że to morze nadpowietrzne krążące nad morzem ziemskiem i opuszczające się w celu połączenia z niem swoich bałwanów. W ciasnej przestrzeni pomiędzy chmurami i morskiemi nurtami cisnęły się tchnienia strasznego południowo-zachodniego wiatru, sprawcy tylu rozbić i klęsk, których zatoka Neapolitańska tak często jest świadkiem, w czasie niepogodnych dni roku.
Król dostrzegł niespokojne spojrzenie hrabiego Thurna.
— Jeżeli czas jest bardzo niepomyślny, powiedział, należałoby nie puszczać się na morze tej nocy.
— Mam rozkaz milorda, odrzekł hrabia; jeżeli jednak W. K. Mość bezwarunkowo nie chce...
— Taki rozkaz! taki rozkaz! powtarzał król zniecierpliwiony; ale jeżeli jest niebezpieczeństwo utraty życia! Czy ręczysz hrabio za nasze ocalenie?
— Uczynię wszystko co tylko jest w mocy człowieka walczącego z wiatrem i morzem, aby W. K. Mość doprowadzić do pokładu Vanguarda.
— Do djabła, to nie jest zaręczenie. A pan w podobną noc puściłbyś się na morze?
— W. K. Mość widzi, że oczekuję tylko na jego rozkazy aby popłynąć do okrętu admiralskiego..
— Ale ja mówię, gdybyś był na mojem miejscu!
— Na miejscu W. K. Mości odbierając rozkazy od Boga tylko i od okoliczności, namyśliłbym się dwa razy.
— A więc? zapytała królowa zniecierpliwiona, nie śmiejąc jednakże wejść do łódki przed swym małżonkiem, tyle jest poteżnem prawo etykiety, a więc, na cóż czekamy?
— Na co czekamy! zawoła! król, czyż nie słyszysz co mówi hrabia Thuru? Czas jest szkaradny; nie ręczy za nasze ocalenie i wszyscy, nie wyłączając Jowisza, radzą mi powrót do pałacu.
— Wracaj więc panie i dozwól nas wszystkich rozszarpać, tak jak dziś widziałeś rozszarpanego jednego z twoich sług najwierniejszych. Co do mnie przekładam morze i burzę nad Neapol i jego ludność.
— Chciej mi pani wierzyć że mego wiernego sługę więcej niż ktokolwiek żałuję, szczególniej teraz kiedy wiem czemu jego śmierć przypisać. Ale co do Neapolu i jego ludu, to nie ja potrzebowałbym się go obawiać.
— Tak, wiem o tem. Ponieważ widzi w tobie swego przedstawiciela, uwielbia cię. Aleja nie mając szczęścia cieszyć się jego współczuciem, wyjeżdżam.
I pomimo szacunku dla etykiety, królowa pierwsza wsiadła do łódki. Młode księżniczki i książę Leopold więcej przywykli do posłuszeństwa królowej niż królowi, wstąpili za nią, jak młode łabędzie postępujące za matką. Tylko młody książę Albert puścił rękę Emmy Lyona, pobiegł do króla i chwytając go za rękę i pociągając do łódki:
— Pójdź z nami ojcze, powiedział.
Król wtedy tylko zwykł był opierać się, gdy był popartym. Spojrzał w około czy może się skąd spodziewać pomocy, ale przed wzrokiem jego więcej błagalnym niż groźnym, spuściły się oczy wszystkich. Królowej w jednych bojaźń w drugich egoizm był sprzymierzeńcem. Król uczuł się zupełnie odosobnionym, opuszczonym, pochylił głowę i dał się prowadzić małemu księciu, ciągnąc psa swego za sobą, jedyną istotę jednego z nim zdania, aby nie opuszczać lądu, wsiadł do łódki, zajął miejsce na oddzielnej ławce, mówiąc:
— Ponieważ chcecie tego wszyscy... pójdź Jowiszu, pójdź.
Zaledwo król usiadł, porucznik zajmujący w łódce króla miejsce sternika, zawołał:
— Odbijać!
Majtkowie uzbrojeni bosakami odepchnęli łódź od brzegu, opuszczono wiosła i statek popłynął do wyjścia z portu.
Łódki przeznaczone do przewiezienia innych podróżnych kolejno zbliżały się do przystani, zabierały swój ciężar i udawały się za łodzią królewską.
Jakże ten wyjazd pokryjomy w ciemną noc, przy świszczącym wichrze i wyciu bałwanów był odmiennym od radosnej uroczystości 22 września, gdzie pod ciepłemi promieniami jesiennego słońca, na łagodnem morzu, wśród dźwięków muzyki Cimarosy, przy odgłosie dzwonów, przy huku z dział, udawano się naprzeciw zwycięzcy z pod Abukiru. Zaledwo trzy miesiące od tej pory upłynęło, gdy uciekając przed temiż Francuzami których klęskę przedwcześnie obchodzono, szukano o północy, po wzburzonem morzu, gościnności tego samego Vanguarda, którego przyjmowano z tryumfem.
Teraz chodziło o to czy można było doń dopłynąć.
Nelson przybliżył się do wejścia portu, o ile na to bezpieczeństwo jego okrętu pozwalało; ale pozostawało jeszcze ćwierć mili do przebycia między portem wojennym a admiralskim okrętem. Dziesięć razy w ciągu tej przeprawy łodzie mogły zatonąć.
W istocie im więcej łódź królewska — niech nam będzie dozwolonem w tem ważnem położeniu, nią się głównie zajmować — im więcej łódź królewska zbliżała się do wyjścia z portu, tem bardziej niebezpieczeństwo przedstawiało się w groźniejszem świetle. Morze parte, jak powiedzieliśmy, wiatrem południowo-zachodnim, pochodzącym z wybrzeża Afryki i Sardynii, między Ischia i Capri, nie spotykając żadnej przeszkody od wysp Balearskich aż do stóp Wezuwiuszu, toczyło olbrzymie bałwany, które zbliżając się do ziemi roztrącały się same o siebie, grożąc zatopieniem tym wątłym statkom pod wilgotnemi sklepieniami, które w cieniach nocy wydawały się paszczami potworów gotowych je pochłonąć.
Przybliżając się do tej granicy, gdzie miano przejść z morza stosunkowo spokojnego na morze rozszalałe, królowa nawet uczuła słabnącą odwagę i chwiejące się postanowienie. Król z swej strony milczący i nieruchomy, trzymając psa między kolanami i ściskając go konwulsyjnie za szyję, patrzył wzrokiem osłupiałym i rozszerzoną z przestrachu źrenicą na te długie bałwany, które jak stado morskich koni goniących za sobą rozbijały się o tamę, a łamiąc się o granitową zaporę u stóp jej się waliły, wydając złowrogie jęki, rozpryskując drżącą pianę w kształcie srebrzystego deszczu.
Pomimo tego przerażającego widoku morza, hrabia Thurn wierny wykonawca odebranych rozkazów, usiłował przezwyciężyć przeszkody. Stojąc na przodzie łódki, dzięki umiejętności zachowania równowagi, jaką tylko długie lata żeglugi wyrabiają, odwrócony twarzą do wichru który już uniósł jego kapelusz i do morza mgłą go okrywającego, zachęcał wioślarzy trzema wyrazami od czasu do czasu jednostajnie ale stanowczo powtarzanemi:
— Naprzód, śmiało! naprzód.
Łódź posuwała się. Ale przybywszy do tej wzmiankowanej granicy, już walka stała się groźną. Po trzykroć zwycięzka łódź górowała nad falą i po trzykroć została przez następujące fale odepchniętą.
Hrabia Thurn zrozumiał że byłoby szaleństwem walczyć z podobnym przeciwnikiem, odwrócił się do króla i zapytał:
— Co rozkażesz, N. Panie?
Ale nie miał czasu dokończyć zdania. Przy poruszeniu jakie uczynił, podczas chwili w której nieroztropnie opuścił kierownictwo statku, bałwan większy i więcej rozwścieczony od innych, uderzył o łódź i zalał ją wodą. Łódź zadrżała z trzaskiem. Królowa i młodzi książęta, sądząc iż wybiła ich ostatnia godzina, wydali okrzyk zgrozy; pies zawył ponuro.
— Wracać! krzyknął hrabia Thurn; w podobny czas puszczać się na morze, to stawić opór przeciw woli Boga, Wreszcie, prawdopodobnie około piątej rano morze się uspokoi.
Wioślarze widocznie zachwyceni otrzymanym rozkazem, gwałtownym ruchem zwrócili się do portu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.