La San Felice/Tom VI/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | La San Felice |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1896 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La San Felice |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Czas postępował swoim zwykłym niezachwianym krokiem i chociaż napastowane ze wszystkich stron przez hordy Pronia, Gaetana Mammone i Fra Diavola, wojsko francuzkie, niewzruszone tak jak czas, postępowało swą potrójną drogą przez Abruzzy, Terra del Lahore i tę część Kampanii której brzegi zrasza morze Tyrenejskie. W Neapolu wiedziano ę wszystkich ruchach republikanów, otrzymano tam wiadomość już 20-go że oddział główny pod dowództwem generała Championnet, obozował ośmnastego wieczorem w San Germano i zbliżał się do Kapui przez Mignano i Calvi.
Dwudziestego o godzinie ósmej rano, książę de Maliterno i książę de Rocca Romana, na czele dwóch pułków ochotników, składających się z najznakomitszej młodzieży Neapolu i jego okolic, przybyli pożegnać królowę, wychodząc przeciwko republikanom.
W miarę zbliżającego się niebezpieczeństwa, wyraźniej się rozłączały we dwa przeciwne obozy stronnictwa króla i królowej.
Stronnictwo króla składało się z kardynała Ruffo, admirała Caracciolo, ministra wojny Airola i wszystkich dbających o cześć imienia neapolitańskiego, pragnących za jakąkolwiek bądź cenę stawić opór i bronić Neapolu aż do ostateczności.
Stronnictwo królowej złożone z sir Williamsa, Emmy Lyona, Nelsona, Actona, Castelcicala, Vanniego i Guidobaldego, żądało opuszczenia Neapolu, ucieczki szybkiej, niezwłocznej i bez walki.
Królowę przy tem wszystkiem dręczyła myśl powrotu Ferrarego. Król widząc się bezczelnie zwiedzionym, dowiedziawszy się kogo należy obwiniać o wszystkie nieszczęścia spadłe na Neapol, mógł, jak wszystkie natury słabe, w samem przerażeniu swem czerpać chwilę energii i samowoli a przez tę jedną chwilę mógł się wyswobodzić na zawsze z wpływu wywieranego nań od dwudziestu lat przez ministra, którego zawsze nienawidził, i królowę którą przestał już kochać. Póki była młodą i piękną, Karolina mogła rozporządzać środkiem pewnym, niezawodnym, i korzystała z niego dla pociągnięcia króla do siebie; ale obecnie już zaczynała, jak mówi Shakespeare, schodzić doliną życia, a król otoczony młodemi i pięknemi kobietami łatwo mógł uchylić się od jej uroku.
Dwudziestego wieczorem zwołano radę państwa i król stanowczo oświadczył się za obroną.
Radę zamknięto o północy.
Od północy do pierwszej godziny, królowa znajdowała się w ciemnym gabinecie i przywołała do siebie Pasquala de Simone, który z własnych ust Actona będącego u królowej, otrzymał rozkazy. O wpół do drugiej Dick pojechał do Benevento, gdzie od dwóch dni był wysłany z najlepszym koniem ze stajni Actona zaufany masztalerz.
Dzień 21 rozpoczął się od burzy zwykle trzy dni w Neapolu trwającej; z niej to powstało przysłowie: Nasce, pasce, mori; rodzi się, nasyca i umiera.
Pomimo ulewnego deszczu, pomimo strasznej zawiei, lud przeczuwający wielkie przesilenie, cały wzburzony, zalegał ulice, place i zaułki.
Ale było to rzeczą niezwykłą że lud nie gromadził się w starych dzielnicach; jeżeli mówimy lud, to znaczy tłum marynarzy, rybaków i lazzaronów stanowiących pospólstwo w Neapolu. Można było widzieć gromady ludzi ożywionych, głośno mówiących, gestykulujących zaciekle od Strada del Malo do placu Pałacowego, to jest na całej przestrzeni pomiędzy Largo del Castello, teatrem San Carlo i ulicą Chiąja. Tłumy te otaczając pałac królewski, zdawały się mieć całą uwagę zwróconą na ulicę Toledo i la Strada del Pilero. Zresztą pomiędzy temi grupami, trzej ludzie fatalnie już znani z wypadków poprzednich, głośniej od innych rzucali się i rozprawiali. Ci trzej ludzie byli to! Pasquale de Simone, Becajo z wstrętną blizną pozostałą mu na twarzy i wybitem okiem i Fra Pacifico, który jakkolwiek nie wtajemniczony, puścił wodze swemu charakterowi gwałtownemu i hałaśliwemu, uderzając kijem laurowym, to o bruk, to o mur, to nareszcie biednego Giakobina, ofiarę burzliwych namiętności franciszkanina.
Cały ten tłum, sam nie wiedząc czego oczekuje, zdawał się czegoś lub kogoś wyglądać; a król nie więcej powiadomiony ale zaniepokojony tem zbiegowiskiem, ukryty za firanką okna na dole patrzył pieszcząc machinalnie Jowisza, na ten tłum wydający od czasu do czasu jakby łoskot grzmotu lub szum wzburzonej wody i słuchał okrzyków: „Niech żyje król““ i „śmierć jakobinom!“
Królowa dowiedziawszy się gdzie jest król, znajdowała się z Actonem w przyległym pokoju, gotowa działać w miarę okoliczności, a w tym samym czasie Emma z San Marco, w pokoju królowej pakowały najważniejsze papiery i nacenniejsze kosztowności swej królewskiej przyjaciółki.
Około godziny jedenastej, młodzieniec na koniu angielskim, przebiegał galopem most Magdaleny, pędził przez Marinella, Strada del Piliero, largo Castello, ulicę San Carlo, zamienił znaki porozumienia z Pasqualem de Simone i Beccajo, główną bramą wpadł na dziedziniec pałacowy, zeskoczył z konia, rzucił lejce masztalerzowi i jakby z góry wiedział gdzie znaleść królowę, wszedł do gabinetu, gdzie oczekiwała z Actonem a którego drzwi, jak przez czary same się przed nim otworzyły.
— I cóż? jednocześnie zapytali królowa i Acton.
— Jedzie za mną, odpowiedział.
— Jak prędko mniej więcej będzie tutaj?
— Za pół godziny.
— Uprzedziłeś tych co na niego oczekują?
— Tak.
— Idź więc do mego pokoju i powiedz lady Hamilton aby uprzedziła Nelsona.
Młodzieniec wbiegł na schody służbowe z szybkością dowodzącą jak dobrze znał wszelkie zakątki pałacu i oznajmił Emmie Lyona żądanie królowej.
— Czy masz jakiego zaufanego człowieka aby odniósł ten list milordowi Nelson?
— Ja sam go odniosę, powiedział młodzieniec.
— Pan wiesz że nie ma czasu do stracenia?
— Domyślam się tego.
— A zatem...
Wzięła pióro, atrament, kartę papieru z biórka królowej i tyle tylko napisała:
„Prawdopodobnie dziś wieczorem; bądź w pogotowiu.
Młodzieniec z równą szybkością jak wchodził, zbiegł ze schodów, przebył dziedziniec, udał się drogą prowadzącą do Portu wojennego, wskoczył w łódkę i nie zważając na wiatr i deszcz, kazał się zawieść do Vanguard’a, który z usuniętemi masztami, ażeby być mniej wystawionym na burzę, stał na kotwicy w oddaleniu kilkuset sążni od portu wojennego, otoczony statkami angielskiemi i portugalskiemu zostającemi pod rozkazami Nelsona.
Młodzieniec, którym jak nasze czytelnicy zapewne odgadli, był Ryszard, kazał się oznajmić admirałowi, wszedł szybko na schody prawego boku, zastał Nelsona w kajucie i oddał mu bilet.
— Rozkazy J. K. Mości zostaną spełnione, odpowiedział Nelson; i abyś mógł o tem zaświadczyć sam je zaniesiesz.
— Henry, rzekł Nelson do kapitana swego okrętu, każ uzbroić łódkę i niech ludzie będą w pogotowaniu odwieść tego pana na pokład Alkmeny.
Potem chowając bilet Emmy na piersiach, na pisał
„Bardzo tajne“. Trzy łódki i mały kutter Alkmena, zbrojne tylko bronią sieczną, mają się znajdować w Vittorji punkt o wpół do ósmej. Jedna tylko łódź przybije do brzegu, inne zatrzymają się w pewnej odległości z wzniesionemi wiosłami. Łódź przybijająca do brzegu będzie to łódź Vanguarda. Wszystkie łodzie będą zjednoczone obok Alkmeny przed siódmą, pod rozkazami komendanta Hope. Haki w szalupach. Wszystkie inne szalupy Vanguarda i Alkmeny uzbrojone w noże, i łódki z działami zgromadzą się przy pokładzie Vanguarda, pod dowództwem kapitana Hardi, który punt o ósmej wypłynie na połowę drogi do Molosiglio. W każdej szalupie będzie czterech do sześciu żołnierzy. W razie zapotrzebowania pomocy, dać sygnał za pośrednictwem ognia. Alkmena będzie gotową do wypłynięcia w nocy, jeżeliby tego zaszła potrzeba.
Podczas kiedy te rozkazy były przyjęte z szacunkiem równającym się punktualności z jaką miały być wykonane, drugi goniec przejeżdżał mostem Magdaleny i postępując tą samą drogą jak pierwszy jechał groblą Marinella, przejeżdżał Strada Nuova i zbliżał się do Strada del Piliero.
Tam, powiedzieliśmy, znalazł tłum więcej ścieśniony i pomimo stroju po którym łatwo było poznać gońca królewskiego, dalszy pochód był mu tak utrudnionym iż musiał zwolnić kroku. Przytem niektórzy z tłumu, jakby z umysłu stawali mu na drodze i oburzeni potrącaniem konia zaczęli go znieważać. Ferrari, gdyż to był on, przywykły aby szanowano jego mundur, wymierzył kilka silnych razów na prawo i na lewo biczem. Lazzaroni ze zwyczaju rozstąpili się i umilkli. Ale gdy przybył do rogu teatru San Carlo, jakiś człowiek chciał prze. biedź drogę koniowi, a uczynił to tak niezręcznie że koń go przewrócił.
— Przyjaciele, zawołał padając, to nie goniec królewski, jak to jego ubiór wskazuje. To przebrany jakobin uchodzi! śmierć jakobinowi! śmierć!
Okrzyki: jakobin! jakobin! śmierć jakobinowi! rozległy się w tłumie.
Pasqual de Simone cisnął na konia swoim nożem który utkwił po rękojeść w piersi.
Beccajo rzucił się do łba, a przywykły do puszczania krwi baranom, otworzył mu arterją szyi.
Koń wyprostował się, zadrżał z bólu, wzniósł w górę przednie nogi a strumień krwi wytrysnął na obecnych.
Widok krwi czarodziejski wpływ wywiera na ludy południowe. Zaledwo lazzaroni uczuli się zroszonymi czerwonym i ciepłym płynem, zaledwo odetchnęli cierpkim jego zapachem, natychmiast z dzikiemi okrzykami rwali się do konia i jeźdźca.
Ferrari czuł że jeżeli koń upadnie, on będzie zgubionym. Ze wszystkich sił podtrzymywał go kolanami i uździenicą; ale nieszczęśliwe zwierzę było ranione śmiertelnie. Chwiejąc się, rzucił się na prawo, na lewo, potem upadł na przednie kolana, podniósł się rozpaczliwem wysileniem swego pana i skoczył naprzód. Ferrari czuł że koń pod nim się ugina. Był zaledwo o pięćdziesiąt kroków od odwachu pałacowego, wołał o pomoc; ale głos jego był przygłuszony sto razy powtarzanemi: „śmierć jakobnowi!“
Schwycił za pistolet mając nadzieję że strzał lepiej niż krzyk jego będzie słyszanym. W tej chwili koń upadł. Pistolet przez wstrząśnienie wydał strzał a kula przypadkiem trafiła chłopca dziesięcioletniego, który legł na miejscu.
— On dzieci morduje! zawołano w tłumie.
— Na ten okrzyk Pacifico zachowujący się dość spokojnie do tej pory, rzucił się w tłum rozpychając go swemi łokciami ostremi i twardemi, jak dębowemi klinami. Dostał się do środka właśnie w chwili kiedy Ferrari padłszy z swym koniem usiłował powstać. Zanim to zdołał uczynić, maczuga mnicha opuściła się na jego głowę: upadł jak wół uderzony obuchem. Ale nie tego chciano, Ferrari w oczach króla miał umrzeć. Pięciu czy sześciu wtajemniczonych zbirów otoczyło ciało i bronili go, Beccajo zaś ciągnął go za nogi wołając: „Miejsce dla Jakobina!“ Konia zostawiono na miejscu obdarłszy go poprzednio i postępowano za Beccajem.
Uszedłszy kilkanaście kroków tłum znalazł się naprzeciw okien króla. Chcąc się dowiedzieć o przyczynie tego strasznego zgiełku, król otworzył okno. Na jego widok krzyki zamieniły się na wycia. Słysząc to król, sądził iż w istocie wymierzano sprawiedliwość jakiemu jakobinowi. Ten sposób pozbywania się wrogów nie był mu przeciwnym. Powitał lud z uśmiechem na ustach: lud czując się zachęconym chciał królowi pokazać że był godnym tego. Podniesiono nieszczęśliwego Ferrarego skrwawionego, poszarpanego, ale żyjącego jeszcze. Trup powracał do przytomności: otworzył oczy, poznał króla, wyciągnął do niego ręce wołając:
— Na pomoc! Na pomoc! N. Panie, to ja! Ja, twój Ferrari.
Na ten widok niespodziewany, straszny, niepojęty, król cofnął się i w głębi pokoju upadł na krzesło na pół zemdlony, — podczas gdy Jowisz nie będąc ani człowiekiem, ani królem, nie mając powodu być niewdzięcznym, zawył żałośnie, i z oczami krwią nabiegłemi, z pieniącą się paszczą, rzucił się przez okno na pomoc swemu przyjacielowi.
W tej samej chwili drzwi pokoju otworzyły się, królowa weszła, schwyciła króla za rękę, znagliła go podnieść się, pociągnęła do okna, i wskazując na ten lud barbarzyński, dzielący między siebie szczątki Ferrarego:
— N. Panie, powiedziała, patrz, oto ludzie na których liczysz iż Neapol i nas obronią: dziś mordują twoje sługi; jutro zamordują nasze dzieci; pojutrze nas samych zamordują. Czy trwasz jeszcze w zamiarze pozostania tutaj?
— Każ wszystko przygotować! zawołał król, dziś wieczór wyjeżdżam...
I mając wciąż przed oczami morderstwo nieszczęśliwego Ferrarego, słysząc ciągle jego głos konający, wzywający pomocy, uciekł ukrywając twarz w dłoniach, zamykając oczy, zatykając uszy, chroniąc się do pokoju najwięcej od ulicy oddalonego.
Gdy w dwie godziny później ztamtąd wyszedł, pierwszy widok jaki jego oczom się przedstawił, był Jowisz cały zakrwawiony, leżący na szmacie sukna, który wnosząc z resztek futra i galonów, musiał należyć do nieszczęśliwego gońca.
Król ukląkł przy Jowiszu, upewnił się że faworyt nie otrzymał żadnej ciężkiej rany, a chcąc się przekonać na czem wierne i odważne zwierzę leżało, pomimo jego jęków, wyciągnął z pod niego kawałek kamizelki Ferrarego, którą pies wydarł jego oprawcom. Szczególnym trafem, w tej właśnie części ubrania znajdowała się torba skórzana, przeznaczona do chowania depesz. Król odpiął guzik i znalazł nienaruszoną odpowiedź cesarza.
Król oddał Jowiszowi szmat ubioru, on położył się na nim z żałobnem wyciem, sam zaś wrócił do swego pokoju, zamknął się, rozpieczętował list cesarza i czytał:
„Do mego ukochanego brata, kuzyna, wuja, teścia i sprzymierzeńca. Nigdy nie pisałem listu który mi przysyłasz przez swego gońca Ferrarego. Jest on od początku do końca sfałszowanym. Ten jaki miałem zaszczyt pisać do W. K. Mości był cały własnoręczny i zamiast pobudzania do wyprawy zachęcał aby nic nie rozpoczynać przed przyszłym kwietniem, to jest epoką gdzie spodziewam się przybycia naszych dobrych i wiernych sprzymierzeńców Rosjan. Jeżeli winni są z rodzaju tych których może dosięgnąć sprawiedliwość W. K. Mości, nie taję się iż radbym był aby ich ukarano, jak na to zasługują. Mam zaszczyt pozostać z szacunkiem, W. K. Mości, życzliwym bratem, kuzynem, siostrzeńcem, zięciem i sprzymierzeńcem.
Królowa i Acton popełnili zbrodnię bezużyteczną Mylimy się: zbrodnia ta osięgnęła korzyść, bo nakłoniła Ferdynanda do opuszczenia Neapolu i schronienia się do Sycylii!