Latarnia czarnoxięzka/I/Tom IV/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Latarnia czarnoxięzka
Podtytuł Obrazy naszych czasów
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1843
Druk M. Chmielewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ROZDZIAŁ V.
NATALJA — JULJA.



Prezesowa z Natalją, Hrabia Edward, Alfred, Pułkownikowa, Pan Antoni i całe nam znajome sąsiedztwo Augusta, znalazło się na wyborach w Żytomiérzu. Staś naturalnie naprzód pośpieszył do Prezesowéj, jak się tylko dowiedział o jéj przybyciu do miasta. Niespokojny o Julją, ilekroć sam sobie był oddany, szukał zajęcia, roztargnienia, aby zapomniéć o niéj; śpieszył do Natalij, bo przy niéj, najlepiéj zapominał Hrabinéj. —
Prezesowa powitała go jak dawna znajoma, przyjaciółka, z troskliwém wypytywaniem się o zdrowie, o zajęcie, o przyjemności i nieprzyjemności jakich doznał, o nowe znajomości. Natalja zimniéj niż zwykle go przyjęła. Na twarzy malował się jakiś niepokój, nieukontentowanie, smutek. Postrzegł to Staś i jak tylko mógł wybrać chwilę w któréj samą została, pośpieszył ku niéj. —
— Zmiłuj się nademną i powiédz, co znaczy ta chmurka na twarzy?
— To nic, to przejdzie, odpowiedziała Natalja prawie zimno — Głowa mnie boli.
— Pani jesteś zmieniona, ja to widzę i nie sam ból głowy —
— Nie pytaj się pan o to —
— Ależ mogęż być obojętnym? mogęż nie czuć, a czując nie pragnąć się dowiedziéć o przyczynie smutku?
— Lepiéj żebyś pan o niéj niewiedział —
— Coraz bardziéj czynisz mnie pani niespokojnym — Chyba niémam zaufania?
Natalja odwróciła głowę.
— Widzę że się tu cóś stało czego pojąć nie mogę. Pani dla mnie tak jesteś zmieniona.
— Dla pana? spytała Natalja — Dla czegóż tak wyłącznie?
— Inaczéj rozstaliśmy się w Mazowie.
Natalja westchnęła.
— Zaklinam panią, niech mi pani powié!
— Cóż pan chcesz żebym mu powiedziała. Jestem smutna i udręczona, cięży mi na sumieniu. —
— Na sumieniu. —
— O! tak na sumieniu! —
— Możesz że pani, miéć co na sumieniu —
— Największy ciężar, cudze nieszczęście którego jestem przyczyną! O! to okropnie.
I rzuciła się na krzesełko.
Stasiowi serce uderzyło, spójrzał po twarzach otaczających go i wszystkie oczy zdały mu się na niego zwrócone. Kilka kobiét patrzyło wyraźnie na nich z widoczną ciekawością, szepcząc między sobą. Niespokojny zwrócił się do Natalij.
— Zlituj się pani nademną, uspokój mnie, i powiédz mi co to jest?
Natalja jakby niesłyszała zapytania, po chwilce rzekła do Stasia.
— Pan słyszałeś zapewne, że Hrabina Julja jest już opuszczoną od lekarzy?
Na te słowa Staś pobladł, zmięszał się i porwawszy się z miéjsca, spytał żywo.
— Być że to może —
— To pewna, odpowiedziała mu Natalja zimno i prawie zapałem jaki okazał, urażona — Hrabia Edward sam nam to mówił, obiecują jéj jeszcze kilka miesięcy konania —
— I Hrabia ją odjechał? zawołał Staś.
— O! dobrze zrobił! powiedziała Natalja — piérwszy raz dał dowód taktu — Na co miał jéj stać przed oczyma jak żywy wyrzut, przypomnienie nieszczęśliwego życia. Niewiém czemu; dodała, tak mi żal téj biédnéj Julij! Jestem przekonana że umiéra, raniona na duszy — Biédna, bardzo biédna kobiéta —
I spójrzała na Stasia, który tak był blady, drżący, tak ciérpiał widocznie, że i jego żal się zrobiło Natalij.
— Wszyscy obwiniają pana, ja go nie obwiniam, powiedziała, nikt nie może rozkazać sercu kochać! A miłości udać nie podobna. —
— Wszyscy mnie obwiniają! rzekł Staś, mnie! —
— Powiadają, że zrywając z nią, przywiodłeś ją do rozpaczy, a rozpacz była powodem słabości —
— Trzebaż, dodała po chwilce, abym i ja także grała w tém rolę — To okropnie! to okropnie! Wszak i mnie obwiniają —
— Panią! — Ale to szkaradne —
— O! szkaradne! Ja tego niezniosę — mówiła Natalja, niechcę aby mnie pokazywano palcami mówiąc to ta, co zabiła biédną Julją — Daruj mi pan, przebacz, wierz że mnie to wiele kosztuje, bardzo wiele — Ale my także musim zerwać z sobą.
Na te słowa, Staś którego już przygotowała rozmowa, do ostatniego wypadku, — słowa wyrzec nie potrafił, cios ten odebrał mu przytomność i ogłuszył go. Patrzał, słuchał i nieumiał zdać sobie sprawy z tego, co się w koło niego działo.
— Pan byłeś nielitościwy dla téj biédnéj Julij — dodała po cichu Natalja.
Prawie obłąkany Stanisław się podniósł w milczeniu — brwi jego zmarszczyły się, usta trzęsły, oczy pałały —
— Com uczynił, zrobiłem przez przywiązanie do ciebie, do pani — I teraz, gdym wyciérpiał tyle, gdym ją zabił, jak powiadasz, pani mnie chcesz porzucić, odbiedz, zostawić rozpaczy — zabić — Tak! zabić, bo wiédz, że i ja umrę.
Te słowa wymówił z zapałem, tak silnie że się Natalja wzdrygnęła — Było w nich przekonanie, było proroctwo —
Nie odmienisz więc swego słowa? spytał — nie cofniesz?
Natalja była pomięszana —
— Niemogę — odezwała się po chwili. Niemogę —
— I więcéj cenisz słowa ludzi, niż życie moje?
— Życie! Ale pan nie umrzesz! przestraszona zawołała Natalja.
— Możesz Pani odepchnąć mnie od siebie, dodał Stanisław, ale nie odepchniesz myśli żeś była przyczyną jéj śmierci i zapewne mojéj także —! Chcesz dwie zgryzoty za jedną.
W téj chwili dostrzegli, że w skutek żywéj rozmowy, zwrócili na siebie oczy wszystkich gości. Prezesowa nadbiegła i szepnęła do ucha Natalij.
O nom de Dieu! vous vous compromettez? A głośno dodała.
— Proszę cię — powiédz żeby dawano herbatę.
Natalja wyszła, a wychodząc rzuciła okiem na Stanisława, on stał na miéjscu a w sercu mu się burzyło piekło — Tamta umiéra, ta dla któréj największą uczynił ofiarę, odpycha go! Miłość ku Natalij, walczyła z dumą, Stanisław niepojmował tych co się korzą przed kobiétą i padają prosząc o serce, popchnięty, czuł że nie potrafi zbliżyć się do niéj więcéj, że nie schyli się przed nią, choćby miał prośbą najwyższe okupić szczęście. I duma zwalczyła miłość. Z zmarszczoném czołem, wzdętą piersią, pełen rozpaczy, niespokojny, wymknął się z salonu.
Gdy Natalja wróciła i rzuciła okiem po nim, już go nie było —
— A pan Stanisław? spytała Prezesowéj.
— Zdaje się że wyszedł —
Ona pobladła i niedowierzając jeszcze przeszła salon i drugi pokój, szukając go oczyma. Nigdzie go nie było. Wróciła do Prezesowéj i padła na kanapę; spuściła głowę, i resztę wieczora nieruchoma, nie odzywając się do nikogo, spędziła, cała w myślach i swojém cierpieniu.
Natalja chciała zerwać w piérwszéj chwili oburzenia, gdy jéj któś powiedział, co o Stanisławie, co o niéj mówią, że ich palcem jak zabójców wskazują; teraz pojmowała, że rozłączyć się było już niepodobna, tak boleśnie serce się jéj ścisnęło, taki ją przestrach ogarnął. Zaledwie goście się rozjechali, ona padła cała we łzach na kolana przed Ciotką.
— Co się stało! na rany Jezusowe? Co ci się stało? zawołała Prezesowa.
— A! ciociu, ja zerwałam z nim, ja tego nie zniosę —
— Z kim? dla czego?
— Z Stanisławem — Ty wiész co mówiono, widziałaś jak nas dziś prawie wskazywano palcami — Ciociu! on wyszedł oburzony, w rozpaczy, i powiedział mi że umrze!
Prezesowa załamała ręce —
— Cóżeś ty zrobiła! Czemuś się mnie nie poradziła! Ale to szaleństwo! Prezesowa porwała się za głowę. Tu potrzeba radzić! I na cóżeś się tak śpieszyła! Alboż to co pomoże! Mówić o tém nie przestaną, a jego utracisz —
Natalja płakała —
— Ciociu, zmiłuj się, ratuj mnie — ratuj nas. Na co ja mu to powiedziałam! On gotów — ja go znam — A! ja całe życie będę nieszczęśliwą — I znowu płakała gorzko.
Nie tracąc przytomności, prezesowa usiadła pisać do Augusta i tegoż jeszcze wieczora wysłała z listem do niego.
W niepokoju, czekała Natalja odpowiedzi, lękała się strasznéj jakiéj wieści i drżała na każde drzwi otwarcie, na każdy głos silniejszy —
Późno w nocy służący powrócił.
Staś wyjechał był już do domu.
— On mnie porzucił! zawołała Natalja — pojechał do niéj! Do niéj! — Jam go straciła —
Napróżno Prezesowa starała się ją pocieszyć, wytłumaczyć ten odjazd inaczéj (co było niepodobna) ukazywać jéj na przyszłość jaśniéjszą, Natalja nie dała się złudzić niczém — Ściskało się jéj serce, ciérpiała na duszy i powtarzała w myśli — On odjechał. —
Nazajutrz łez już na oczach jéj nie było, rozpacz je wstrzymała, cicha, niszcząca ale wyjadająca serce w milczeniu, ale gryząca wewnątrz, jak utajona choroba, któréj pojąć nie można, poznać nie podobna, a skutki widoczne. —
Napróżno Prezesowa wyprowadzając ją na świat, powiadała jéj — Zmiłuj się, ludzie patrzą, co ludzie powiedzą!
— Niech co chcą gadają — mówiła Natalja — Ciotka uznała potrzebę wyjazdu, ale tak prędko oddalić się nie mogła, aby goniąc za Stanisławem niejako, nie obudzić znowu złośliwości ludzi, co tylko czyhają na wypadek najmniéjszy, aby go jak najczarniéj, jak najobelżywiéj wystawić. W parę tygodni dopiéro, kiedy się wszyscy rozjéżdzać zaczęli i Adolf syn Prezesowéj, wracać także musiał dla zajęcia urzędowania, na które go wybrano: Prezesowa wyjechała z Żytomiérza —
Stanisław nagle wyjechał i pędził z smutnemi myślami, sciśnioném sercem do Julij. Odepchnięty od Natalij, uczuł litość w sercu, nad kobiétą jak on sam nieszczęśliwą — Te słowa — Ona umiéra! umiéra z twojéj przyczyny! krążyły mu nieustannie po głowie. August nawet wstrzymać go niemógł od wyjazdu, wyrwał się nie słuchając go, nieuważając na niego. Kiedy się zbliżył ku domowi, gdy ujrzał zdaleka pałacyk biały na wzgórku, wspomnienie piérwszych chwil, téj nieszczęśliwéj tak smutnie kończącéj się miłości, ucisnęło go i padło mu kamieniem na serce. Nie pojechał już do domu, ale wprost do Julij.
Był wieczór smutny, téj wiosny co jeszcze z lodów się i śniegów nie otrzęsła, w zieloność nie ubrała, wiosny podobnéj jesieni, posępnéj, wietrznéj i chłodnéj. Chmury czarne pędziły się z zachodnim wiatrem, wielkiemi kłębami nad jego głową, xiężyc czerwony wschodził z po za czarniejących lasów. W pałacyku ciemno było i jedno tylko okno świéciło mdłém światłem. To jedno okno — było pokoju Julij, Staś poznał i serce uderzyło mu gwałtowniéj. Im bardziéj się zbliżał, tém większy niepokój go dręczył — Powtarzał — Ona umiéra! może umarła! I kazał pędzić konie, które po wiosenném błocie wyciągały się jak mogły — Nareście stanął u ganku.
Cichość panowała niczém nieprzerwana w domu, choć dopiéro ósma godzina wieczorna, wszystko spać się zdawało.
Wszedł do sieni — Dwóch służących siedziało przy świéczce — Grali w karty, ale nie odzywali się głośno, szeptali po cichu. Służąca Julij biegła na palcach po wschodach prowadzących na górę, zatrzymała się ujrzawszy Stanisława.
— To pan! chwała Bogu! Jak że pani będzie rada!
— Jak się ma Hrabina!
— O! bardzo nie dobrze! odpowiedziała służąca — Bardzo osłabiona, i tak wychudła, zmizerniała, że ledwie ją poznać można.
— Może już śpi — rzekł Staś — lękając się ją zobaczyć i cofając ze strachem — może jutro — Hrabina musiała się położyć.
— Pani się nigdy nie kładzie, odpowiedziała służąca, całą noc siedzi w fotelu tak chyba czasem zaśnie, a najczęściéj dopiéro nad rankiem, na godzinę —
To mówiąc pobiegła prędko, Staś powolnie wszedł za nią na wschody i stanął u drzwi — Czekał i bez myśli stał z załamanemi rękoma. Nareście wyszła służąca —
— Pani prosi — I otworzyła drzwi — Z bijącém sercem, na palcach wszedł do pokojów choréj. Jakże w nich znać chorobę, jak czuć przybliżającą się śmierć. Powietrze przesiąkło lékarstwy, duszne, ciepłe, ciężkie, okna zasłonione szczelnie, światło przykryte i oddalone, ścieżki wysłane dywanami —
Julja czarno ubrana siedzi w fotelu u stolika, twarz jéj biała jak marmur, tylko dwoje czarnych oczów jaśnieje na niéj i dwie białe ręce złożone leżą na kolanach. Przed nią xiążka do modlitwy roztwarta, i kilka flaszek z lékarstwy, i szklanka z wodą —
— A! przypomniałeś sobie o mnie! słabym głosem odezwała się do Stasia — Jakże ci za to dziękuję! Wielka to łaska, nawiedziéć umiérającą — Widzisz jakem się zmieniła, poznać zapewne mnie trudno? Prawda żem bardzo zmieniona — i śmierć już musi być blisko?
Staś pomięszany usiadł w krześle, ale nie znalazł słowa na ustach do odpowiedzi.
— O! tyś bardzo poczciwy, żeś przyjechał choć na chwilę. Bóg ci to nagrodzi! Ja tak jestem biédna, niémam nikogo, nikogo — Całe dnie słowa przemówić niemogę, bo ściany tylko mnie słyszą, a nikt nie odpowié — Widziałeś Hrabiego? —
— Zostawiłem go w Żytomiérzu —
— Niech się nie śpieszy z powrotem, powiedziała. Mogę mu darować wszystko, moje nawet nieszczęścia, ale niechcę patrzéć na niego — Nieprawdaż, że mnie bardzo zmienioną znajdujesz?
— Trochę rzekł Staś.
— Bardzo, bardzo, odpowiedziała Julja. I na twarzy i na duszy — dodała. Jestem spokojna, zupełnie spokojna; rany mi się zamknęły, rozpacz ustała, widzę śmierć przed sobą i rada jéj jestem. Nigdy lepiéj przyjść nie mogła, nigdy pożądańsza — Zimno spoglądam na przeszłość, wszystko skończone, wszystko! na wieki! Biédne życie moje zamyka się jak kwiat od burzy —
— Juljo — rzekł Staś, te myśli smutne zwiększają twoją chorobę —
— A! chciałżeś żebym była wesoła? spytała — Myślisz że niewiém, iż muszę umrzéć, że umrę —? Chorobę! Ja jestem zabita i konam powolnie.
— Ach! nie mów tego przez litość.
— Nie ty mnie zabiłeś, ale miłość moja, miłość ostatnia, znieść szczęścia nie mogłam, byłabym i tak umarła. Wyczerpały się siły, tyle doznałam w życiu, tyle przeciérpiałam — I dość już wszystkiego, teraz czas odpocząć, zasnąć — na wieki!
A spójrzawszy na Stanisława dodała —
— Jeszczem dziś taka szczęśliwa! tyś nie ze wszystkiém zapomniał o mnie, ty mną nie wzgardziłeś. W twojém sercu została resztka przywiązania, może tylko litości, dziś i tego mi dosyć, i za to takem ci wdzięczna — Oderwać się od ukochanéj, od szczęścia, aby przybyć patrzéć na umiérającą — O! tyś bardzo litościwy. Stasiu, tyś mi tém wiele wynagrodził. Powiédz mi — rzekła po chwili — ona cię kocha, ona cię kochać musi? Mów mi o niéj, ona i ty obchodzicie mnie, myślę o was często, codzień — ona tak być musi piękna, tak żywa, tak szczęśliwa!
Staś milczał —
— Ona mnie nie kocha, rzekł cicho po chwili —
Julja dosłyszała tych słów —
— I dla tego wróciłeś do mnie! zawołała rumieniąc się — Być że to może — ona cię odepchnęła? Tyś nieszczęśliwy jak ja! przyszedłeś smucić się ze mną? Chciałeś pociechy! Ale ja cię pocieszyć nie potrafię. — Sama dla siebie innéj nie znalazłam pociechy, prócz myśli o śmierci i o Bogu. Tobie innéj potrzeba. Tyś młody, ciebie pocieszy łatwo świat, życie, własne serce twoje —
— O! ja niechcę pociechy, rzekł Staś — patrząc na ciebie, na twój smutek, na twoją boleść, tak srogo wymawiam sobie żem poświęcił ciebie dla niéj i rozdarł twoje serce —
— Stało się — rzekła Julja — to było nieuchronném, tak być musiało. Niemogłeś kochać dłużéj — żałować mnie zapóźno. Więcéj mnie żal ciebie. Chciałabym żebyś był szczęśliwy, cieszyłam się że się na cóś przydała ofiara — a teraz, tyś znowu przy mnie, przy biédnéj Julij, i u niéj szukasz pociechy! Słuchaj Stanisławie, mnie się teraz cale inaczéj wasz świat wydaje, powoli odrywa się od niego serce, dusza odlatuje i patrzy z góry. Tu nie można być szczęśliwym długo, nasze roskosze, to chwile, a życie, to męka przerywana niémi. I co za szczęście być może, gdzie niéma jutra? — Kiedy spójrzę na swoje własne życie, to widzę je teraz, jak bym się budziła nazajutrz po szumnym balu, z bólem głowy, z ściśnioném sercem i przypominała jego skrzydlate uciechy! — O! czemuż nie mogę się modlić tak jakbym chciała, oderwać się od ziemi do któréj mnie wiąże, biédne dziecko moje, siérota za życia, i grzéchy moje — Napróżno szukam pociechy w modlitwie — zapóżno — nieznałam Boga w życiu, Bóg mnie niechce znać przy zgonie.
Staś słuchał i coraz większe, te wyrazy płynące z sinych jéj ust powolnie, po jednemu, wymawiane głosem słabym a jeszcze tak miłym i wdzięcznym, czyniły na nim wrażenie. Jéj smutek był zaraźliwy, plątał każdego, kto wszedł w koło nim zakréślone, zaczerniał myśli — nie można mu się było odjąć, tak wprost padał na serce.
— Niebyło, mówiła daléj Julja, nieszczęśliwszej kobiéty nademnie — życie mi się uśmiéchało weselem, obiecywało raj, w raju moim znalazłam pustynię i musiałam usłuchać głosu węża, bo wąż i ja w nim tylko byliśmy. Zawody i zawody! wszystko zawodziło, zdradzało, uciekało, jak woda, jak pokarm od ust Tantala.
Wszystko się obracało w popiół w zgniliznę — A na końcu życia, błysło szczęście krótkie, zmięszane ze strachem i uciekło.
— Na Boga Juljo oszczędź mi ciérpienia! rzekł Staś.
Ona spójrzała na niego —
— Przebacz mi, to zapewne ostatnie — Ale serce tak pragnie się wylać, a tak dawno nie miało przed kim! Ty nie wiész co to całe życie przeżyć nie zrozumianą, z człowiekiem bez najmniéjszego uczucia, bez serca, bez głowy! — To straszliwa męka. I dla niéj może Bóg mi przebaczy moje błędy — mój Boże, czemuż mnie rodzice inaczéj nie wydali!! Ale stało się, — życie uciekło i poprawić się nie można, nie czas już — Drżę tylko o moje dziecko — niémiało matki, siérota za życia, bom się niém nie zajęła, bom go nieprzywiązała do siebie, bo nieznało mnie prawie, ja go nieznam. Co za przyszłość! Może takie jak moje, życie zawodów, a na końcu żal gorzki — życie szału i świata co go wielkim zowią, świata kłamstwa i pozorów — Tak długo i mnie to uwodziło, zajmowało, żem niémiała czasu dziecku wpoić wstrętu ku temu światu fałszu — teraz już nie czas, na nic czasu niémam, śmierć przed oczyma.
— Ja niewiém, mówiła jeszcze, czemu się ludzie boją śmierci? Pojmuję że szczęśliwy ma wstręt ku niéj, bo mu rozerwie, to co on nazywa szczęściem, a co jutro zerwałby sam dobrowolnie jak kajdany — ale nieszczęśliwi, biédni? — Mnie to cieszy, że ja umrę, gdybym żyła, co za smutne życie! Ciągła walka —
Spójrzała na zégar, któren powolnym swym chodem, sam tylko przerywał jéj mowę —
— Już późno odezwała się — dobranoc — Ale zobaczym się jutro?
— Jadę do domu, rzekł Staś, i wracam jutro tutaj — Nieodstąpię cię, póki nie będziesz zdrowa —
— Powiédz, póki nie umrę — o zdrowiu ja nie myślę nawet, o śmierci tylko. Dobranoc. Wyciągnęła do niego rękę i pocałowała go w czoło, potém zakryła twarz, bo płakała i ze łzami powtórzyła raz jeszcze.
— Dobranoc!
— Gwałtem się prawie oderwał od tego bolesnego obrazu Stanisław. —
Nazajutrz, usnął nad świtem ledwie, po bezsennéj nocy — W marzeniach widział Natalją i Julją — Augusta, Hrabiego — Śniło mu się że bronił Julij od wszystkich, że wszyscy rzucali na nią obelgami i kamieniami, a on ją piersią osłaniał.
Zbudził się zmęczony, służący stał przed łóżkiem jego z zafrasowaną twarzą —
— Panie!
— Co to jest?
— Przysłano po pana?
— Z kąd?
— Od Hrabinéj —
— Kiedy?
— Tylko co — chora — prosi pana!
— Konia, konia! zawołał Stanisław zrywając się prędko, konia osiodłać.
W kwadrans czwałował już na drodze ku białemu pałacykowi i nielitościwie pędził konia, a serce mu biło czwałem, jak biegł koń, a oczy miał wlepione w jéj okno, co zdala migało białą firanką i powtarzał — Chora! bardzo chora! —
Stanął u drzwi — Spotkał xiędza — na progu.
— Jak się ma Hrabina —?
— Bardzo źle, w nocy zapadła ciężko, czuła się coraz słabszą, wezwała mnie, tylko co odbyła spowiédź i przyjęła oleje święte.
— Przytomna?
— Przytomna, ale osłabiona coraz gorzéj — Co chwila zdaje się, że Bogu odda ducha —
— Jest tam kto?
— Nikogo — służąca. Przed chwilą chciała widziéć córkę — płakała gdy weszła, ucałowała i dała znak, aby się oddaliła — Teraz nic nie mówi, ale jeszcze łzy się w oczach pokazują — Posłano po JW. Hrabiego sztafetę —
Staś wszedł do zaciemnionego pokoju. Julja była w łóżku, biała jak pościél na któréj leżała, oczy nawet przyćmione, wczorajszego nie miały blasku. Przywitała go ręką i dała mu znak aby usiadł — Po chwilce odezwała się ale bardzo słabym głosem —
— Już czas — bądź zdrów!
Staś wziął jéj rękę białą, zimną i wychudzoną i całował, zakrywszy oczy — Ona patrzała, jakby chciała spamiętać jego rysy, wzrok nieruchomy, osłupiały, zwrócony był w niego ciągły, nieustanny, i oczy nabiérały patrząc blasku, życia.
Po chwili odebrała mu rękę i po cichu mówiła —
— Dziś mi gorzéj niż kiedy, życie ucieka wyraźnie, czuję jak mi go braknie. Piersiami niemogę złapać powietrza, krew stygnie w żyłach, wszystko oznajmuje, że trzeba się pożegnać. Przebacz mi Stasiu, cóś wyciérpiał dla mnie, możem ci na długo zatruła życie, popsuła. — Przebacz jak ja wszystkim wszystko przebaczyłam i jemu nawet, dodała — On nieprzyjedzie albo przyjedzie zapóźno —
— Ty mnie przebacz — zawołał Staś klękając — o! ja nigdy nie daruję sobie téj winy!
— Za cóż ci mam przebaczyć! tyś niewinien, jam tylko winna — Tyś srogo odpokutował za młodości gorączkę — Jam winna, ja najwięcéj. — Daruj mi! —
I w téj chwili wymówiwszy prędzéj i głośniéj te kilka wyrazów, osłabła, zamknęła oczy; ręce opadły bezsilne, usta zadrgały bez głosu.
Staś krzyknął i rzucił się ku drzwiom. Ale ona otworzyła oczy i poruszyła się.
— Nie bój się, rzekła — to nie śmierć jeszcze, choć i ona już blisko — nie uciekaj odemnie, chcę patrzéć na ciebie, chcę twój obraz ponieść ostatni na lepszy świat. O! gdybyś ty mnie wysłuchał, miałabym wielką, wielką prośbę do Ciebie, ale mi na nią braknie odwagi, a może byłaby grzéchem —
Zamilkła.
— Roskaż, zawołał Staś, w zapale, a przysięgam ci, na pamięć najdroższéj mi matki, spełnię co mi rozkażesz —
— O! nie przysięgaj! przerwała — przysięga to najstraszniéjsze słowo, nikt nie powinien nią się wiązać! bo któż wié czy jéj potrafi dotrzymać?
— Powiédz mi wolę twoją —
— Tyś przysiągł, nie mogę — powiedziała ciszéj — podniosła głowę — Niech przyjdzie Róża — moje dziecko — Czuję że mi bardzo słabo.
Staś wybiegł, Róża była w piérwszym pokoju, postąpiła do łóżka matki, ona ją uściskała i płakała; potém osłabła i jeszcze raz otwarła oczy, aby spójrzéć na Stasia i na dziécię swoje —
Przeczucie jakieś, powiedziało Stanisławowi, że przyszła chwila ostatnia, chwila uroczysta, — że śmierć kołatała do drzwi — odwrócił oczy, wybiegł — Ludzie się cisnęli do pokojów, xiądz wszedł z modlitwami u łoża konających —
Poklękli i wśród milczenia głębokiego, strasznego, głos tylko xiędza powolny spokojny, cichy, rozlegał się —
— — Boże, wypuść już w pokoju sługę twego — a przyjmij duszę jego na łono swoje.
— Jezu na krzyżu konający, zmiłuj się nademną —
Ona konała.
Staś z głową opartą o drzwi, stał nieruchomy jak posąg, nic nie słyszał, nie widział, szum jakiś, burza jakaś, wirem kręciła mu się po głowie. Nagle doszły go głośniéj wymówione wyrazy.
— — Polecamy ci, o Panie, duszę sługi twojéj, i prosiemy Zbawicielu nasz, racz że jéj dać odpocznienie wieczne a światłość wiekuista, niech jéj świeci, na wieki wieków — Amen.
Wszyscy je powtórzyli, on płakał i powtórzył je ze łzami —
Julja już nie żyła.
Tegoż samego dnia i godziny, Stanisław odjechał do Berlina.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.