<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Lublana
Podtytuł Baśń
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1879
Druk Drukiem S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Kneź Mirek sposobił się znowu na wyprawę i na gródku Wojewodów, co iść z nim mieli, przyjmował. Ale nadszedł był dzień sądów, i nazajutrz, przed wyruszeniem z wojskiem, musiał jeszcze wysłuchać skarg tych, którzy do niego ze wszystkich ziem przybywali.
Nie było bowiem naówczas innego sądu i sprawiedliwości, tylko ta, jaką sam kneź wymierzał, i wolano czekać na nią, niż jej szukać u żupanów i władyków. Do dalszych powiatów, bo biednych ludzi, którzy podróży sami tak długiej podjąć nie mogli, kneź raz do roku jechał sam z dworem swoim i na obranych horodyszczach i uroczyskach w naznaczone dni zasiadał. Wówczas zbiegali się wszyscy z żałobami do niego, a wyrok książęcy natychmiast się spełniał, choćby na gardło sądził kogo.
Szli wnet oprawcy, ścinać, ręce obrzynać, lub wedle sądu pańskiego karę wymierzać w oczach jego.
Do pana ze skargą obyczaj kazał nie przychodzić nigdy z rękami próżnemi: niósł każdy co mógł wedle przemożenia, ten kurę, ów jaja, koźlę, barana, skóry, miód, co kto miał — składając do skarbu pańskiego.
Stawali skarżący i winowajcy, bo kto powołany nie stanął, za winnego był uważanym; przychodzili powinowaci i świadkowie. Częstokroć na dzień ów sądny gromady wielkie zbiegały się na gródek.
Więc też pan nie siadał w izbie pokryjomu słuchać i głosić wyroki, ale pode drzewem w podwórzu, pod starym dębem lub lipą, pod gołem niebem, aby wszyscy mogli widzieć i słyszeć, jak sprawiedliwie czynił.
Dnie sądów były uroczyste i świąteczne: schodziło się ludu wiele i takiego, który nie potrzebował sądu, ino chciał widzieć pana i słyszeć go.
Drudzy stawali, aby się tylko panu a ojcu poskarżyć i popłakać.
A było to zawsze widowisko piękne i wspaniałe, gdy na wysokiem siedzeniu, w czapce złocistej zabrał miejsce kneź, dokoła niego Wojewodowie, żupany, władyki, urzędnicy, starszyzna, dwór — a podwórca się napełniły przeróżnym tłumem narodu, kmieciami, wojakami, prostym nareszcie ludem.
Nie pisano tam nic, ani czytano, ani innego prawa nie pytano krom odwiecznego, praojcowskiego, o którem starzy wiedzieli. Starcy byli naówczas jako księgi żywe, chodzące, i przeto ich szanowano, bo w ich pamięci zapisane było, co się od najdawniejszych czasów wydarzyło, postanowiło i zakonem stało. Czasem, gdy jeden i drugi staruch nie wiedział co czyniono, słano daleko do innej żywej księgi pytać: czy w niej nie zapisał się zakon odwieczny.
Młodzież przychodziła i słuchała, a uczyła się, wiedząc, że gdy tamtych nie stanie, na nią zejdzie zakonu strzedz i znać go. Mały człeczek ubogi, co wiele pamiętał, guślarz, wędrowny dziad, gdy umiał powiedzieć o zakonie, słuchał go sam kneź nawet, jako żywego prawa.
Dnia tego też, na przypadające sądy, dosyć się zeszło ludu, a Mirek, naradzając się ze starszyzną, sprawy tak kończył, iż nawet ci, co ukarani byli, nie szemrali. Że nazajutrz z wojskiem miał iść, a pilno mu było i nikogo nie chciał odprawić bez słowa, do mroku siedział pod lipą, nieustępując. Było takich wielu, którym żalów tamować nie chciał, słuchać musiał, a żal ich miary nie znał i czasu dużo kradł. Ciemno się robiło i czeladź łuczywa zapalała, gdy jeszcze kilku ostatnich przesłuchać musiał Mirek. Za nimi postrzegł na kiju spartą Rusę, która także się na niego oczekiwać zdawała. Z oczyma w nią wlepionemi, cierpliwie czekał: azali i ona skargę jaką przyniesie.
Nie stało wreszcie ludzi, gdy baba podeszła z pokłonem i, na kiju się sparłszy, stanęła wprost knezia.
— Ja do miłości twej, także z żałobą, — odezwała się — choć nie o moją krzywdę, bo tej, jaka się mnie stała, już nikt nie nagrodzi. Za sierotą przychodzę, za biedną. Jedna ona u ojca była — ojca w zapamiętałości Leszek stary Sroka zamordował, a brat ojca chatę zajechał, zagrodę zajął, sierotę skrzywdził i ogłosił ją Upiorem, ażeby mógł jej osikowy kół w serce wbić, a ze świata ją zgładzić.
— Lublana, córka Ryżcowa, jest tą sierotą, miły panie — dodała Rusa, patrząc na zarumienionego knezia — Lublana. Ogłosił ją Upiorem, a ja i wszyscy starzy, co są znachorami, poświadczą, że ona nigdy kropli krwi niczyjej nie wyssała. Żywa jest, ale wypędzona sierota: i oto teraz musi się ukrywać, bo Czerniak za nią goni i na życie się jej zaprzysiągł. Jeśli nie poratujecie a nie wybawicie jej, to zginie marnie.
Nim dokończyła Rusa, kneź już wstał z siedzenia i wołać począł o konie i ludzi.
Potem, przystąpiwszy do starej, jak matkę ją uścisnął.
— Mów, gdzie ona? dokąd iść! co robić! Sam natychmiast jadę uwolnić ją — zagrodę odbić, Czerniaka ukarać.
Czapla i inni skupili się około Mirka, chcąc sami go wyręczyć, jechać zaraz; lecz nie dał im się zastąpić.
— Sam iść muszę! — zawołał.
O Lublanie tyle tylko wiedziała Rusa, iż ją Znosek uratował, przychowawszy, a co później się z nią stało — nie była pewną. Wierzyła tylko tak w moc starego guślarza, iż ręczyła, że jej Czerniak nie dostał.
Noc była czarna i wietrzna, gdy Mirek, z Czaplą i wielkim oddziałem ludu zbrojnego, z gródka wyruszył; dzień się robił, gdy, po złej drodze pośpieszyć niemogąc, stanął przed wąwozem.
Sam kneź ruszył przodem ku lepiance, lecz, z przerażeniem swem, nie znalazł w niej nikogo, tylko nóż utkwiony w progu i mogiłę świeżo usypaną przed nim, a żółtym świecącą piaskiem.
Żywej duszy nie było, coby powiedzieć mogła, kto leżał w mogile. Gniewem strasznym uniesiony, Mirek natychmiast na swoich począł wołać, aby wszyscy jechali ku Ryżcowej zagrodzie, obstąpili ją dokoła i zajęli, niewypuszczając z niej nikogo.
Sam on drogą ruszył prosto ku dworowi znanemu, nieszczędząc konia.
W parowie gorzki dym jakiś, jakby się lasy paliły, objął ich, tchnąć prawie niedając. Dalej, gdy z niego wyjechali, gęstszy jeszcze, kłębami ku dolinie się zwijał.
Słychać było zdala trzask, jakby walących się budowli, krzyk, jakby palących się ludzi, i śpiew straszny, pieśń jakąś ogromną, która najgłośniej brzmiała. Skoczyli prędzej, aż wiatr, który dymy rozegnał, widok im odkrył tak dziwny i przeraźliwy, iż wszyscy stanęli, nieśmiąc jechać dalej.
Płonęła ogniem jasnym cała Ryżcowa zagroda, płonęła jak jezioro płomieniste, widniejąc zdala; zpośród tego jeziora gdzieniegdzie sterczały słupy czarne, belki zwęglałe, krokwie, które kruszyły się i spadały w ową kotlinę ognia. Wśród żółtych i czerwonych płomieni widać było ruszających się ludzi, z podniesionemi rękami, na których paliły się gzła i sukmany. Dźwigali się oni i padali. Stada ptactwa zwijały się w powietrzu i dymie.
Dokoła, jak mur, stali ślepcy, guślarze, dziady, wróżbici, niezmierna ćma ludu, śpiewającego i wykrzykującego pieśń straszną, śmiechem przerywaną. Było ich tysiące tych słabych a biednych i bezorężnych, przez których ścianę twardą, ludzie zbrojni i silni przecisnąć się nie mogli. Niewiasty i mężczyźni, ściśnięci ramię do ramienia, otaczali owo zgliszcze, poruszając się w miejscu, jak do pląsu radosnego, podrzucając czapki, chustki i kije.
A pieśń brzmiała pogrzebowa jakaś, klątewna, groźna, jakiej dawno ludzkie uszy nie słyszały.
Płonęła zagroda, szopy, tyny, odryny, drzewa ogrodu, las, do którego ogród przytykał — wszystko, co tylko ogień mógł zniszczyć.
Żywym się zdał być ten płomień, żrący tak chciwie, weselił się zniszczeniem jak ludzie ci, co śpiewali, wtórował im sykiem, śmiał się iskrami, huczał dymem jak śmiechem. Widać było, że ogień a oni byli jednem, rodzonymi braćmi, a nikt nie wiedział, który z nich drugiego tu sprowadził, czy ogień ludzi, czy tłum żary? Im straszniej gorzało w zagrodzie, tem głośniej pieśń się rozlegała; im wyżej sięgało płomię, tem hałaśliwsze podnosiły się głosy.
Gęśle brzmiały jak wściekłe, ludzie ryczeli jak pijani; widać było miotanie się ich żywe i ziemia tętniała pod stopami.
Mirek ze swymi stał, patrzał i nie śmiał się przybliżyć, ni do tych ludzi, ni do ognia tego. Wszyscy, niemi i strwożeni, przyglądali się widowisku strasznemu.
Knezia nikt się widzieć nie zdawał długo; płomię już opadało na ziemię i pełzać zaczęło po niej, szukając sobie jeszcze strawy, zgłodniałe; reszta ścian waliła się: gdy jeden z guślarzy stojących z tyłu, obaczył za sobą wojsko i knezia. Szmer poszedł po tłumie, jak gdy na rozpalone węgle wody naleją; pieśń zaczęła umierać powoli i skonała, lecz żelazne koło opasujące chatę zgorzałą nie ustąpiło, jakby się lękało, by mu jaka nie uszła ofiara.
Nic żywego nie widać było już na pogorzelisku, prócz płomieni, które syczały i świstały.
Gęślarz z brodą siwą oddzielił się z tłumu i wolnym krokiem zbliżać się począł do knezia.
Szedł starzec jak pijany dymem, pieśnią i radością dziką, szedł, zataczając się zwolna, gęśle swą trzymając w teku, i kiedyniekiedy dobywając z niej głosu, który był jak echem przebrzmiałej pieśni; szedł i, oczy blade z powiekami krwawemi wlepiwszy w knezia, zatrzymał się o kilka kroków od niego. Nawpół śpiewając, pół głosem drżącym mówiąc, począł:
— Hej! białe gołębie gruchały, gruchały po dębach latając. Starce siwobrode po gajach się błąkały, błąkały śpiewając. Nikt nie mordował gołębi, pokłony starcom dawali. Sokół gołąbkę pogonił, stary ją gołąb' osłonił; na gniazdo puste padł zbójca, rodowi łając całemu. Słabych was stępię do nogi; patrzajcie na dziób mój ostry, na ostre patrzajcie szpony! Młodym ja karki pokręcę, starym ja kości połamię, szponami serca dobędę, dziobem im oczy wykolę.
I leciał sokół na gniazdo i siadł, dziób wziąwszy pod skrzydło. Hej! hej! wszak gniazdo się pali, siwy lud stanął do koła, pilnuje gołąb' sokoła. Nie zrywaj skrzydeł do lotu, nie krzycz ratunku, sokole, piosnkę my tobie przynieśli, pogrzeb my tobie sprawili. I żywie gołębi stado i dymi zgliszcze wesoło, a starcy brody siwemi, kłaniają ci się do ziemi!
Śpiewak kończąc, pokłon oddał kneziowi i rozśmiał się.
— Późno, ojcze, przybyliście na gody — dodał — a było na co patrzeć i czem nacieszyć oczy. Ryczał w płomieniach czarny, aż mu ogień pysk zamknął! My pląsali wkoło, on w pośrodku, a wtór miał taki, że pieśni jego słychać nie było.
Ej! Tryzna! Tryzna! wesoła Tryzna, gdy zczezł ten, co siwych nie szanował!
Zwolna koło otaczające pożar rozprzęgać się i wolnieć zaczęło, starcy się gromadkami rozchodzili, nikli, ginęli gdzieś w gąszczach i lasach. Sznurami szli w różne strony, niepatrząc za siebie, kilku kijami w popiołach grzebało, i ci wnet odstąpili; ten, który knezia witał, pieśń zanuciwszy, spokojnie poszedł swą drogą.
Nakoniec nie został nikt, oprócz Mirka i jego orszaku; nie było się kogo spytać, co się stało z Czerniakiem i zagrodą.
Nie żałował go Mirek, ale starej chaty Ryżcowej, która mu miłą była, a dziś z niej nie zostało nic, krom kupki popiołu i węgla. O Lublanę też nie miał gdzie się dowiedzieć i ogarnął go smutek wielki. A że on i ludzie byli znużeni, musieli się na czas obozem położyć, pomiędzy temi dwoma zgliszczami, jednem starem, drugiem świeżem.
Nad opustoszałą okolicą stado tylko kruków latało, wietrząc resztki trupów ludzkich na pogorzelisku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.