<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lublana |
Podtytuł | Baśń |
Wydawca | Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1879 |
Druk | Drukiem S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Nie było dnia, ażeby do lepianki Znoskowej ze wszystkich stron nie ściągali się ludzie, pytając go, radząc się i o wróżby prosząc.
Znosek z nimi zły był, wielu się pozbywał, szydząc z nich i łając, — mimo to co on powiedział, najczęściej się sprawdziło i drugiego jak on nie było. Najstarsze wiedźmy i czarownice szanowały starego i imienia jego bez trwogi nie wymawiały; przekonane były, że on wszystko widział, słyszał i że mu czarna koza mówiła do ucha tajemnice świata całego. Znoszono mu podarki, bo tam, jak do dworu, jak do sądu, z próżnemi nikt nie szedł rękami. Znosek wszystko przyjmował, nawet supełek lnu, choć on mu się na nic nie zdał, wianuszek grzybów, kołacze, krupy, bodaj chustę kraśną.
Zrana i wieczorem najczęściej siadał u drzwi ziemianki swej, z nieodstępną kozą i, brodę swą czesząc ogromną, na ludzi czekał.
Mówiono, że klął okrutnie, gdy nikogo nie było, bo choć urągał się każdemu i na nikogo łaskawym nie był, dla tego urągowiska ludzie mu byli potrzebni.
Gdy dwa, trzy dni, w roboczy czas nikogo nie było, powiadano, że wychodził z debry aż na gościniec i tam stał, na przejezdnych czatując. A kto go w tej złej godzinie napotkał, nie uszło mu na sucho: zawsze biedy jakiejś napytał.
Jednego wieczora ludzisków, że to była pora jesienna, kiedy w polu i w lesie roboty mniej, naściągało się dużo. Znosek się wyśmiewał z nich aż szeroko rozlegało się po lesie. Z tyłu za wszystkiemi stała Rusa i czekała. Dała się innym pożalić, wystękać, aż została ostatnia.
Znosek już wstawać miał, gdy do niego przystąpiła.
— Jeszcze i ciebie tu didko przyniósł — odezwał się stary — a ty tu po co? Ludzie mówią, że ty rozumniejsza odemnie: radź sobie sama.
— Posłuchaj mnie — zawołała babka.
Znosek siadł. Położyła mu jakieś osobliwe ziele na kolanach w podarku. Stary popatrzył, powąchał, prędko za nadrę schował i, głową kręcąc, rzekł:
— A gdzieś ty to znalazła?
Nic na to nieodpowiadając, baba poczęła dalej, na kiju się sparłszy. I stała się rzecz osobliwa, że koza czarna dzika, co się na wszystkich rzucała, przyszła do niej, jak do dobrej znajomej, pod samą rękę, obtarła się o nią i kazała się pogłaskać.
— Sprawę mam wielką — rzekła — a na nią sędziego niéma, ino ty. Jam głupia.
Znosek się rozśmiał, oczy w nią wlepiając.
— Sprawa wielka — powtórzyła Rusa. Posłuchajcie i powiedzcie — a co wy powiecie, to się stanie.
Znaliście Ryżcową córkę Lublanę? Wskazała palcem w stronę zagrody. Znosek głową naprzód dał znak, że o niej wiedział.
— Dziewka była jakiej drugiej pono na świecie niéma. Wiecie ilu za nią przepadało, a ten Mirek, co go kneziem wybrali, schnie dodziśdnia za Lublaną.
Wiecie jak stary Leszek się za nią pędzał, jak ona uciekła od niego, i jak ojca jej zabił.
Jam tam była. Dziewczyny mi się stało żal wielki, żeby obrzydłemu dziadowi w ręce nie wpadła. Już do niej jechał, kiedym jej wody dała, w którą wsypałam Sen-Ziele. Dziewczyna wnet padła jak umarła.
Nieszczęśliwa godzina moja — ciągnęła stara dalej — com jej miała szczyptę wsypać, dałam nie wiem wiele. Nie wstała ze snu wieczorem, nazajutrz nie wstała, drugiego dnia jeszcze martwa leżała. Patrzyłam na nią, brałam ręce i głowę — życia nie było.
Umarła. Trzeciego dnia przyjechał Mirek, wyszliśmy z izby, a on się nad trupem rozpadał. Leżała umarła, ojcze mój, a co drugim śmierć krasę odbiera, jej jeszcze dodała. Leżała taka, że choć ją było po nogach całować, aby do umarłych nie szła.
Mirek, z żalu i miłowania, jak stał nad nią, tak się schylił i w czoło trupa pocałował.
Dziewczyna wstała upiorem. Poczęła wołać, że się jej Leszkowej krwi chciało; siadła na koń, powiodła ludzi za sobą i Leszek musiał życie dać.
— Aleć ona dotąd upiorzycą żyje.
Tu stara głową dziwnie obracać i oczyma zaczęła kręcić po świecie, jakby szukała słowa, którego jej znaleźć było trudno.
— A jaka z niej upiorzycą? nie wiedzieć? Krwi nie pije, po nocach nie lata. Stęka i jęczy.
Żal mi jej — albo ją dobić, albo jej życia dać. Mówcie wy — upiór ona czy żywa?
Znosek brodę sobie rwał niespokojnie i sam do siebie coś mruczał.
— Upiór czy żywa? powtórzyła Rusa.
Stary nie odpowiadał długo.
Baba cochwila niecierpliwie dokuczała mu pytaniem, aż się zerwał z siedzenia i łajać począł.
— Idź skróś ziemi, ty stara! idź, gdzie oczy poniosą!
Ja przez lasy na koniec świata nie widzę. — Czego ty chcesz ode mnie?
Zobaczę ją, to poczuję!
I rzucił się do lepianki razem z kozą, drzwi zamykając za sobą.
Poszła Rusa spokojnie.
Drugiego dnia była na swem uroczysku u dębu. Lublana leżała na ziemi blada; postrzegłszy ja, podniosła głowę.
— Kneź zdrów? spytała.
— Nie byłam na gródku — odparła krótko.
— A! ty niemiłosierna — poczęła Lublana — już w tobie serce na kość wyschło!!
Rusa siadła przy niej i pogładziła ją po głowie.
— Jutro — rzekła wesoło — musimy ztąd do Znoska.
— Poco?
— Ty nie jesteś upiorem — dodała Rusa — nie! Tyś nie umarłą była, ale uśpioną po zielu, którem ci dała. Krwi nie pijesz, żyć będziesz...
Słysząc te wyrazy, chwyciła się oburącz za skronie dziewczyna i porwała z posłania.
— Stara! coś ty powiedziała — krzyknęła — ty mnie uczynisz szaloną!
I zakryła rękami oczy.
— Będziesz żyła! — śmiejąc się dodała Rusa... — hej! hej! a jeśli go nie ożenili, knehinią cię zrobi!
Z krzykiem Lublana przypadła do starej, rzucając się jej na szyję, potem pod nogi, które ściskać zaczęła i płakać.
— Żyć! żyć! — poczęła wołać — a! ja chcę żyć i do życia powrócić! zobaczyć go!
Wtem przerwała sobie.
— Coś mówiła, że go żenić mieli!
— Na gwałt mu żony swatają — zawołała stara — naglą nań.
Lublana brwi zmarszczyła.
— Nie może to być! — krzyknęła — bo jeśli mu żonę dadzą, ja pójdę i zabiję ją — siebie, jego. Żyć mam, to z nim, a bez niego — ja nie chcę.
Poczęła biegać jak szalona, to śmiejąc się, to płacząc, to przypadając do starej, to odskakując. Lice jej blade odmłodniało, pokraśniało.
— Poco jutra czekać — wołała, dziś, zaraz do starego!
Ja czuję, że żyję — niech on powie ludziom, żem żywa, aby mi serca kołem osikowym nie przebili.
Chwyciła Rusę za suknię.
— Słuchaj — poczęła — siwy nas dwie uniesie. — Zawołam siwego: w noc jedźmy. Snu dziś dla mnie nie będzie.
Baba potrząsała głową.
— A! szalona ty! szalona — odezwała się, wczoraj konałaś, a dziś się ci już chce życia, tak, że do jutra czekać ci trudno.
Chce ci się życia — dodała — smutniej — a wiesz-że ty: czy on cię dziś miłować zechce?
A nuż odepchnie?
Lublana stanęła słupem, ręce się jej splotły na piersi, oczy wlepiła w ziemię — zamilkła, usta zaciąwszy. Rusie żal się jej zrobiło: przyszła i położyła jej rękę na rozpalonej głowie.
— Dziecko ty moje — rzekła — do świtania serce ukołysz, wytrzeźwij się. Gdy cię taką zobaczy stary, nazwie cię upiorem.
Jutro dodnia przez lasy, naprost pójdziemy pieszo, na wieczór u niego staniemy.
Lublana wahała się jeszcze, gdy Rusa rzekła ciszej:
— Na wszystko rozum mieć trzeba. Pójdziemy mimo zagrody Ryżcowej przez ziemię, którą Czerniak zajął, nuż nas tam kto zobaczy i pozna? Czerniak rad pozbyć się upiora czy żywej, aby z zagrody nie dać nawet wiana.
Pochwycić mogą.
Czarne oczy Lublany zapaliły się; ręka szukała noża u pasa; zdała się gotową do walki, lecz po namyśle rzuciła się na posłanie, sparła na rękach i wdumała tak w siebie, że Rusa, próżno coś nad nią poszeptawszy, odstąpiła.
Noc zeszła dziewczynie na czuwaniu. Co chwila zwracała oczy ku niebu, patrząc czy nie dnieje. A noc już była jesienna, długa, a w lesie, z którego ptactwo odleciało, cisza grobowa i szelest tylko spadających liści ją przerywał. Wiekiem się stała ta noc dla Lublany, która nad ranem na czatach tych usnęła.
Ale brzask ją obudził, a ujrzawszy go, pobiegła do Rusej, trzęsąc nią i zmuszając do wstawania.
— Dzień! dzień! krzyknęła w ręce klaszcząc. A! tamte dni — jakem ja witała klątwami, a ten — jakbym chciała mieć jasnym! Rusa! wstawaj! w drogę! Pojedziemy na siwym.
— Nie — odparła baba, siwy-by nas zdradzić mógł — przemkniemy się gąszczami.
Lublanie kazała stara twarz zawiązać płachtami, długie kosy założyć pod sukmanę, kij nawet wziąć w rękę.
— Czerniaka ja znam — szeptała — dostać się w jego łapy, to śmierć. Wie on, że gdzieś się tułasz, i zaklął się, iż żywą ciebie nie puści. Na drodze lada kto pozna i zawoła; jemu tego trzeba.
Jesienny dzień, chmurny i mglisty, w lesie, choć liście opadały, mroczny był i chmurny.
Szło się powoli, a Lublana biedz-by była chciała.
Zmierzchało się już, a jeszcze miały kawał drogi do Znoskowej lepianki. Późno w noc przychodzić do gnilacza nie było wolno a było straszno.
Działy się tam dziwy, na które ludzkim oczom patrzeć się nie godziło. Musiały nocować w lesie, Lublana płakała nad swą dolą, tak jej było pilno, aby stary powiedział, że do życia miała prawo.
Przed brzaskiem były na nogach i dzień się robił dopiero, gdy wąwóz zobaczyły.
Lepianka stała zaparta, przed nią jakieś ognisko niedogorzałe dymem napełniało dolinę. Usiadły naprzeciw niej i czekać musiały, aż Znosek izbę otworzy i wypuści kozę.
Nieprędko drzwi skrzypnęły; głowa włosami okryta ukazała się; stary postrzegł siedzące, poznał Rusę, drugiej się domyślił: ale zamiast wynijść do nich, drzwi znowu zamknął i zasunął.
Musiały czekać jeszcze...
Wreszcie wypuścił kozę, która, jakby wystraszona, odskoczyła od lepianki, stanęła na wzgórzu, obejrzała się dokoła i w las poszła.
Znosek wydobywał się z chałupy z rękami schowanemi pod brodę; siadł na pieńku.
Niemogąc wytrzymać dłużej, Lublana poczęła iść ku niemu krokami śpiesznemi; ale Rusa pociągnęła ją za rękaw i zmusiła do pozostania z sobą.
Oczy Znoska szukały już dziewczyny, przystępującej doń z trwogą.
— Ot ją macie — odezwała się Rusa. — Pokłońcież się ojcu, pokłońcie.
Lublana schyliła się do ziemi; Znosek milczał a patrzał. Baba zmusiła ją potem twarz podnieść, pokazać oczy i twarz zarumienioną.
Uśmieszek niedostrzeżony przebiegł po wargach bladych guślarza. Ruszył się i rękę dobywając zpod brody, pokazał w niej miseczkę, którą trzymał, pełną czerwonego jakiegoś płynu. Podniósł ją do góry, prawie do ust Lublanie, która, poznawszy krew, cofnęła się z krzykiem, a Znosek ze śmiechem miseczkę cisnął o ziemię.
Obie niewiasty stały czekając wyroku.
— Jaki z niej upiór! — zawołał Znosek. Stara ty! winnaś, że się darmo męczyła!!
Żywa jak ty i ja — a oboje nas przeżyje... i — dodał rękę podnosząc — ej? krasawico! pochwycą cię daleko a wysoko!
Domawiał tych słów, gdy w lesie myśliwski róg się dał słyszeć, tuż prawie u parowu.
Znosek przestał mówić, nastawił ucho, odrzucając zakrywające je włosy gęste i zbladł, a trząść się zaczął.
Przestrach jego i dwie niewiasty jakąś nabawił trwogą. Róg odezwał się raz drugi, i ponad samą debrą, wśród obnażonych z liści gałęzi, ukazała się głowa, na koniu siedzącego, Czerniaka, a obok niej druga, z której ust wyszedł krzyk:
— Upiór Lublana!
Czerniak zdawał się chcieć z koniem skoczyć z wysokiego brzegu parowu, wprost gdzie stały dwie niewiasty, lecz koń się żachnął i stanął dęba, zawrócił go więc i słychać było jak leciał, okrążając, aby coprędzej schwycić swą ofiarę.
Rusa z załamanemi rękami rzuciła się błagać Znoska, a Lublana noża dobywała z zapasa, gdy stary, niedając im mówić nawet, pchnął gwałtownie Lublanę wewnątrz swej lepianki, Rusej nie dał do niej wnijść, a sam na pniu siadł spokojnie.
W tem czwałem pędzący Czerniak na spienionym ukazał się koniu, szukając oczyma Lublany. Nie pytał o nią, ale pewien, że się gdzieś w wąwozie przed nim schronić musiała, biegać zaczął do koła, podglądając pod zarośla. Dyszał i sapał: źrenice mu się paliły. Znosek siedział na pniaku, ręce pochowawszy pod brodę; Rusa ustąpiła nieco w bok. Czerniak, nieznalazłszy tego upiora za którym gnał, napadł z koniem wprost na starą.
— Wiedźmo ty, co z Didkiem i z duchami trzymasz, stara! gdzieś podziała upiorzycę! w coś ją zaklęła! gdzieś ją schowała! Ja ją muszę mieć, aby ludzi od niej uwolnić, a jak mi jej nie oddasz, powieszę cię!
Wąwóz otoczony, wymknąć się nie mogła, mów, a nie — śmierć!
I podniósł oszczep nad jej głową, ale Rusa ani drgnęła.
— Patrzaj-no sam, żebyś gardła nie dał — odparła — nim drugim grozić się ważysz! Nie dosyć ci było na rodzonego brata czyhać całe życie chcesz jeszcze córkę jego zgładzić!
— Niechaj upiorem nie chodzi po świecie! — krzyknął Czerniak.
— Żeby ona upiorem była — zawołała Rusa, podnosząc głowę śmiało, dawno-by twoją pierwszą krew wypiła.
Rozśmiała się, Czerniak z gniewu kipiał.
— Gdzie ona jest? gdzie? — zawołał — rzucając się na koniu.
Znosek śmiejąc się, spojrzał ku wyjściu z wąwozu, ale wejrzeniem tem nie obałamucił Czerniaka który się z miejsca nie ruszył.
Ludzie jego otaczali wąwóz i oba wyjścia, wiedział więc, że się tamtędy wymknąć nie mogła.
Rusa, nieuląkłszy się bynajmniej pogróżek, nie próbowała nawet uchodzić, ni się uchylić od nacierającego na nią Czerniaka, a koń jego, ile razy go pan chciał bliżej napędzić, chrapał, cofał się i na tylnych nogach dęba stawał.
Wciąż oczami biegając po wąwozie, Czerniak zwrócił się do Znoska.
— Gdzie ona jest? — zakrzyknął groźno.
— A cóż? Upiorzyca! — zaśmiał się stary. — Latawica! w powietrze furknęła.
I podniósł głowę do góry. Czerniak szyderstwo w tem poznał.
— O! o! dniem one nie latają! — zawołał — ale wy wszyscy się z sobą znacie, bo jednemu Lichu, Didkowi, służycie: ty, baba i ona. Otwieraj chatę!
Domawiał tych słów, gdy z góry wyskoczyła koza i spłoszyła mu konia, stanęła u drzwi, jakby w obronie lepianki, łeb rogaty nastawiając groźno. Znosek się nie ruszał z siedzenia.
— Chatę otwieraj! tyś ją tam ukrył! — zawołał Czerniak, — myślisz, że ja się ciebie boję? Wywrócę tę twoją chałupę, na postronek cię wezmę i do chlewa posadzę!
— Nie gadaj a rób — rzekł szydersko siedzący spokojnie Znosek, któremu się oczy tylko zaczerwieniły i krwią zaszły. Rób, weź na postronek, prowadź do chlewa: ja ci się bronić nie będę; pamiętaj tylko, że ja maleńki, ale za mną tysiąc guślarzy i tysiąc ślepców i tysiąc stoi silniejszych niż ty i ja, co cię powoli jak mrówki do kości objedzą.
— Ani ich, ani ciebie się ja nie zlęknę — odparł Czerniak — dawno-byśmy od was wolni byli, żeby ludzie wieszali takich jak ty, — nie słuchali.
Gdy to mówił, zwrócony ku Znoskowi, nie spostrzegł się jak Rusej nie stało. Wsunęła się w krzaki, jakąś ścieżyną niewidoczną, wdrapała się na ścianę parowu; ludzie Czerniaka obawiający się czarownicy, puścili ją, — weszła w gąszcze i znikła. Odwrócił się, aby znowu na babę nastać: już jej nie było. Znosek zzanadrza dobył kawałek kołacza czerstwego i sera i jeść zaczął. Gorzej niż pogróżki ta spokojność starego strwożyła Czerniaka.
Rozmyślał co robić, patrząc na drzwi lepianki, gdy koza, na konia schylającego łeb ku niej, rzuciła się łbem i odpędziła go od wnijścia. Czerniak omało nie spadłszy, większym jeszcze zapalił się gniewem.
Trzech ludzi za nim stało na koniach; skinąwszy na jednego z nich, skoczył na ziemię i, oszczep trzymając w ręku, postąpił ku drzwiom. W chwili, gdy koza na niego rzucić się miała, ugodził ją oszczepem i zabił.
Znosek zerwał się dopiero z pniaka i podnosząc, ręce, kląć począł, aż Czerniak sam nakrótko się uląkł i zdawał opamiętywać w gniewie. Wprędce jednak jeszcze go większy gniew ogarnął; kozę, leżącą u drzwi lepianki, za rogi porwał i silną ręką precz odrzucił, Znoska popchnął, a sam z całą mocą o kruchą zaporę, z desek zbitą, uderzył.
Zatrzeszczały drzwi, ale nie rozpadły się, i Czerniak drugi raz je podważył ramieniem: dopiero roztrzaskane się rozleciały. Napastnik wpadł do izdebki, spodziewając się w niej znaleźć Lublanę, lecz oprócz garnków i odzieży na ścianie, a lichego posłania, nie było tu nic.
Znosek tymczasem nad kozą swą klęczał, jakby ją do życia chciał przywrócić: nadaremnie. Ugodzona oszczepem w samo serce, zbroczona krwią, martwa już była. Stary wstał i z zaciśniętemi ustami czekał na wyjście Czerniaka, który, zgarbiony, wysuwał się z lepianki.
Zapalczywy człek teraz dopiero zaczynał się miarkować, że, słuchając gniewu, najstraszniejszego sobie pod bokiem zrobił nieprzyjaciela ze starca, którego słowo jedno ruszało tysiące ludzi.
Mrucząc, poprawiał kołpaka i pasa.
— Kóz ci dam trzy za jedną — począł mówić spokojniej, a chcesz więcej co? to gadaj. Stanie mi ci za wszystko zapłacić.
Znosek sapał szydersko.
— Zapłacisz! zapłacisz! ale nie tak, jak myślisz, nie kozami, Czerniaku, ani skórami.... Zapłacisz ty mi to własną skórą. Zabijałeś brata rodzonego, który ci się nie dał; chciałeś córkę zgładzić — zajechałeś zagrodę: zajadą ciebie i zabiją!
Targnął się Czerniak, z pogardą spojrzawszy na Znoska.
— Praw, praw, stary trutniu: niech ci tacy wierzą jak ty! Konia kazał sobie podać i siadł na niego.
— Ten — wskazał na Znoska do swych ludzi — ukrył ją gdzieś przedemną, nie ruszać mi się ztąd, gdyby trzy dni i trzy noce stać tu przyszło. Ona tu jest! Tacy jak on, umieją i schować pod ziemię i dobyć zpod ziemi; ale tacy jak ja, ani Upiora, ani Didka, ani tych, co pod ziemią mieszkają, nie boją się. Tym oni straszni, co się ich zlękną!
Pogroził nieruchomie stojącemu Znoskowi i zwolna ku wyjściu z wąwozu się skierował. Ludzie, posłuszni, zostali na czatach.
Czerniak nie wiedział dalej co ma robić; nie chciał ustąpić, ani na oczach zostać staremu guślarzowi; wyjechał na gościniec, i u szyi wąwozu, z konia zsiadłszy, na ziemię się rzucił; podparł się na rękach — dumał.
Gościńcem tymczasem ludzie przeciągać zaczęli, niektórzy po radę do Znoska, inni w różne strony.
Tych, co do wąwozu iść chcieli, nie puszczano; zebrała się ich kupka upartych, bab i starców, tuż prawie przy leżącym Czerniaku, stali i szeptali między sobą, pojąć tego niemogąc, że się znalazł człowiek tak śmiały, który mógł do starego guślarza tamować drogę. Cichaczem poczęli rozpytywać ludzi nad drogą, którzy z równym jak oni przestrachem patrzyli na to, co się stało, i opowiedzieli im, iż pan ich za coś do starego się uwiązał, i ani jego, ani do niego nie puszcza.
Gromada tych pielgrzymów pomnażała się coraz i, na leżącego patrząc Czerniaka, stała — czekała jakiegoś końca. Niektórzy na ziemi się pokładli, niewątpiąc, że ten napad zuchwały prędko ukaranym zostanie.
Zbliżało się południe: uparty napastnik nie ustępował.
Jednego ze swoich posłał do zagrody po strawę; sam został na straży. Poczynał myśleć już, że ta walka z czarownikiem na nic się nie zda, lecz ustąpić mu wstyd było; chciał, aby przyszedł upokorzyć się i prosić.
Nad wieczorem, niedoczekawszy się Czerniak Znoska, sam nareszcie do niego postanowił iść i sprawę zakończyć. W wąwóz wszedłszy, ujrzał zdala ludzi swoich, siedzących na ziemi przed chatą, u której drzwi świeża usypana była mogiła. Drzwi stały potrzaskane jak zrana. Znoska nie postrzegł.
Spytał o niego stojących na straży, którzy opowiedzieli, że widzieli jak do lepianki wchodził, ale się potem nie pokazał.
Czerniak poszedł śmiało do niej i zajrzał. Znoska tu nie było.
Na progu tkwił wbity nóż tylko.
Niemówiąc słowa, Czerniak na konia wsiadł i do zagrody wszystkim z sobą kazał powracać. Jak tylko straże ustąpiły od wnijścia, lud, który czekał tam, począł biedz do chaty, a zobaczywszy mogiłę i nóż wbity na progu, wielkim jękiem i płaczem zaryczał. Na odjeżdżającego Czerniaka kamieniami i przekleństwy ciskano.
Wszyscy byli pewni, że Znosek zginąć musiał z ręki napastnika i guślarze biegli już, zemstę obwołując.
W drodze do zagrody Czerniakowi ludzie, których spotkał, ani odpowiadać nie chcieli, ani się zbliżyć do niego, czeladź nawet jechała zdala, jakby się o niego otrzeć obawiała.