<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Lublana
Podtytuł Baśń
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1879
Druk Drukiem S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nie było dnia, ażeby do lepianki Znoskowej ze wszystkich stron nie ściągali się ludzie, pytając go, radząc się i o wróżby prosząc.
Znosek z nimi zły był, wielu się pozbywał, szydząc z nich i łając, — mimo to co on powiedział, najczęściej się sprawdziło i drugiego jak on nie było. Najstarsze wiedźmy i czarownice szanowały starego i imienia jego bez trwogi nie wymawiały; przekonane były, że on wszystko widział, słyszał i że mu czarna koza mówiła do ucha tajemnice świata całego. Znoszono mu podarki, bo tam, jak do dworu, jak do sądu, z próżnemi nikt nie szedł rękami. Znosek wszystko przyjmował, nawet supełek lnu, choć on mu się na nic nie zdał, wianuszek grzybów, kołacze, krupy, bodaj chustę kraśną.
Zrana i wieczorem najczęściej siadał u drzwi ziemianki swej, z nieodstępną kozą i, brodę swą czesząc ogromną, na ludzi czekał.
Mówiono, że klął okrutnie, gdy nikogo nie było, bo choć urągał się każdemu i na nikogo łaskawym nie był, dla tego urągowiska ludzie mu byli potrzebni.
Gdy dwa, trzy dni, w roboczy czas nikogo nie było, powiadano, że wychodził z debry aż na gościniec i tam stał, na przejezdnych czatując. A kto go w tej złej godzinie napotkał, nie uszło mu na sucho: zawsze biedy jakiejś napytał.
Jednego wieczora ludzisków, że to była pora jesienna, kiedy w polu i w lesie roboty mniej, naściągało się dużo. Znosek się wyśmiewał z nich aż szeroko rozlegało się po lesie. Z tyłu za wszystkiemi stała Rusa i czekała. Dała się innym pożalić, wystękać, aż została ostatnia.
Znosek już wstawać miał, gdy do niego przystąpiła.
— Jeszcze i ciebie tu didko przyniósł — odezwał się stary — a ty tu po co? Ludzie mówią, że ty rozumniejsza odemnie: radź sobie sama.
— Posłuchaj mnie — zawołała babka.
Znosek siadł. Położyła mu jakieś osobliwe ziele na kolanach w podarku. Stary popatrzył, powąchał, prędko za nadrę schował i, głową kręcąc, rzekł:
— A gdzieś ty to znalazła?
Nic na to nieodpowiadając, baba poczęła dalej, na kiju się sparłszy. I stała się rzecz osobliwa, że koza czarna dzika, co się na wszystkich rzucała, przyszła do niej, jak do dobrej znajomej, pod samą rękę, obtarła się o nią i kazała się pogłaskać.
— Sprawę mam wielką — rzekła — a na nią sędziego niéma, ino ty. Jam głupia.
Znosek się rozśmiał, oczy w nią wlepiając.
— Sprawa wielka — powtórzyła Rusa. Posłuchajcie i powiedzcie — a co wy powiecie, to się stanie.
Znaliście Ryżcową córkę Lublanę? Wskazała palcem w stronę zagrody. Znosek głową naprzód dał znak, że o niej wiedział.
— Dziewka była jakiej drugiej pono na świecie niéma. Wiecie ilu za nią przepadało, a ten Mirek, co go kneziem wybrali, schnie dodziśdnia za Lublaną.
Wiecie jak stary Leszek się za nią pędzał, jak ona uciekła od niego, i jak ojca jej zabił.
Jam tam była. Dziewczyny mi się stało żal wielki, żeby obrzydłemu dziadowi w ręce nie wpadła. Już do niej jechał, kiedym jej wody dała, w którą wsypałam Sen-Ziele. Dziewczyna wnet padła jak umarła.
Nieszczęśliwa godzina moja — ciągnęła stara dalej — com jej miała szczyptę wsypać, dałam nie wiem wiele. Nie wstała ze snu wieczorem, nazajutrz nie wstała, drugiego dnia jeszcze martwa leżała. Patrzyłam na nią, brałam ręce i głowę — życia nie było.
Umarła. Trzeciego dnia przyjechał Mirek, wyszliśmy z izby, a on się nad trupem rozpadał. Leżała umarła, ojcze mój, a co drugim śmierć krasę odbiera, jej jeszcze dodała. Leżała taka, że choć ją było po nogach całować, aby do umarłych nie szła.
Mirek, z żalu i miłowania, jak stał nad nią, tak się schylił i w czoło trupa pocałował.
Dziewczyna wstała upiorem. Poczęła wołać, że się jej Leszkowej krwi chciało; siadła na koń, powiodła ludzi za sobą i Leszek musiał życie dać.
— Aleć ona dotąd upiorzycą żyje.
Tu stara głową dziwnie obracać i oczyma zaczęła kręcić po świecie, jakby szukała słowa, którego jej znaleźć było trudno.
— A jaka z niej upiorzycą? nie wiedzieć? Krwi nie pije, po nocach nie lata. Stęka i jęczy.
Żal mi jej — albo ją dobić, albo jej życia dać. Mówcie wy — upiór ona czy żywa?
Znosek brodę sobie rwał niespokojnie i sam do siebie coś mruczał.
— Upiór czy żywa? powtórzyła Rusa.
Stary nie odpowiadał długo.
Baba cochwila niecierpliwie dokuczała mu pytaniem, aż się zerwał z siedzenia i łajać począł.
— Idź skróś ziemi, ty stara! idź, gdzie oczy poniosą!
Ja przez lasy na koniec świata nie widzę. — Czego ty chcesz ode mnie?
Zobaczę ją, to poczuję!
I rzucił się do lepianki razem z kozą, drzwi zamykając za sobą.
Poszła Rusa spokojnie.
Drugiego dnia była na swem uroczysku u dębu. Lublana leżała na ziemi blada; postrzegłszy ja, podniosła głowę.
— Kneź zdrów? spytała.
— Nie byłam na gródku — odparła krótko.
— A! ty niemiłosierna — poczęła Lublana — już w tobie serce na kość wyschło!!
Rusa siadła przy niej i pogładziła ją po głowie.
— Jutro — rzekła wesoło — musimy ztąd do Znoska.
— Poco?
— Ty nie jesteś upiorem — dodała Rusa — nie! Tyś nie umarłą była, ale uśpioną po zielu, którem ci dała. Krwi nie pijesz, żyć będziesz...
Słysząc te wyrazy, chwyciła się oburącz za skronie dziewczyna i porwała z posłania.
— Stara! coś ty powiedziała — krzyknęła — ty mnie uczynisz szaloną!
I zakryła rękami oczy.
— Będziesz żyła! — śmiejąc się dodała Rusa... — hej! hej! a jeśli go nie ożenili, knehinią cię zrobi!
Z krzykiem Lublana przypadła do starej, rzucając się jej na szyję, potem pod nogi, które ściskać zaczęła i płakać.
— Żyć! żyć! — poczęła wołać — a! ja chcę żyć i do życia powrócić! zobaczyć go!
Wtem przerwała sobie.
— Coś mówiła, że go żenić mieli!
— Na gwałt mu żony swatają — zawołała stara — naglą nań.
Lublana brwi zmarszczyła.
— Nie może to być! — krzyknęła — bo jeśli mu żonę dadzą, ja pójdę i zabiję ją — siebie, jego. Żyć mam, to z nim, a bez niego — ja nie chcę.
Poczęła biegać jak szalona, to śmiejąc się, to płacząc, to przypadając do starej, to odskakując. Lice jej blade odmłodniało, pokraśniało.
— Poco jutra czekać — wołała, dziś, zaraz do starego!
Ja czuję, że żyję — niech on powie ludziom, żem żywa, aby mi serca kołem osikowym nie przebili.
Chwyciła Rusę za suknię.
— Słuchaj — poczęła — siwy nas dwie uniesie. — Zawołam siwego: w noc jedźmy. Snu dziś dla mnie nie będzie.
Baba potrząsała głową.
— A! szalona ty! szalona — odezwała się, wczoraj konałaś, a dziś się ci już chce życia, tak, że do jutra czekać ci trudno.
Chce ci się życia — dodała — smutniej — a wiesz-że ty: czy on cię dziś miłować zechce?
A nuż odepchnie?
Lublana stanęła słupem, ręce się jej splotły na piersi, oczy wlepiła w ziemię — zamilkła, usta zaciąwszy. Rusie żal się jej zrobiło: przyszła i położyła jej rękę na rozpalonej głowie.
— Dziecko ty moje — rzekła — do świtania serce ukołysz, wytrzeźwij się. Gdy cię taką zobaczy stary, nazwie cię upiorem.
Jutro dodnia przez lasy, naprost pójdziemy pieszo, na wieczór u niego staniemy.
Lublana wahała się jeszcze, gdy Rusa rzekła ciszej:
— Na wszystko rozum mieć trzeba. Pójdziemy mimo zagrody Ryżcowej przez ziemię, którą Czerniak zajął, nuż nas tam kto zobaczy i pozna? Czerniak rad pozbyć się upiora czy żywej, aby z zagrody nie dać nawet wiana.
Pochwycić mogą.
Czarne oczy Lublany zapaliły się; ręka szukała noża u pasa; zdała się gotową do walki, lecz po namyśle rzuciła się na posłanie, sparła na rękach i wdumała tak w siebie, że Rusa, próżno coś nad nią poszeptawszy, odstąpiła.
Noc zeszła dziewczynie na czuwaniu. Co chwila zwracała oczy ku niebu, patrząc czy nie dnieje. A noc już była jesienna, długa, a w lesie, z którego ptactwo odleciało, cisza grobowa i szelest tylko spadających liści ją przerywał. Wiekiem się stała ta noc dla Lublany, która nad ranem na czatach tych usnęła.
Ale brzask ją obudził, a ujrzawszy go, pobiegła do Rusej, trzęsąc nią i zmuszając do wstawania.
— Dzień! dzień! krzyknęła w ręce klaszcząc. A! tamte dni — jakem ja witała klątwami, a ten — jakbym chciała mieć jasnym! Rusa! wstawaj! w drogę! Pojedziemy na siwym.
— Nie — odparła baba, siwy-by nas zdradzić mógł — przemkniemy się gąszczami.
Lublanie kazała stara twarz zawiązać płachtami, długie kosy założyć pod sukmanę, kij nawet wziąć w rękę.
— Czerniaka ja znam — szeptała — dostać się w jego łapy, to śmierć. Wie on, że gdzieś się tułasz, i zaklął się, iż żywą ciebie nie puści. Na drodze lada kto pozna i zawoła; jemu tego trzeba.
Jesienny dzień, chmurny i mglisty, w lesie, choć liście opadały, mroczny był i chmurny.
Szło się powoli, a Lublana biedz-by była chciała.
Zmierzchało się już, a jeszcze miały kawał drogi do Znoskowej lepianki. Późno w noc przychodzić do gnilacza nie było wolno a było straszno.
Działy się tam dziwy, na które ludzkim oczom patrzeć się nie godziło. Musiały nocować w lesie, Lublana płakała nad swą dolą, tak jej było pilno, aby stary powiedział, że do życia miała prawo.
Przed brzaskiem były na nogach i dzień się robił dopiero, gdy wąwóz zobaczyły.
Lepianka stała zaparta, przed nią jakieś ognisko niedogorzałe dymem napełniało dolinę. Usiadły naprzeciw niej i czekać musiały, aż Znosek izbę otworzy i wypuści kozę.
Nieprędko drzwi skrzypnęły; głowa włosami okryta ukazała się; stary postrzegł siedzące, poznał Rusę, drugiej się domyślił: ale zamiast wynijść do nich, drzwi znowu zamknął i zasunął.
Musiały czekać jeszcze...
Wreszcie wypuścił kozę, która, jakby wystraszona, odskoczyła od lepianki, stanęła na wzgórzu, obejrzała się dokoła i w las poszła.
Znosek wydobywał się z chałupy z rękami schowanemi pod brodę; siadł na pieńku.
Niemogąc wytrzymać dłużej, Lublana poczęła iść ku niemu krokami śpiesznemi; ale Rusa pociągnęła ją za rękaw i zmusiła do pozostania z sobą.
Oczy Znoska szukały już dziewczyny, przystępującej doń z trwogą.
— Ot ją macie — odezwała się Rusa. — Pokłońcież się ojcu, pokłońcie.
Lublana schyliła się do ziemi; Znosek milczał a patrzał. Baba zmusiła ją potem twarz podnieść, pokazać oczy i twarz zarumienioną.
Uśmieszek niedostrzeżony przebiegł po wargach bladych guślarza. Ruszył się i rękę dobywając zpod brody, pokazał w niej miseczkę, którą trzymał, pełną czerwonego jakiegoś płynu. Podniósł ją do góry, prawie do ust Lublanie, która, poznawszy krew, cofnęła się z krzykiem, a Znosek ze śmiechem miseczkę cisnął o ziemię.
Obie niewiasty stały czekając wyroku.
— Jaki z niej upiór! — zawołał Znosek. Stara ty! winnaś, że się darmo męczyła!!
Żywa jak ty i ja — a oboje nas przeżyje... i — dodał rękę podnosząc — ej? krasawico! pochwycą cię daleko a wysoko!
Domawiał tych słów, gdy w lesie myśliwski róg się dał słyszeć, tuż prawie u parowu.
Znosek przestał mówić, nastawił ucho, odrzucając zakrywające je włosy gęste i zbladł, a trząść się zaczął.
Przestrach jego i dwie niewiasty jakąś nabawił trwogą. Róg odezwał się raz drugi, i ponad samą debrą, wśród obnażonych z liści gałęzi, ukazała się głowa, na koniu siedzącego, Czerniaka, a obok niej druga, z której ust wyszedł krzyk:
— Upiór Lublana!
Czerniak zdawał się chcieć z koniem skoczyć z wysokiego brzegu parowu, wprost gdzie stały dwie niewiasty, lecz koń się żachnął i stanął dęba, zawrócił go więc i słychać było jak leciał, okrążając, aby coprędzej schwycić swą ofiarę.
Rusa z załamanemi rękami rzuciła się błagać Znoska, a Lublana noża dobywała z zapasa, gdy stary, niedając im mówić nawet, pchnął gwałtownie Lublanę wewnątrz swej lepianki, Rusej nie dał do niej wnijść, a sam na pniu siadł spokojnie.
W tem czwałem pędzący Czerniak na spienionym ukazał się koniu, szukając oczyma Lublany. Nie pytał o nią, ale pewien, że się gdzieś w wąwozie przed nim schronić musiała, biegać zaczął do koła, podglądając pod zarośla. Dyszał i sapał: źrenice mu się paliły. Znosek siedział na pniaku, ręce pochowawszy pod brodę; Rusa ustąpiła nieco w bok. Czerniak, nieznalazłszy tego upiora za którym gnał, napadł z koniem wprost na starą.
— Wiedźmo ty, co z Didkiem i z duchami trzymasz, stara! gdzieś podziała upiorzycę! w coś ją zaklęła! gdzieś ją schowała! Ja ją muszę mieć, aby ludzi od niej uwolnić, a jak mi jej nie oddasz, powieszę cię!
Wąwóz otoczony, wymknąć się nie mogła, mów, a nie — śmierć!
I podniósł oszczep nad jej głową, ale Rusa ani drgnęła.
— Patrzaj-no sam, żebyś gardła nie dał — odparła — nim drugim grozić się ważysz! Nie dosyć ci było na rodzonego brata czyhać całe życie chcesz jeszcze córkę jego zgładzić!
— Niechaj upiorem nie chodzi po świecie! — krzyknął Czerniak.
— Żeby ona upiorem była — zawołała Rusa, podnosząc głowę śmiało, dawno-by twoją pierwszą krew wypiła.
Rozśmiała się, Czerniak z gniewu kipiał.
— Gdzie ona jest? gdzie? — zawołał — rzucając się na koniu.
Znosek śmiejąc się, spojrzał ku wyjściu z wąwozu, ale wejrzeniem tem nie obałamucił Czerniaka który się z miejsca nie ruszył.
Ludzie jego otaczali wąwóz i oba wyjścia, wiedział więc, że się tamtędy wymknąć nie mogła.
Rusa, nieuląkłszy się bynajmniej pogróżek, nie próbowała nawet uchodzić, ni się uchylić od nacierającego na nią Czerniaka, a koń jego, ile razy go pan chciał bliżej napędzić, chrapał, cofał się i na tylnych nogach dęba stawał.
Wciąż oczami biegając po wąwozie, Czerniak zwrócił się do Znoska.
— Gdzie ona jest? — zakrzyknął groźno.
— A cóż? Upiorzyca! — zaśmiał się stary. — Latawica! w powietrze furknęła.
I podniósł głowę do góry. Czerniak szyderstwo w tem poznał.
— O! o! dniem one nie latają! — zawołał — ale wy wszyscy się z sobą znacie, bo jednemu Lichu, Didkowi, służycie: ty, baba i ona. Otwieraj chatę!
Domawiał tych słów, gdy z góry wyskoczyła koza i spłoszyła mu konia, stanęła u drzwi, jakby w obronie lepianki, łeb rogaty nastawiając groźno. Znosek się nie ruszał z siedzenia.
— Chatę otwieraj! tyś ją tam ukrył! — zawołał Czerniak, — myślisz, że ja się ciebie boję? Wywrócę tę twoją chałupę, na postronek cię wezmę i do chlewa posadzę!
— Nie gadaj a rób — rzekł szydersko siedzący spokojnie Znosek, któremu się oczy tylko zaczerwieniły i krwią zaszły. Rób, weź na postronek, prowadź do chlewa: ja ci się bronić nie będę; pamiętaj tylko, że ja maleńki, ale za mną tysiąc guślarzy i tysiąc ślepców i tysiąc stoi silniejszych niż ty i ja, co cię powoli jak mrówki do kości objedzą.
— Ani ich, ani ciebie się ja nie zlęknę — odparł Czerniak — dawno-byśmy od was wolni byli, żeby ludzie wieszali takich jak ty, — nie słuchali.
Gdy to mówił, zwrócony ku Znoskowi, nie spostrzegł się jak Rusej nie stało. Wsunęła się w krzaki, jakąś ścieżyną niewidoczną, wdrapała się na ścianę parowu; ludzie Czerniaka obawiający się czarownicy, puścili ją, — weszła w gąszcze i znikła. Odwrócił się, aby znowu na babę nastać: już jej nie było. Znosek zzanadrza dobył kawałek kołacza czerstwego i sera i jeść zaczął. Gorzej niż pogróżki ta spokojność starego strwożyła Czerniaka.
Rozmyślał co robić, patrząc na drzwi lepianki, gdy koza, na konia schylającego łeb ku niej, rzuciła się łbem i odpędziła go od wnijścia. Czerniak omało nie spadłszy, większym jeszcze zapalił się gniewem.
Trzech ludzi za nim stało na koniach; skinąwszy na jednego z nich, skoczył na ziemię i, oszczep trzymając w ręku, postąpił ku drzwiom. W chwili, gdy koza na niego rzucić się miała, ugodził ją oszczepem i zabił.
Znosek zerwał się dopiero z pniaka i podnosząc, ręce, kląć począł, aż Czerniak sam nakrótko się uląkł i zdawał opamiętywać w gniewie. Wprędce jednak jeszcze go większy gniew ogarnął; kozę, leżącą u drzwi lepianki, za rogi porwał i silną ręką precz odrzucił, Znoska popchnął, a sam z całą mocą o kruchą zaporę, z desek zbitą, uderzył.
Zatrzeszczały drzwi, ale nie rozpadły się, i Czerniak drugi raz je podważył ramieniem: dopiero roztrzaskane się rozleciały. Napastnik wpadł do izdebki, spodziewając się w niej znaleźć Lublanę, lecz oprócz garnków i odzieży na ścianie, a lichego posłania, nie było tu nic.
Znosek tymczasem nad kozą swą klęczał, jakby ją do życia chciał przywrócić: nadaremnie. Ugodzona oszczepem w samo serce, zbroczona krwią, martwa już była. Stary wstał i z zaciśniętemi ustami czekał na wyjście Czerniaka, który, zgarbiony, wysuwał się z lepianki.
Zapalczywy człek teraz dopiero zaczynał się miarkować, że, słuchając gniewu, najstraszniejszego sobie pod bokiem zrobił nieprzyjaciela ze starca, którego słowo jedno ruszało tysiące ludzi.
Mrucząc, poprawiał kołpaka i pasa.
— Kóz ci dam trzy za jedną — począł mówić spokojniej, a chcesz więcej co? to gadaj. Stanie mi ci za wszystko zapłacić.
Znosek sapał szydersko.
— Zapłacisz! zapłacisz! ale nie tak, jak myślisz, nie kozami, Czerniaku, ani skórami.... Zapłacisz ty mi to własną skórą. Zabijałeś brata rodzonego, który ci się nie dał; chciałeś córkę zgładzić — zajechałeś zagrodę: zajadą ciebie i zabiją!
Targnął się Czerniak, z pogardą spojrzawszy na Znoska.
— Praw, praw, stary trutniu: niech ci tacy wierzą jak ty! Konia kazał sobie podać i siadł na niego.
— Ten — wskazał na Znoska do swych ludzi — ukrył ją gdzieś przedemną, nie ruszać mi się ztąd, gdyby trzy dni i trzy noce stać tu przyszło. Ona tu jest! Tacy jak on, umieją i schować pod ziemię i dobyć zpod ziemi; ale tacy jak ja, ani Upiora, ani Didka, ani tych, co pod ziemią mieszkają, nie boją się. Tym oni straszni, co się ich zlękną!
Pogroził nieruchomie stojącemu Znoskowi i zwolna ku wyjściu z wąwozu się skierował. Ludzie, posłuszni, zostali na czatach.
Czerniak nie wiedział dalej co ma robić; nie chciał ustąpić, ani na oczach zostać staremu guślarzowi; wyjechał na gościniec, i u szyi wąwozu, z konia zsiadłszy, na ziemię się rzucił; podparł się na rękach — dumał.
Gościńcem tymczasem ludzie przeciągać zaczęli, niektórzy po radę do Znoska, inni w różne strony.
Tych, co do wąwozu iść chcieli, nie puszczano; zebrała się ich kupka upartych, bab i starców, tuż prawie przy leżącym Czerniaku, stali i szeptali między sobą, pojąć tego niemogąc, że się znalazł człowiek tak śmiały, który mógł do starego guślarza tamować drogę. Cichaczem poczęli rozpytywać ludzi nad drogą, którzy z równym jak oni przestrachem patrzyli na to, co się stało, i opowiedzieli im, iż pan ich za coś do starego się uwiązał, i ani jego, ani do niego nie puszcza.
Gromada tych pielgrzymów pomnażała się coraz i, na leżącego patrząc Czerniaka, stała — czekała jakiegoś końca. Niektórzy na ziemi się pokładli, niewątpiąc, że ten napad zuchwały prędko ukaranym zostanie.
Zbliżało się południe: uparty napastnik nie ustępował.
Jednego ze swoich posłał do zagrody po strawę; sam został na straży. Poczynał myśleć już, że ta walka z czarownikiem na nic się nie zda, lecz ustąpić mu wstyd było; chciał, aby przyszedł upokorzyć się i prosić.
Nad wieczorem, niedoczekawszy się Czerniak Znoska, sam nareszcie do niego postanowił iść i sprawę zakończyć. W wąwóz wszedłszy, ujrzał zdala ludzi swoich, siedzących na ziemi przed chatą, u której drzwi świeża usypana była mogiła. Drzwi stały potrzaskane jak zrana. Znoska nie postrzegł.
Spytał o niego stojących na straży, którzy opowiedzieli, że widzieli jak do lepianki wchodził, ale się potem nie pokazał.
Czerniak poszedł śmiało do niej i zajrzał. Znoska tu nie było.
Na progu tkwił wbity nóż tylko.
Niemówiąc słowa, Czerniak na konia wsiadł i do zagrody wszystkim z sobą kazał powracać. Jak tylko straże ustąpiły od wnijścia, lud, który czekał tam, począł biedz do chaty, a zobaczywszy mogiłę i nóż wbity na progu, wielkim jękiem i płaczem zaryczał. Na odjeżdżającego Czerniaka kamieniami i przekleństwy ciskano.
Wszyscy byli pewni, że Znosek zginąć musiał z ręki napastnika i guślarze biegli już, zemstę obwołując.
W drodze do zagrody Czerniakowi ludzie, których spotkał, ani odpowiadać nie chcieli, ani się zbliżyć do niego, czeladź nawet jechała zdala, jakby się o niego otrzeć obawiała.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.