Ludwik Lambert/W r. 1823...
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Ludwik Lambert |
Pochodzenie | Komedya ludzka |
Wydawca | Biblioteka Boya |
Data wyd. | 1924 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W r. 1823 jechałem z Paryża do Turenji dyliżansem. W Mer konduktor przyjął podróżnego jadącego do Blois. Wpuszczając go do mego przedziału, rzekł żartem:
— Nie będzie panu ciasno, panie Lefebvre!
W istocie, byłem sam.
Słysząc to nazwisko, widząc przed sobą starca o siwych włosach, wyglądającego conajmniej na lat ośmdziesiąt, pomyślałem zupełnie naturalnie o wuju Lamberta. Po kilku podstępnych zapytaniach spostrzegłem że się nie mylę. Staruszek ukończył właśnie winobranie w Mer i wracał do Blois. Spytałem go skwapliwie o mego dawnego druha szkolnego. Za pierwszem słowem, fizjognomja starego oratorjanina, poważna i surowa jak twarz żołnierza który wiele przecierpiał, stała się smutna i chmurna; ścisnął wargi, objął mnie zagadkowem spojrzeniem i rzekł:
— Nie widział go pan od czasów kolegjum?
— Na honor, nie, odparłem. Ale, jeżeli mam się winić o zapomnienie, obaj jesteśmy jednako winni. Wiadomo panu, młodzi ludzie, po opuszczeniu ławy szkolnej, prowadzą życie tak burzliwe, niespokojne, że muszą dopiero się spotkać aby się przekonać jak bardzo jeszcze kochają się wzajem. Czasami wszakże budzi się wspomnienie młodości i niepodobna jest zapomnieć o sobie zupełnie, zwłaszcza kiedy się żyło tak blisko jak Lambert i ja: Nazywano nas Poeta i Pitagoras!
Wymieniłem moje nazwisko; ale, na jego dźwięk, twarz staruszka zasępiła się jeszcze bardziej.
— Nie zna pan tedy jego dziejów? odparł. Mój biedny bratanek miał zaślubić najposażniejszą pannę w Blois; ale w przeddzień ślubu oszalał.
— Lambert oszalał! wykrzyknąłem w osłupieniu, Jakim cudem? To była najwspanialsza pamięć, najtęższa głowa, najbystrzejszy mózg, jakie kiedykolwiek spotkałem! Wspaniały genjusz, nazbyt skłonny może do mistycyzmu, ale najlepsze serce w świecie! Zdarzyło mu się tedy coś bardzo nadzwyczajnego?
— Widzę że go pan dobrze znał, rzekł staruszek.
Zaczem, od Mer aż do Blois, rozmawialiśmy
o moim biednym koledze, z długiemi dygresjami objaśniającemi szczegóły, które już przytoczyłem aby początek opowiadania uczynić bardziej zajmującym. Zwierzyłem wujowi tajemnice naszych studjów, rodzaj zajęć jego siostrzeńca; następnie starzec opowiedział mi wypadki zaszłe w życiu Lamberta od czasu jak się z nim rozstałem. Wedle pana Lefebvre, Lambert zdradzał jakoby pewne cechy szaleństwa przed swojem małżeństwem; cechy te jednak, dość wspólne wszystkim ludziom którzy kochają namiętnie, wydały mi się mniej charakterystyczne kiedy poznałem i gwałtowność jego uczucia i pannę de Villenoix. Na prowincji, w jej ubogiej duchem atmosferze, człowiek pełen nowych myśli i opanowany swoim systemem, jak Ludwik, mógł uchodzić conajmniej za oryginała. Mówił: Ten człowiek nie jest z mojego nieba, tam gdzie inni mówią: Nie zjemy razem beczki soli. Każdy utalentowany człowiek ma swoją osobną gwarę. Im szerszym genjusz, tem jaskrawsze dziwactwa, tworzące rozmaite stopnie oryginalności. Na prowincji oryginał uchodzi za wpół szalonego. Pierwsze słowa pana Lefebvre kazały mi tedy wątpić o szaleństwie mego kolegi. Słuchając opowiadania starca, krytykowałem je równocześnie w duchu. Najpoważniejszy fakt zdarzył się na kilka dni przed ślubem kochającej pary. Ludwik miał kilka napadów katalepsji. Pozostał przez pięćdziesiąt dziewięć godzin nieruchomo, z oczami w słup, nie jedząc i nie pijąc. W stan ten, czysto nerwowy, popadają niekiedy osoby owładnięte gwałtownemi namiętnościami; fenomen rzadki, ale którego objawy doskonale są znane lekarzom. Jeżeli co było osobliwe, to to, że Ludwik nie miał już dawniej napadów tej choroby, do której uspasabiał go i jego nawyk do ekstazy i jego poglądy. Ale organizacja jego zewnętrzna i wewnętrzna była tak doskonała, że z pewnością oparła się aż dotąd nadużyciom jego sił. Podniecenie, do jakiego musiało go doprowadzić oczekiwanie największej fizycznej rozkoszy, wzmożone u niego jeszcze czystością ciała i potęgą duszy, mogło łatwo wywołać owo przesilenie, którego skutki są równie mało znane jak przyczyny. Listy ocalone przypadkiem wyrażają zresztą dość dobrze przejście od czystego idealizmu, w którym żył dotąd, do najgwałtowniejszego sensualizmu. Niegdyś mieniliśmy cudownym ów fenomen ludzki w którym Lambert widział przypadkowy rozdział naszych dwuch natur, oraz objawy zupełnej nieobecności istoty wewnętrznej czyniącej użytek ze swych nieznanych zdatności pod wpływem niepochwytnej przyczyny. Choroba ta — otchłań równie głęboka jak sen — wiązała się z systemem dowodów, które Lambert dał w swoim Traktacie o woli. W chwili gdy p. Lefebvre opowiadał o pierwszym napadzie Ludwika, przypomniałem sobie nagle rozmowę, jaką mieliśmy na ten temat po przeczytaniu jakiejś lekarskiej książki.
— Głęboka medytacja, wzniosła ekstaza, rzekł w końcu, są może stanami katalepsji w zarodku.
W dniu w którym ujął tak zwięźle tę myśl, starał się powiązać zjawiska moralne zapomocą łańcucha następstw. Przechodził kolejno, krok po kroku, wszystkie akty inteligencji, zaczynając od prostych odruchów instynktu czysto animalnego który wystarcza tylu istotom, zwłaszcza ludziom wydającym wszystkie siły w zatrudnieniu wyłącznie mechanicznem; następnie przeszedł do skupień myśli, dochodząc do porównania, do refleksji, medytacji, wreszcie ekstazy i katalepsji. Niewątpliwie szeregując w ten sposób owe rozmaite stopnie wewnętrznych sił człowieka, Lambert wierzył z naiwnością młodzieńczą iż począł plan pięknego dzieła. Przypominam sobie, iż — jednym z owych zbiegów okoliczności, które każą wierzyć w przeznaczenie — trafiliśmy na wielką Martyrologię, zawierającą najciekawsze fakty zupełnej zatraty życia cielesnego, do jakiej człowiek może dojść w paroksyzmach swoich sił wewnętrznych. Zastanawiając się nad objawami fanatyzmu, Lambert powziął wówczas myśl, że grupy pojęć, którym dajemy miano uczuć, mogą być snadnie materjalnym wytryskiem jakiegoś fluidu, który ludzie wydzielają mniej lub więcej obficie, zależnie od sposobu w jaki organy ich wchłaniają substancje twórcze w środowisku w którem żyją. Zapaliliśmy się do katalepsji, i z zapałem jaki dzieci wnoszą w swoje przedsięwzięcia, próbowaliśmy znosić ból myśląc o czem innem. Zmęczyliśmy się bardzo, robiąc jakieś doświadczenia dość pokrewne tym, jakie zawdzięczamy konwulsjonistom z ubiegłego wieku, który to fanatyzm religijny posłuży kiedyś wiedzy. Stawałem Lambertowi na brzuchu i stałem tak przez kilka minut nie sprawiając mu najmniejszego bólu; ale, mimo tych szalonych prób, nie sprowadziliśmy ani jednego napadu katalepsji. Nawias ten wydał mi się potrzebny dla wyjaśnienia pierwszych moich wątpliwości, które p. Lefebvre rozproszył zupełnie.
— Skoro napad minął, rzekł, Ludwik popadł w głębokie przerażenie, w melancholję, której nic nie mogło rozprószyć. Podejrzewał się o impotencję. Zacząłem czuwać nad nim jak matka nad dziecięciem i zeszedłem go szczęśliwie w chwili, gdy miał podjąć na sobie operację, której Origenes, jak mniemał, zawdzięczał swój talent. Zabrałem go corychlej do Paryża, aby go powierzyć opiece p. Esquirol. W czasie podróży, Ludwik trwał w senności prawie nieustannej i nie poznawał mnie. W Paryżu, lekarze uznali sprawę za nieuleczalną, i radzili jednogłośnie zostawić go w najgłębszej samotności, nie mącąc ciszy potrzebnej dla nieprawdopodobnego zresztą wyleczenia. Kazali go pomieścić w chłodnej sali, gdzieby światło dzienne było ustawicznie przyćmione. — Panna de Villenoix, której zataiłem stan Ludwika (podjął starzec mrugając oczyma) ale której małżeństwo uchodziło za zerwane, przybyła do Paryża i dowiedziała się o wyroku lekarzy. Natychmiast odwiedziła mego bratanka który ledwo ją poznał; następnie, jako szlachetna dusza, postanowiła się poświęcić staraniom potrzebnym dla jego uleczenia. Byłoby to jej obowiązkiem, mówiła, gdyby Ludwik był jej mężem; czyż mniejsze obowiązki ma dla swego kochanka? Jakoż zabrała Ludwika do Villenoix, gdziej mieszkają od dwuch lat.
Zamiast jechać dalej, zatrzymałem się tedy w Blois, aby odwiedzić Ludwika. Poczciwy Lefebvre nie pozwolił mi zajechać gdzieindziej niż do niego, pokazał mi pokój siostrzeńca, książki i inne przedmioty będące niegdyś jego własnością. Przy każdym sprzęcie wydzierał się starcowi bolesny wykrzyknik świadczący o nadziejach jakie obudził w nim przedwczesny genjusz Lamberta, oraz o ciężkiej żałobie, w jakiej pogrążyła go ta niepowetowana strata.
— Ten chłopiec umiał wszystko, drogi panie! mówił kładąc na stole tom zawierający dzieła Spinozy. W jaki sposób tak tęga głowa mogła się tak rozprzęgnąć?
— Ba, rzekłem, czy to właśnie nie jest wynikiem jego silnego ustroju? Jeżeli w istocie jest pastwą owego niedostatecznie jeszcze zbadanego zjawiska, które nazywamy szaleństwem, byłbym skłonny odnieść przyczynę tego do jego namiętności. Studja jego, tryb życia doprowadziły jego siły i zdolności do stopnia potęgi, poza którem najlżejsze podrażnienie musiało pogwałcić naturę; miłość skruszyła je tedy lub wzbiła do jakiegoś nowego wyrazu, który może spotwarzamy określając go na nieznane. Może wreszcie widział w rozkoszach swego małżeństwa przeszkodę do doskonalenia swych zmysłów wewnętrznych i do lotu przez światy ducha.
— Drogi panie, rzekł starzec wysłuchawszy uważnie, wywody pańskie są zapewne bardzo logiczne, ale, gdybym je i pojął, czyż ta smutna wiedza pocieszyłaby mnie po stracie Ludwika?
Wuj Lamberta należał do ludzi, którzy żyją tylko sercem.
Nazajutrz udałem się do Villenoix. Poczciwiec odprowadził mnie aż do bram Blois. Kiedy znaleźliśmy się na drodze wiodącej do Villenoix, zatrzymał się i rzekł:
— Domyślasz się, że ja tam nie bywam. Ale proszę, nie zapominaj o tem co ci powiedziałem. W obecności panny de Villenoix, nie zdradzaj iż spostrzegasz że Ludwik jest szalony.
Przystanął nieruchomo w miejscu gdzieśmy się rozstali i patrzał za mną póki nie stracił mnie z oczu. Szedłem, nie bez głębokiego wzruszenia, do zamku Villenoix. Zaduma moja wzrastała za każdym krokiem tej drogi, którą Ludwik przebył tyle razy z sercem pełnem nadziei, z duszą upojoną wszystkiemi podnietami miłości. Krzewy, drzewa, wszystkie nierówności tej krętej drogi, której brzegi były poszarpane małemi wyrwami, budziły we mnie niezwykłe zajęcie. Siliłem się odnaleźć w nich wrażenia i myśli mego biednego kolegi. Bezwątpienia owe wieczorne rozmowy, u tej szczerby w murze gdzie luba się z nim spotykała, objawiły pannie de Villenoix tajemnice tej tak szlachetnej i szerokiej duszy, tak jak mnie objawiła się ona kilka lat wprzódy. Ale faktem, który zaprzątał mnie najbardziej, i który, wśród religijnych niemal uczuć jakie mnie wiodły, zaprawiał mą pielgrzymkę olbrzymiem zaciekawieniem, była owa wspaniała wiara panny de Villenoix, którą staruszek mi wytłómaczył: Czyżby ona sama, z biegiem czasu, zaraziła się szaleństwem swego kochanka, lub też czy wniknęła tak głęboko w jego duszę, iż mogła pojąć wszystkie jej myśli, nawet najbardziej mętne? Gubiłem się w tym cudownym problemie uczucia, przewyższającego najpiękniejsze natchnienia miłości i jej najwznioślejsze poświęcenia. Umrzeć dla drugiej istoty jest ofiarą niemal pospolitą. Żyć wiernym jednej miłości, to heroizm który dał pannie Dupuis nieśmiertelność. Skoro Napoleon Wielki i lord Byron mieli następców w sercu tych które kochali, wolno podziwiać tę wdowę po Bolingbroku; ale panna Dupuis mogła żyć wspomnieniem kilku lat szczęścia, gdy panna de Villenoix, zaznawszy z miłości jedynie jej pierwsze wzruszenia, była dla mnie typem poświęcenia w jego najszerszym wyrazie. Oszalawszy nieomal, była wzniosła; ale rozumiejąc, tłómacząc szaleństwo, pięknościom wielkiego serca przydawała arcydzieło uczucia godne aby je studjować. Kiedy ujrzałem smukłe wieżyczki zamkowe, których widok tak często musiał przyprawiać o drżenie biednego Ludwika, serce moje zabiło żywo. Wcieliłem się, można powiedzieć, w jego życie i dolę, przypominając sobie wszystkie wydarzenia naszej młodości. Wreszcie wszedłem w wielki opustoszały dziedziniec i dostałem się do sieni zamkowej nie spotkawszy nikogo. Odgłos moich kroków sprowadził starszą kobietę, której oddałem list p. Lefebvre do panny de Villenoix. Niebawem taż sama kobieta wróciła po mnie i wprowadziła mnie do sali wyłożonej białym i czarnym marmurem, o zamkniętych okienicach. W głębi sali ujrzałem niewyraźnie Ludwika Lambert.
— Niech pan zechce usiąść, rzekł łagodny głos idący wprost do serca.
Panna de Villenoix znalazła się niepostrzeżenie obok mnie, i przyniosła mi bez szelestu krzesło, które nie odrazu przyjąłem. Ciemność była tak głęboka, że, w pierwszej chwili, panna de Villenoix i Ludwik robili na mnie wrażenie dwuch czarnych brył, odcinających się na tle tej mrocznej atmosfery. Usiadłem, zdjęty tem uczuciem jakie ogarnia nas, prawie mimo naszej woli, pod ciemnemi arkadami kościoła. Oczy moje, jeszcze pełne blasku słońca, stopniowo dopiero przyzwyczaiły się do tej sztucznej nocy.
— Ten pan, rzekła, to twój przyjaciel szkolny.
Lambert nie odpowiedział. Dojrzałem go wreszcie, a widok ten wyrył się nazawsze w mej pamięci. Stał wsparty łokciami na gzymsie boazerji, tak iż tors jego jakgdyby się uginał pod ciężarem pochylonej głowy. Włosy, długie jak u kobiety, spadały mu na ramiona i okalały twarz w sposób dający jej podobieństwo z popiersiami wielkich ludzi z epoki Ludwika XIV. Twarz jego była zupełnie biała. Pocierał raz po raz jedną nogę o drugą machinalnym ruchem, którego nic nie mogło wstrzymać, a to nieustanne tarcie dwuch kości wydawało okropny chrzęst. Obok niego znajdował się tapczan z mchu ułożony na desce.
— Bardzo rzadko zdarza mu się położyć, rzekła panna de Villenoix, mimo że za każdym razem śpi przez kilka dni.
Ludwik stał tak w pozycji, w której go ujrzałem, dzień i noc, z nieruchomemi oczyma, nie spuszczając ani nie podnosząc powiek. Spytawszy panny de Villenoix czy światło nie uraziłoby Ludwika, na jej odpowiedź uchyliłem lekko żaluzje; wówczas mogłem ujrzeć wyraz twarzy mego przyjaciela. Niestety! była już pomarszczona, wyblakła, bez blasku w oczach, które stały się szkliste jak oczy ślepego. Wszystkie rysy jego zdawały się ściągnięte konwulsyjnie ku szczytowi głowy. Próbowałem mówić doń kilkakrotnie, ale nie usłyszał. Był to szczątek wyrwany z grobu, zdobycz życia na śmierci, lub śmierci na życiu. Bawiłem tam blisko od godziny, tonąc w nieokreślonej zadumie, wydany na łup mnóstwa bolesnych myśli. Słuchałam panny de Villenoix, która opowiadała mi wszystkie szczegóły tego życia podobnego życiu dziecka w kolebce. Nagle Ludwik przestał pocierać nogą o nogę i rzekł zwolna:
— Anioły są białe.
Niepodobna mi oddać wrażenia, jakie na mnie uczyniło to słowo, dźwięk tego tak ukochanego głosu, którego mozolnie wyczekiwane akcenty zdawały się dla mnie na zawsze stracone. Bezwiednie oczy napełniły mi się łzami. Mimowolne przeczucie przebiegło nagle mą duszę; zbudziło się we mnie powątpiewanie czy Ludwik postradał rozum. Byłem zupełnie pewny, że mnie nie widział ani nie słyszał; ale harmonje jego głosu, zdające się świadczyć o niebiańskiem szczęściu, użyczyły tym słowom nieodpartej mocy. Słowa jego — niezupełne objawienie nieznanego świata — rozległy się w naszych duszach niby jakiś wspaniały dźwięk dzwonów kościelnych w głębokiej nocy. Nie dziwiłem się już, że panna de Villenoix uważa Ludwika za zupełnie zdrowego na umyśle. Może życie duszy unicestwiło w nim życie ciała. Może towarzyszka jego miała, jak ja w tej chwili, nieokreślone przeczucie tej melodyjnej i czarownej natury, którą my zowiemy, w jej najszerszem pojęciu, NIEBEM. Ta kobieta, ten anioł, była tam wciąż, siedząc przy krosnach, i za każdym razem kiedy przewlekała igłę, obejmowała Lamberta łagodnem i smutnem spojrzeniem. Niezdolny znieść tego straszliwego widowiska — nie umiałem bowiem, jak panna de Villenoix, odgadnąć wszystkich jego tajemnic — wyszedłem; poszliśmy się przejść nieco, aby pomówić o niej i o Lambercie.
— Bezwątpienia, rzekła, Ludwik musi wydawać się obłąkanym; ale nie jest nim, jeżeli słowo obłąkany określa jedynie tych, u których, z niewiadomych przyczyn, mózg się spaczy i których czyny stają się zupełnie bezrozumne. U mego męża wszystko kojarzy się doskonale. Jeżeli pana nie poznał fizycznie, niech pan nie sądzi że pana nie widział. Zdołał się wyzwolić od swego ciała i widzi nas pod inną postacią, nie wiem jaką. Kiedy mówi, wyraża cudowne rzeczy. Jedynie zdarza się dość często, że kończy słowami myśl rozpoczętą w jego duchu, lub też zaczyna zdanie, które kończy w myśli. Dla innych wydałby się niespełna rozumu; dla mnie, która żyję w jego myśli, wszystkie jego idee są jasne. Przebiegam drogę dokonaną przez jego umysł, i, mimo że nie znam wszystkich jej zakrętów, potrafię jednak znaleźć się z nim u celu. Komuż nie zdarzyło się nieraz myśleć o rzeczy błahej, która, drogą wypływających z niej pojęć lub wspomnień, pociągnie go ku doniosłym myślom? Często, mówiąc o jakim błahym przedmiocie, niewinnym punkcie wyjścia nagłej medytacji, myśliciel zapomina lub zmilcza oderwane łączniki, które doprowadziły go do konkluzji, i zaczyna dalej mówić, ukazując jedynie ostatnie ogniwo tego łańcucha refleksji. Zwykli ludzie, którym ta chyżość wizji myślowej jest obca, nieświadomi pracy wewnętrznej ducha, zaczynają śmiać się z marzyciela i uważają go za szaleńca, jeżeli podlega takim zapomnieniom. Ludwik jest wciąż taki: bezustanku buja w przestrzeniach myśli i szybuje w nich z chyżością jaskółki; umiem podążać za nim w jego zwrotach. Oto dzieje jego szaleństwa. Może kiedyś Ludwik powróci do tego życia w którem my wegetujemy; ale, jeśli oddycha powietrzem niebios przed czasem w którym nam będzie dozwolone w nich istnieć, czemu mielibyśmy pragnąć jego powrotu między nas? Mnie wystarcza że słyszę bicie jego serca, całe moje szczęście jest być przy nim. Czyż nie jest zupełnie moim? Od trzech lat, na dwa zawody, posiadałam go przez kilka dni: w Szwajcarji, dokąd go zawiozłam, i w Bretanji, na jakiejś wyspie gdzie bawiłem z nim dla kąpieli morskich. Byłam dwa razy bardzo szczęśliwa! Mogę żyć wspomnieniami.
— Ale, rzekłem, czy pani spisuje słowa, które mu się wymykają?
— Po co? odparła.
Umilkłem; wiedza ludzka zdała mi się czemś bardzo małem wobec tej kobiety.
— W epoce gdy zaczął mówić, dodała, zdaje mi się że spisałam pierwsze jego myśli, ale później poniechałam tego; wówczas nie rozumiałam jeszcze nic z tego co mówił.
Tu na ziemi wszystko jest wytworem SUBSTANCJI ETERYCZNEJ, będącej wspólną podstawą wielu zjawisk, znanych pod niewłaściwemi nazwami elektryczności, ciepła, światła, fluidu galwanicznego, magnetycznego etc. Powszechność przeobrażeń tej substancji stanowi to, co pospolicie zowie się materją.
Mózg jest zbiornikiem, w który ZWIERZĘ przenosi to, co, wedle siły tego narządu, każda z jego organizacji może wchłonąć z tej SUBSTANCJI, i skąd ona wychodzi przekształcona w wolę.
Wola jest to fluid, właściwy każdej istocie obdarzonej ruchem. Stąd niezliczone postacie, które obleka ZWIERZĘ, i które są wynikiem jej kombinacji z SUBSTANCJĄ. Instynkty jego są wytworem konieczności, nałożonych przez środowisko w którem się rozwija. Stąd jego odmiany.
W człowieku wola staje się siłą która mu jest właściwą, i która przewyższa co do nasilenia własność tę u innych gatunków.
Przez swoje stałe odżywienie, wola wiąże się z SUBSTANCJĄ, którą odnajduje we wszystkich przeobrażeniach, przenikając ją myślą, będącą swoistym wytworem woli ludzkiej, kombinowanym z odmianami SUBSTANCJI.
Wola wyraża się zapomocą organów, pospolicie nazwanych pięcioma zmysłami, a które są tylko jednym, t. j. zdolnością widzenia. Tak dotyk jak smak, słuch jak węch, są wzrokiem dostosowanym do przeobrażeń SUBSTANCJI, którą człowiek może uchwycić w dwuch jej stanach: przeobrażoną i nieprzeobrażoną.
Wszystkie rzeczy wchodzące formą w dziedzinę jedynego zmysłu t. j. zdolności widzenia, sprowadzają się do kilku zasadniczych ciał, których pierwiastki są w powietrzu, w świetle lub w pierwiastkach powietrza i światła. Dźwięk jest modyfikacją powietrza; wszystkie barwy są modyfikacjami światła; wszelki zapach jest kombinacją powietrza i światła. Tak więc cztery wyrazy materji w stosunku do człowieka, dźwięk, barwa, zapach i kształt mają toż samo pochodzenie; niedaleki bowiem jest dzień, w którym odnajdzie się filiacje pierwiastków światła w pierwiastkach powietrza. Myśl, zrodzoną ze światła, wyrażamy słowem, które rodzi się z dźwięku. Dla niego tedy, wszystko pochodzi z SUBSTANCJI, której przeobrażenia różnią się jedynie LICZBĄ, pewnem dawkowaniem, którego stosunki wydają osobniki lub rzeczy z zakresu tego co nazwano KRÓLESTWAMI.
Kiedy SUBSTANCJA wchłonięta jest w dostatecznej ilości, czyni ona z człowieka narząd o olbrzymiej sile, stykający się z samą istotą SUBSTANCJI i działający na zorganizowaną naturę nakształt wielkich strumieni, które pochłaniają małe. Chcenie wprawia w ruch tę niezależną od myśli siłę, która, przez swoje skupienie, uzyskuje niektóre własności SUBSTANCJI, jak szybkość światła, przenikanie elektryczności, zdolność nasycania ciał; — a trzeba do nich dodać rozumienie własnej możności. Ale istnieje w człowieku pewien czynnik pierwotny i naczelny, nie znoszący żadnej analizy. Rozłożymy całego człowieka, odkryjemy może pierwiastki myśli i woli; ale zawsze spotkamy, bez możności rozwiązania, owo X, o które niegdyś się rozbijałem. To X, to jest SŁOWO, którego działanie pali i pożera tych którzy nie są przygotowani do jego przyjęcia. Rodzi ono nieustannie SUBSTANCJĘ.
Gniew, jak wszystkie wyrazy naszych namiętności, jestto prąd siły ludzkiej działający elektrycznie; wstrząśnienie jego, w momencie wyzwalania, działa na wszystkie osoby obecne, nawet gdy nie są jego przedmiotem ani przyczyną. Czyż nie zdarzają się ludzie, którzy, przez wyładowanie swego chcenia, doprowadzają do szczytu uczucia mas?
Fanatyzm i wszystkie uczucia, to są żywe siły. U pewnych istot siły te stają się rzekami woli, które jednoczą i porywają wszystko.
Jeżeli przestrzeń istnieje, niektóre zdolności dają moc przebycia jej z taką chyżością, że w skutku równa się to z jej zniesieniem. Od twego łóżka do krańców świata są tylko dwa kroki: WOLA — WIARA!
Świat idej rozpada się na trzy sfery: sferę instynktu, abstrakcji, widzenia[1].
Największa część widzialnej ludzkości, część najsłabsza, zamieszkuje sferę instynktu. Ludzie instynktu rodzą się, pracują i umierają, nie wznosząc się do drugiego stopnia inteligencji ludzkiej: do abstrakcji.
Widzenie polega na tem, aby widzieć zarówno zjawiska świata materjalnego jak duchowego w ich pierwotnych i następowych rozgałęzieniach. Najwspanialsze umysły ludzkie to te, które wyszły z mroków abstrakcji aby dojść do światła widzenia. (Specialité, species, wzrok, wzierać, widzieć wszystko i od jednego razu; speculum zwierciadło lub zdolność ocenienia rzeczy oglądaniem jej w całości.) Jezus był widzącym, widział fakt w jego korzeniach i jego owocach, w przeszłości która go poczęła, w obecności w której się objawiał, w przyszłości w której się rozwijał; wzrok jego przenikał cudze myśli. Doskonałość wewnętrznego wzroku rodzi dar widzenia. Widzenie góruje nad intuicją. Intuicja jest jedną ze zdolności WEWNĘTRZNEGO CZŁOWIEKA, którego widzenie jest atrybutem. Działa ona zapomocą nieuchwytnego poczucia, którego ten kto mu jest posłuszny jest nieświadom: Napoleon usuwający się instynktownie z miejsca nim kula w nie uderzyła.
Między sferą widzenia a sferą abstrakcyjności znajdują się, tak jak pomiędzy tą ostatnią a instynktem, istoty, w których rozmaite przymioty tych dwóch królestw kojarzą się i wydają mięszańców: genjalnych ludzi.
Stąd trzy stopnie dla człowieka: człowiek instynktu jest poniżej miary; człowiek abstrakcji jest na poziomie; widzący jest powyżej. Widzenie otwiera człowiekowi jego prawdziwe szranki, nieskończoność zaczyna w nim kiełkować; w niej widzi swój los.
Istnieją trzy światy: NATURALNY, DUCHOWY, BOSKI. Ludzkość przechodzi przez świat naturalny, który nie jest stały ani w swojej istocie ani w swoich własnościach. Świat duchowy jest stały w swojej istocie, a ruchomy w swoich własnościach. Świat boski jest stały i w swoich własnościach i w swojej istocie. Istnieje zatem nieodzownie obrządek materjalny, obrządek spirytualny, obrządek boski; trzy formy, które wyrażają się czynem, słowem, modlitwą, inaczej mówiąc faktem, pojęciem i miłością. Człowiek instynktu żąda faktów, człowiek abstrakcji zaprząta się ideami, widzący widzi cel, dąży do Boga, którego przeczuwa lub ogląda.
Toteż, pewnego dnia, odwrotne znaczenie słów ET VERBUM CARO FACTUM EST będzie może streszczeniem nowej Ewangelji, która powie: I CIAŁO STANIE SIĘ SŁOWEM, STANIE SIĘ SŁOWEM BOŻEM.
Zmartwychwstanie spełnia się wiatrem niebios, który zamiata światy. Anioł niesiony wiatrem nie powiada: „Umarli, wstańcie!” ale powiada „Niech żywi wstaną”.
Oto myśli, które zdołałem, nie bez wielkiego trudu, oblec w kształty dostępne dla naszych pojęć. Są i inne, które Paulina spamiętała dokładniej, nie wiem czemu, i które przepisałem; ale są one wręcz rozpaczliwe, kiedy, wiedząc z jakiej inteligencji wyszły, silimy się je zrozumieć. Przytoczę z nich kilka, aby dopełnić obrazu tej postaci; może też i dlatego, że, w tych ostatnich myślach, formuła Lamberta ogarnia światy lepiej od poprzedzającej, która odnosi się jakgdyby tylko do ruchu zoologicznego. Ale, między temi fragmentami, istnieje widoczny związek w oczach osób, dość rzadkich zresztą, które lubią się nurzać w tych otchłaniach intelektualnych.
Wszystko istnieje na świecie jedynie przez ruch i liczbę.
Ruch jest poniekąd liczbą działającą.
Ruch jest wynikiem siły zrodzonej przez słowo i przez opór który jest materją. Bez oporu, ruch byłby bez rezultatu, działanie jego byłoby nieskończone. Przyciąganie Newtona nie jest prawem, ale objawem ogólnego prawa powszechnego ruchu.
Zależnie od oporu, ruch wydaje kombinację którą jest życie; z chwilą gdy jeden lub drugi przeważa, życie ustaje.
Liczba, która wydaje wszelkie odmiany, rodzi również harmonję, która, w swojem najwyższem pojęciu, jest związkiem między częściami a jednością.
Bez ruchu wszystko byłoby jedną i tą samą rzeczą. Jego wytwory, tożsame w swej istocie, różnią się jedynie liczbą, która wydała właściwości.
Człowiek stoi właściwościami, anioł istotą.
Łącząc swoje ciało z czynnością zasadniczą, człowiek może dojść do tego aby się zjednoczyć ze światłem przez swoje WNĘTRZE.
Liczba jest świadkiem intelektualnym, który przynależy jedynie człowiekowi i przez którego ten może dojść do poznania słowa.
Istnieje liczba, której Nieczysty nie przekracza, liczba w której stworzenie się kończy.
Wszechświat jest tedy rozmaitością w jedności. Ruch jest środkiem, liczba rezultatem. Celem jest powrót wszystkich rzeczy do jedności, która jest Bogiem.
TRZY i SIEDEM są to dwie największe liczby spirytualne.
TRZY jest to formuła światów stworzonych. Jest spirytualnym znakiem stworzenia, tak jak materjalnym znakiem obwodu. W istocie, Bóg posługiwał się jedynie krzywiznami. Linja prosta jest atrybutem nieskończoności; toteż człowiek, który przeczuwa nieskończoność, odtwarza ją w swoich dziełach. DWA jestto liczba płodzenia. TRZY jest liczbą istnienia, która obejmuje płodzenie i jego produkt. Dodajcie poczwórność, a będziecie mieli SIEDEM, które jest formułą nieba. Bóg jest ponad tem, jest jednością.
Odwiedziwszy jeszcze raz Lamberta, pożegnałem jego żonę i wróciłem opanowany myślami tak zabójczemi dla praktycznego życia, że, mimo przyrzeczeń poniechałem powrotu do Villenoix. Widok Ludwika wywarł na mnie jakieś dziwnie ponure wrażenie. Lękałem się znów znaleźć w tej odurzającej atmosferze, w której ekstaza stawała się zaraźliwa. Każdy doświadczyłby, jak ja, chęci rzucenia się w nieskończoność, tak samo jak żołnierze zabijali się wszyscy na posterunku, gdzie popełnił samobójstwo jeden z nich w obozie w Boulogne. Wiadomo, że Napoleon musiał spalić ten lasek, zawierający myśl, która doszła do stanu chorobliwych miazmatów. Może pokój Ludwika był podobny owemu posterunkowi? Dwa te fakty byłyby nowym dowodem na rzecz jego systemu
o przenoszeniu woli. Odczuwałem tam dziwne zaburzenia, przewyższające najfantastyczniejsze objawy spowodowane kawą, herbatą, snem i gorączką, tajemniczemi czynnikami których straszliwe działanie owłada tak często naszą głową. Byłbym może zdołał przeobrazić w całkowitą książkę te wszystkie myśli, zrozumiałe jedynie dla niewielu umysłów, nawykłych pochylać się nad brzegiem otchłani, w nadziei ujrzenia ich dna. Życie tego olbrzymiego mózgu, który, bezwątpienia, zaczął pękać ze wszystkich stron niby zbyt wielkie cesarstwo, znalazłoby się tam rozwinięte w opowiadaniu wizji tej istoty, niezupełnej przez nadmiar siły lub przez słabość; ale wolałem raczej zdać sprawę ze swoich wrażeń, niż napisać utwór mniej lub więcej poetycki.
Ludwik umarł mając dwadzieścia ośm lat, 25 września r. 1824, w ramionach swej przyjaciółki. Kazała go pochować na wysepce w parku w Villenoix. Na grobie jego wznosi się prosty kamienny krzyż, bez nazwiska, bez daty. Kwiat zrodzony nad przepaścią miał w nią spaść nieznany, z nieznanemi swemi barwami i zapachami. Czyż nie pragnął często, jak wielu ludzi niezrozumianych, zanurzyć się dumnie w nicość i zatracić w niej tajemnice swego życia! Jednakże panna de Villenoix miałaby prawo wyryć na tym krzyżu nazwisko Lamberta ryjąc swoje własne. Od straty męża, czyż to nowe zjednoczenie nie jest nadzieją wszystkich jej godzin? Ale próżności cierpienia obce są wiernym duszom. Villenoix rozpada się w ruinę. Żona Lamberta nie mieszka już tam, z pewnością aby czuć się tam w wyobraźni tak jak żyła niegdyś. Czyż nie słyszano niedawno, jak z jej ust wyszły te słowa:
W zamku Saché, czerwiec — lipiec 1832.