Luzyady/Kilka słów o życiu autora

<<< Dane tekstu >>>
Autor Adam M-ski
Tytuł Kilka słów o życiu autora
Pochodzenie Luzyady
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1890
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KILKA SŁÓW O ŻYCIU AUTORA.


Kiedy przed laty dziesięciu cały świat ucywilizowany obchodził 400 setną rocznicę skonu Camoensa, i u nas uroczystość ta nie przebrzmiała bez echa. Wszystkie pisma uczciły wspomnieniem wielkiego poetę i patryotę; Biblioteka zaś Warszawska i Ateneum zamieściły piękne i obszerne studya o nim: piérwsze pióra K. Kaszewskiego, drugie Edwarda Grabowskiego. Niedawne to czasy i łatwo dostać wyżéj wspomnione prace osobom, które ich nie znają; liczni czytelnicy Biblioteki i Ateneum mają je zawsze żywo w pamięci; dla tych przyczyn, nie probując nawet współzawodniczyć z tak wytrawnemi pióry, które oceniły krytycznie wielką epopeję nowożytną portugalskiego wieszcza, ograniczę się tu do przypomnienia w kilku słowach kolei życia poety, gdyż poznanie ich dzieło jego zrozumialszém czyni.
Luiz Camoens urodził się w Lizbonie ze staréj szlacheckiéj, ale zubożałéj rodziny, pochodzącéj z Galicyi. Rok urodzenia jego niepewny: podawano 1517, 1524 i 1525. Ściślejsze poszukiwania dowiodły, iż piérwsza data jest błędną, między dwiema zaś pozostałemi, różnica może być bardzo mała, zaledwie paromiesięczna. Najlepszym dowodem jest wyciąg z ksiąg, dotyczących spraw zarządu w Indyach, odnaleziony przez Manoela de Faria, w którym znajdujemy wymieniony wiek Camoensa w chwili wstąpienia na służbę. Dokument ten nosi datę 1550 roku: Camoens podówczas lat 25 liczył.
Ojcem Luiza był Simâo Vaz Camoens, żeglarz i żołnierz, przez linię żeńską spokrewniony z Vasco de Gamą; matką — Anna de Sà e Macedo, również ze szlacheckiéj rodziny pochodząca.
Syn żołnierza, mający w żyłach krew słynnego bohatera, mógł młody Luiz już w domu rodzicielskim poić się tradycyą wielkich czynów, których uwiecznieniu w poezyi całe swe życie następnie miał poświęcić. O piérwszych atoli jego latach mało wiemy: w dzieciństwie jeszcze utracił matkę, ojciec zaś, człowiek niedostatni, musiał często oddalać się, powoływany obowiązkami służby wojskowéj. Prawdopodobnie początkową naukę odbywał chłopak w szkole Santa Cruz w Santaremie, lecz w 13-ym roku życia staje już wśród zastępów współtowarzyszy w uniwersytecie w Coimbrze, nad którym król Jan III-ci szczególną rozciągnął opiekę, wglądając pilnie w sprawy szkolne, do tego stopnia, iż znał z pamięci imiona wszystkich uczniów. Tu, na ławicy szkolnéj, posiadł zdolny młodzieniec całą mądrość owoczesną, to jest: gruntowne zrozumienie języków starożytnych, historyi i poezyi Greków i Rzymian, a obok tego znajomość dziejów własnego kraju, téj niby epopei cudownéj, pełnéj walk, krwi, bohaterskich wysiłków i nadludzkich poświęceń. Uwielbienie gieniusza starożytności i bezgraniczna miłość dla ojczyzny, stały się téż dwiema gwiazdami przewodniemi jego życia i utworów poetyckich; stąd płyną ich zalety i niedostatki.
Wiadomo, jak bogatą spuściznę literacką przekazała nam starożytność, ale i w nauce dziejów ojczystych miała już na czém kształcić się owoczesna młodzież portugalska, gdyż były już w obiegu dzieła znakomitych historyków: Andrzej de Resende badał najdawniejsze dzieje Luzytanii, Fernand Lopez de Castanieda skreślił historyę odkrycia i zdobycia Indyj, książkę tłómaczoną na kilka języków, Barros już w 1532 roku wydał dwie części swego dzieła traktującego o tym samym przedmiocie. Poezye takich pisarzy jak Sa de Miranda i Antoni Ferreira, nieogłoszone jeszcze drukiem, krążyły przecież między studentami w licznych odpisach; słynny zaś śpiewnik, Cancioneiro, wydany w 1516 roku przez Garcia de Resende, był skarbcem poezyi ludowéj, pieśni miłosnych i rycerskich przeszło 150-ciu poetów.
Ukończywszy nauki dwudziestoletni Luiz wraca do Lizbony, gdzie wdzięczna powierzchowność, wyższe wykształcenie i przebłyski wielkiego talentu, ukazujące się już w piérwszych jego utworach, jednają mu licznych przyjaciół. W tych piérwszych chwilach młodości płochy i ulegający wrażeniom poeta miewał przelotne miłostki, których ślad pozostał w jego poezyach; wkrótce jednak poznał uczucie, nie mające mu przynieść nic prócz niedoli, a przecież trwające aż do śmierci. Kto była kobiéta, przedmiot tak stałéj miłości? pozostało zagadką nierozwiązaną: poeta, opiewając ją pod kilku zmyślonemi imionami, prawdziwego jéj imienia i nazwiska nigdy nie wymienił. Biografowie przypuszczają ogólnie, iż była nią Katarzyna de Atayde, dama przebywająca na dworze, wysokiego rodu i niepospolitéj piękności, nieobojętna na hołdy młodzieńca, gdyż w utworach jego nieraz maluje się niepokój i niepewność miłości, lecz niéma skarg na obojętność lub wzgardę. Na nieszczęście, stanowiska były różne: Luiz, pomimo wykształcenia i gienialnych zdolności, był przecież tylko ubogim, dorabiającym się karyery młodzieńcem; rodzina zatém pięknéj pani, niezadowolona z jéj sympatyi i trochę niemi zatrwożona, wyrobiła rozkaz usuwający poetę z Lizbony, dokąd nie wrócił aż po dwóch latach, kiedy znikły powody obawy, bo ubóstwiana jego kochanka, odpowiednio życzeniom krewnych, za mąż wydaną została. Tak przynajmniéj wolno wnioskować ze smutnych skarg, dźwięczących w poezyach, skreślonych w téj dobie, gdzie poeta, opisując rzewnie swój zawód miłosny i niewiarę ukochanéj, porównywa siebie do łabędzia, który przed skonem najsmutniejszą i najdźwięczniejszą pieśń z piersi dobywa. Obok niezmiernéj boleści, graniczącéj z rozpaczą, nigdzie złorzeczenia; poeta zamknął w duszy przeczysty obraz swego ideału i zachował go nieprzyćmionym na zawsze.
Wszakże dwa lata spędzone na wygnaniu, prawdopodobnie w Santaremie, nie upłynęły bezowocnie: w tym właśnie przeciągu czasu, Camoens napisał wiele drobniejszych poezyj, oraz trzy sztuki teatralne, które, jakkolwiek niepozbawione wielu zalet, wskazują jednak, iż nie było to pole właściwe dla jego talentu. W tym czasie także powstał zamiar napisania wielkiego dzieła, mającego objąć całe dzieje ojczyzny i rozsławić je śród spółczesnych i potomnych: poeta obmyślił plan poematu i nawet parę pieśni skreślił. Po powrocie do Lizbony, Camoens znalazł się w przykrém położeniu: poezye jego nie pozyskały dostatecznego wrażenia, zawód w miłości zranił serce, majątku ani stanowiska nie posiadał; wskutek tego wszystkiego, a może powodowany zapałem młodzieńczym, pragnąc stanąć w szeregach walczących za tę tak drogą ojczyznę — poeta wsiadł na okręt, zostający pod dowództwem jego ojca i jako ochotnik, popłynął do Maroko.[1]
Tu naprzemian walcząc orężem lub układając rymy, w potyczce z nieprzyjacielem pod Ceutą utracił lewe oko, lecz świetnych wawrzynów nie pozyskał i wrócił, nie poprawiwszy w niczém swego losu. W 1553 r. eskadra złożona z 4-ch okrętów, odpływała do Indyj pod dowództwem Alvareza Cabrala; widzimy na statku Sâo Bento zawiedzionego poetę, udającego się w nieznane światy szukać lepszéj doli. Gwałtowna burza rozproszyła eskadrę, jeden tylko Sâo Bento dobił się do Indyj. Ta długa podróż tak pełna niebezpieczeństw, następne walki w Indyach i owe piérwsze w Afryce, wpłynęły na to, iż opisy zarówno morskiéj żeglugi jak i bitw mnogich w Luzyadach, tchną takiém życiem i prawdą: poeta sam przeżył i przetrwał to wszystko, o czém nam opowiada. W Goa nie powiodło mu się zdobyć urzędu, wstąpił więc znowu do wojska i należał do szczęśliwéj wyprawy wicekróla Alfonsa de Noronha, przeciwko królowi wyspy Pimento, który zagrażał innym książętom, sprzymierzeńcom Portugalii.
Wicekról był mu życzliwym, odkrywały mu się lepsze nadzieje, lecz już w 1554 r. Noronha został odwołanym do Europy, zastąpił go Pedro de Moscarenhas, nieznający poety, a i ten zbyt krótko miał zostawać u steru rządu. Moscarenhas przedsięwziął wyprawę przeciwko piratom, niepokojącym okręty portugalskie, a podniecanym przez zazdrośne republiki włoskie: Wenecyę i Genuę, których handel doznał wielkiego uszczerbku, odkąd Portugalczycy, opłynąwszy przylądek Dobréj Nadziei, otworzyli bezpośrednią drogę handlową do Indyj. Wyprawa ta pod dowództwem Manoela de Vasconcellos nie powiodła się wcale: statki, spędziwszy kilka miesięcy u wnijścia do morza Czerwonego, wróciły z niczém; nieprzyjaciel się nie ukazał. Uczestniczący w téj wyprawie poeta i tu śród niewygód nudy i samotności, marzył i pisał, a nieuleczony ze swéj rany serdecznéj, zapytuje wiatrów i ptaków o wieści o swéj ukochanéj. Kiedy eskadra wróciła do Goa, już tu wicekrólem był Franciszek Barreto. W owéj epoce potęga Portugalczyków w Indyach doszła do szczytu: miasto Goa zabudowało się pałacami, handel zgromadzał bogactwa niezmierne; lecz wraz z tym zbytkiem wcisnęło się już i zepsucie. Znikała dawna duma i bezinteresowna miłość kraju, zaczynały się nadużycia, wyzysk i uciemiężenie podbitych ludów. Zabolało szlachetne serce patryoty, trysnęła zeń paląca satyra, w któréj wykazawszy nadużycia potężnym głosem, gromi i upomina swych ziomków; a chociaż poeta nie wymienił nikogo, winni poznali swój obraz, przypłacił więc swą szlachetną otwartość więzieniem, a następnie wygnaniem. Kilka lat ubiegło mu na wyspach Moluckich i w Makao na wybrzeżu chińskiém, gdzie Portugalczycy mieli punkt handlowy; tu téż następca Barreta, Constantino de Bragança, przeznaczył poecie skromny urząd administratora spadków, który chociaż niezgodny z jego usposobieniem, wydobył go jednak z nędzy, stale go dotąd prześladującéj. Po dziś dzień mieszkańcy Makao pokazują za miastem grotę, gdzie w ciszy i samotności lubił pracować nad swym ulubionym poematem. Na wygnaniu téż doszła go wiadomość o śmierci dawnéj kochanki, którą w rzewnych pieśniach opłakał. Zebrawszy pewien fundusik, wybrał się z powrotem do Goa, lecz statek, na którym popłynął, rozbił się u ujścia rzeki Me-kong, i poeta zaledwie przy pomocy wiernego sługi, zdołał się uratować. Z całego majątku pozostał mu tylko ukochany manuskrypt, już wodą morską zmoczony. Zaledwo na początku 1561-go roku wrócił do stolicy, gdzie znalazł życzliwe przyjęcie u wicekróla i pięknym wierszem za to mu się wywdzięczył: trzeba wszakże dodać, iż Constantino de Bragança w zupełności na oddane mu pochwały zasługiwał: Camoens nigdy się nizkiém pochlebstwem nie splamił. Była to krótka chwila wytchnienia w jego skołataném życiu; niestety, nie długo trwała. Już we wrześniu 1561-go roku, życzliwy mu wicekról odjechał do Lizbony, następca zaś jego, hrabia Redondo, nie znający osobiście poety, dał ucho oskarżeniom jego wrogów, zarzucających mu różne nadużycia popełnione podczas urzędowania w Makao, i dozwolił wtrącić go do więzienia. Camoens z łatwością odparł zarzuty oszczerców, którzy mu owéj słynnéj satyry zapomniéć nie mogli, lecz został jeszcze zatrzymany w więzieniu, z powodu długu zaciągniętego przed laty u pewnego głośnego skąpca; dowcipny epigramat zwrócony do wicekróla, pozyskał mu natychmiastowe wyzwolenie.
Szczegóły następnych kilku lat życia poety od 1562 — 1567-go nie są dokładnie znane; to wszakże wiadomo, iż zimy poświęcał zwykle umysłowéj pracy, z wiosną zaś brał udział w wyprawach morskich, które Portugalczycy w różne strony przedsiębrali: pióro i oręż zawsze mu równie drogiemi były, skoro mogły służyć ku pożytkowi i chwale ojczyzny. Należy jeszcze zaznaczyć piękny rys jego charakteru, iż pozyskawszy szacunek i względy wicekróla, mimo ubóstwa swego, nigdy nic dla siebie nie żądał, kiedy przeciwnie w sprawach przyjaciół swych gorliwie i skutecznie wstawiać się umiał. Nie był téż obojętnym w téj epoce poeta na wdzięk kobiet, o czém świadczą czułe wspomnienia o pewnéj damie portugalskiéj, która w sercu jego żywsze wzbudziła uczucie, a następnie żale po jéj śmierci, gdy wracając do Europy podczas burzy morskiéj zginęła. Pozostał także wiersz opiewający wdzięki pięknéj czarnéj niewolnicy. Były to chwilowe miłostki, przelotne uśmiechy, któremi przeplatał ciężką pracę, wogóle bowiem charakter jego uległ wielkim zmianom: wrodzoną wesołość zastąpiła melancholia i ciągły smutek. I nie dziw: wprawdzie wrogowie umilkli, następca zaś hrabiego Redonda szacował poetę, lecz nadzieje i złudzenia młodzieńcze pierzchły bez śladu, interesa kraju tak w Indyach jak i w Europie, o ile dochodziły wieści, budziły poważne obawy, — wobec tego wszystkiego jedno już tylko pozostało pragnienie, wrócić do ojczyzny i wydać swe nieśmiertelne dzieło.
Podczas kiedy się biedził, skąd dostać środków na taką podróż, zdawało się, iż los życzliwie przyszedł mu z pomocą: Piotr Barreto, zamianowany rządcą Mozambiku, zaproponował poecie, iż go bezpłatnie, dla przyjemności korzystania z jego towarzystwa jedynie, zabierze z sobą do Afryki Wschodniéj, skąd łatwiej będzie dostać się do Europy. Camoens przyjął skwapliwie tę propozycyę i szczęśliwie dostał się do Sofali, lecz tu najgorzej traktowany przez swego mniemanego dobroczyńcę zerwał z nim i ujrzał się w ostatniéj nędzy w całkiem obcéj krainie. Wszakże, jak świadczy historyk (Diogo do Conto), i w tém ciężkiém położeniu nie upadł na duchu, nie zaniechał pracy: wykończał swój poemat i uporządkowywał inne pomniejsze utwory. Szczęśliwym trafem, wracający do Europy Antonio de Noronha, zatrzymał się w Mozambiku a z nim kilku przyjaciół poety. Naturalnie zabrano go na statek: kiedy zaś nikczemny Barreto upomniał się o zapłatę za przejazd z Indyj do Afryki, przyjaciele zrobili składkę i zaspokoili nikczemnika.
Ku schyłkowi 1569 roku, statek Santa Fé, wiozący poetę, ujrzał Lizbonę; lecz nie prędko udało się podróżnikom wejść do miasta, gdyż z powodu grasującéj wówczas morowéj zarazy, ujście Tagu było zamknięte, a przypływające statki kilkumiesięczną kwarantannę na morzu przebywać musiały. Dopiéro więc w czerwcu 1570 roku, po 17-sto-letniéj nieobecności mógł Camoens rodzinny gród swój powitać.
Nie miało czém znękane serce rozweselić się w ojczyźnie: król Jan III, wielce przez naród ukochany, już nie żył; młodziuchny Sebastyan, wbrew mądrym radom matki i najpoważniejszych mężów kraju, dał się opanować dwom jezuitom, braciom Camarra, i pod ich wpływem stopniowo od pobożności przechodził do fanatyzmu i nietolerancyi; inkwizycya szerzyła się po kraju, król zaś roił o olbrzymich wyprawach na niewiernych w Afryce, zamiast wytężyć wszystkie siły ku utrzymaniu ogromnych posiadłości, które przodkowie zdobyli na Wschodzie. Przy takim stanie rzeczy nikt nie zwrócił uwagi na wracającego poetę-rycerza; on sam mógłby łatwo pozyskać łaski, gdyby się zwrócił z pochlebném słowem do wszechwładnych ulubieńców królewskich, lecz nie zgadzało się to z charakterem Camoensa. Przeciwnie, pełniąc do ostatka powinność prawego obywatela, a nie bacząc na skutki, jakie stąd dla niego samego wynikną, przerobił on X-tą pieśń swego poematu, w natchnionych, głębokiém przekonaniem brzmiących wyrazach, upomniał młodego monarchę, kogo ma przypuszczać do łask swoich, jakim ufać doradcom; wykazał zgubność wpływów duchowieństwa, skoro zamiast pilnować ołtarza, do spraw publicznych się miesza; nakoniec zagrzéwał do zacnych czynów, które opiewać obiecywał i pragnął. Poemat Luzyady, poświęcony królowi, ukazał się w druku w 1572 roku i wywołał zachwyt ogólny w narodzie; król wszakże i jego ulubieńcy zachowali się obojętnie, pogardliwie. Nie prześladowano poety, wyznaczono mu szczupłą pensyjkę[2] na lat trzy, nie za literackie zasługi lecz za wojskowe, a i tę najnieregularniéj wypłacano.
Ostatnie lata jego życia przedstawiają dziwnie bolesny widok: jest to powolne konanie człowieka i gieniuszu. Autor uwielbianego powszechnie poematu w nędzy ostatniej, bez pomocy i współczucia ze strony ziomków, przemieszkiwał w ubogiej izdebce, w pobliżu kościoła ś-tej Anny. Służący Antonio, Jawańczyk, przywieziony z Indyj, który wieczorami żebrał po ulicach, ażeby wyżywić swego pana, i uboga przekupka mulatka, obdarzająca niekiedy wiktuałami — oto jedyni jego dobroczyńcy i opiekunowie. Za całą rozrywkę lubił schorzały, złamany poeta-żołnierz zasiadać jak student pomiędzy młodzieżą uczęszczającą na wykłady naukowe, odbywające się w klasztorze ś-go Dominika — lub rozmawiać z uczonym Manoelem Correo, proboszczem przy kościele ś-go Sebastyana, z którym po powrocie z Indyj zawiązał stosunki. Jakby dla dopełnienia téj niedoli, śmierć wydarła mu wiernego sługę, choroba zaś powaliła na łoże; przeniesiono go do szpitala.
W 1578 roku, król Sebastyan przedsięwziął szaloną, nierozważną wyprawę do Afryki i w bitwie w dolinie Kasr el-Kebir, w przeciągu kilku godzin armię i życie postradał. Żałoba okryła Portugalię; przeczuwano upadek kraju, obawiano się potęgi i chciwości Filipa II-go, króla hiszpańskiego, którego przewrotne rady młodego Sebastyana do zguby popchnęły. Wieść o klęsce doszła naszego poetę w szpitalu, zrozumiał całą jéj doniosłość, przesadził nawet w swym smutku zbolały starzec, gdy zawołał: „Przynajmniej umrę z ojczyzną moją!“ a potem dodał: „dowiedzą się, iż tak kochałem moje ojczyznę, że miło mi umierać nie tylko na jéj łonie, lecz z nią razem!“
— „Upaść może naród wielki, zniszczéć tylko nikczemny“ powiedział jeden z naszych myślicieli; gdziekolwiek w ziarnku pozostał kiełek niespróchniały, po najcięższéj zimie przebudzić się musi. Tak było z ojczyzną poety: pomimo tysiącznych klęsk, żyje ona i księga jéj dziejów dotąd nie zamknięta. P. Grabowski w pięknym życiorysie Camoensa, w Ateneum, przytacza świadectwo jednego z historyków portugalskich (Braga), iż wpływ Luzyady i jéj popularność, odegrały wielką rolę w ruchu rewolucyjnym roku 1640-go, który skruszył jarzmo hiszpańskie. Pieśń wiodąca lud do wyzwolenia, możeż być piękniejszy pomnik dla wieszcza? I należał się on wiernemu synowi ojczyzny, który za życia żadnéj za swe trudy i poświęcenia nie pozyskał nagrody. Nawet data jego śmierci niepewna; niedługo przeżył klęskę afrykańską, jedni wszakże oznaczają jako datę jego zgonu rok 1579-ty, inni 1580-ty. Ciało pochowano w kościele świętej Anny bez żadnego nagrobka; dopiéro w 16-cie lat później Gonzales Coutinho położył mu kamień z napisem; lecz i po śmierci fatalność ścigała nieszczęśliwego: podczas pamiętnego trzęsienia ziemi w Lizbonie kościół św. Anny zburzony został do szczętu, a z nim razem zniknął grób Camoensa.
Oto są dzieje poety, streszczone według’ życiorysu napisanego przez Clovisa Lamarre, najobszerniejszego ze wszystkich, jakie mi się udało miéć w ręku, opartego na źródłach i skreślonego z wielkiem umiłowaniem przedmiotu. Gdy śledzimy koleje tak niezwykłego żywota, stopniowo odsłania się przed nami posągowa, szlachetna postać wieszcza, będącego doskonałym wyobrazicielem swej epoki i narodu, przez co i pieśń jego tak do serc trafiła. Ten mały kraik na zachodnim krańcu Europy leżący, a Luzytania zwany, od wieków zalewała krew i deptały stopy walczących. Od bohaterskich zapasów Wiryata z potęgą Romy ileż lam plemion przeszło, ile walk się stoczyło! To też nic dziwnego, iż lud, który się wytworzył ze zlewu wielu ras stopionych zczasem w jednolitą masę wspólnością religii i języka, okazał się hartownym, rycerskim, awanturniczym, przedsiębierczym, że czuł w sobie nieustanne wrzenie sił młodzieńczych. Na szczęście mądrzy monarchowie umieli ten potok wrzącej lawy ująć w pewne karby i ku właściwym celom skierować. Więc najprzód walka o niepodległość własną i wyparcie najezdczych Maurów z krajów przez nich podbitych, następnie wyprawy i odkrycia morskie, iście zdumiewające swym ogromem, zwłaszcza jeśli się weźmie na uwagę, jak mały kraik tego wszystkiego dokonał. Niepospolite musiały być umysły, które takie dzieła obmyślały i bohaterskich też znajdowały swych myśli wykonawców. Rzecz naturalna, iż naród upoił się własną wielkością, iż przejął się niezmierną dumą wobec powodzeń, których zasługę słusznie sobie przypisywał. Brakło mu jeszcze tylko piewcy, któryby owe dzieje wspaniałe potomności przekazał. I przyszedł Camoens, krew z krwi, kość z kości bohaterów. Zrazu miłość znalazła w nim czułego trubadura, lecz wkrótce przemaga przywiązanie do ojczyzny i chęć służenia jej, oraz zdobycia na tej drodze wawrzynu dla siebie. Męski, poważny dźwięk trąby bojowéj zagłusza pieszczoną fletnię: przez lat dwadzieścia poeta walczy i sławę ojczyzny opiewa, a chociaż piosnka miłosna nieraz mu jeszcze na usta wybieży, to przecież drobna-to nutka tylko w onym wielkim rycerskim rapsodzie. Nie wolno mężowi dla miłości ani nawet dla pracy umysłowej usuwać się od czynnej służby krajowi, tak wówczas myślano; rozszerzanie granic ojczyzny, walkę z niewiernemi uważano za zasługę; zważywszy zaś, iż ci ludzie nigdy się nie wahali pierś własną wystawić na niebezpieczeństwo, trzeba im przyznać hart i pewną dziką wzniosłość, jaką podziwiamy w homerowskich bohaterach. — Były to przekonania powszechnie przyjęte; winniśmy zaznaczyć cechy samemu Camoensowi i jego literackiéj działalności szczególnie właściwe.
Pierwszą jest owo szlachetne mówienie prawdy ziomkom i możnym tego świata bez oglądania się na własny interes: nie pochlebia on nigdy; jeśli sławi ojczyznę swą, to w tem co wysławiania warte; jeśli dostrzeże zdrożność jaką, gromi ją, bez względu na stanowisko winowajców. Drugą — wydaje mi się przebłyskujący w jego dziele rys pewnego poczucia chrześcijańskiéj sprawiedliwości i ludzkości. Camoens nie lubuje się w opisach okrucieństw, dla niego wojna jest „potrzebą”. Jeśli Luzowie walczą z Maurami lub z sąsiady swemi, to wypierają najezdców, ciemięsców Chrystusowej wiary lub bronią swéj niepodległości i wetują krzywdy doznane. Jeśli Gama krwią oblewa brzegi Mozambiku, to płacąc za zdradziecki napad krajowców; dla przyjacielskiego króla Melindy ma tylko przyjaźń i wdzięczność. A i do Indyj, do Samorina, przybywają żeglarze z propozycyą zawarcia spokojnych traktatów handlowych i dopiéro prześladowani, zagrożeni zgubą, przekonawszy się o niemożności zawiązania przyjaznych stosunków, uciekają się do siły i wskutek ich doniesień król wysyła nowe statki, już tymrazem w celach podboju. Poeta zawsze stara się przedstawić ziomków swych, jako obrońców dobréj sprawy, jako niewinnie pokrzywdzonych. Czy tak było wistocie? zwyciężeni możeby nam co innego powiedzieli, ale któż kiedy pokonanych o zdanie pytał? Dość, że Camoens w to wierzył lub przynajmniéj pragnął, aby tak było. Siła przed prawem — to hasło za naszych czasów cynicznie wypowiedziane, — w rzeczywistości, niestety, rządziło sprawami świata od początku jego istnienia; jeżeli jednak owych ludzi twardych, zawsze gotowych krwią za krew zapłacić, co chwila zaglądających w oczy śmierci, a gdy okrutnych to w bezprzytomnym szale boju, porównamy z układnemi dyplomatami, którzy z zimnem wyrachowaniem z głębi swych wygodnych gabinetów, pod osłoną straży, ślą całym ludom wyroki zagłady — sympatya nasza i szacunek będą po stronie pierwszych. Robią oni wrażenie wezbranej na wiosnę rzeki, która nadmiaru wód w korycie swém utrzymać nie może; żywioł to niszczący, ale bezwiednie, pod naciskiem wyższéj siły konieczności.
Poemat Camoensa, znany w Europie, jako „Luzyada“, przez samego poetę, był zatytułowany Luzyady albo Luzytanie — „Os Lusiadas“, gdyż nie jest to powieść o jednym bohaterze, pomimo, iż Gama takim się wydaje; w rzeczywistości jest to historya całego kraju i narodu, jego dążeń i wierzeń, dobijania się bytu, wolności, rycerskiej sławy; historya gienialnych umysłów, które mu przewodniczyły, olbrzymich przedsięwzięć, nowych dróg odkrytych dla cywilizacyi całego świata. Gama w poemacie jest właśnie głosicielem téj świetności narodowej, z jego ust dowiadują się o niéj dalecy monarchowie, pamięć o niej krzepi go śród niebezpieczeństw i prowadzi do dokonania największego dzieła, do chwili będącej najwyższym rozkwitem narodowéj potęgi, jedném słowem — do odkrycia drogi do Indyj. Zarzucano poecie zbyteczne zapatrzenie się na wzory starożytne, zapożyczanie całych zwrotów od poetów dawnych. Było to naturalném w epoce ślepego uwielbiania starożytności; z ducha i treści utwór jego jest oryginalnym, odbijającym wiernie usposobienie tak samego twórcy, jak i jego spółczesnych, a dodać należy, iż od czasu, jak umilkły liry rzymskich piewców, jest to pierwsza epopeja rycerska na taką skalę osnuta. Kiedy Tasso wydał swą „Jerozolimę“, Camoens już nie żył.
Jeszcze za życia poety, w ciągu jednego roku (1572) dwukrotnie „Luzyady“ drukowano, po jego zaś śmierci wydania mnożyły się bez końca: dzieło upowszechniło się we wszystkich warstwach narodu, przekładano je nawet na łacinę. I inne narody pośpieszyły z hołdem uznania: Hiszpanie przełożyli poemat jeszcze za życia poety; tłómaczyli go również Włosi i Francuzi. Tasso wysoko cenił portugalskiego wieszcza. U nas Jacek Przybylski przyswoił „Luzyadę“ językowi polskiemu i drukował ją w Krakowie 1790 r. Przekład ten dość wierny co do treści i w wielu ustępach dość szczęśliwy (dziś przestarzały), pod względem formy odstępuje od oryginału, dźwięczne bowiem, śpiewne oktawy „Luzyadu tłómaczy monotonnym 13-to zgłoskowym wierszem; jest przytém tak wyczerpany, iż z niemałą trudnością u antykwaryuszów zaledwie znaleźć go można[3]. Wobec tego braku sądziłem, iż nowy, staranny przekład poematu, należącego do arcydzieł literatury europejskiéj, dokonany z oryginału, może się przydać naszemu piśmiennictwu. Z tą myślą pracowałem przez lat sześć, uczyłem się języka, tłómaczyłem „Luzyady“ z oryginału według wydania Brockhausa w Lipsku, następnie porównywałem z przekładami Przybylskiego i Lamarr’a. Pracę podjętą zrazu z przekonania, z czasem umiłowałem: Camoens zasługuje na to i dla poetycznej piękności jego dzieła i więcéj jeszcze dla idei, która je ożywia, dla idei wytrwałego służenia w doli i niedoli swemu społeczeństwu i krajowi. Przed kilku laty „Tygodnik Ilustrowany“ zamieścił dwa ustępy z mojego przekładu z kilku słowy życzliwéj oceny od redakcyi. Przychylne zdanie takiego znawcy, jakim był ówczesny redaktor Tygodnika, p. Jenike, było mi wielką zachętą, podnietą do pracy śród licznych trudności; jego téż łaskawym wskazówkom niemało zawdzięczam. Robiłem, com mógł; dziś jednak, w chwili rzucenia tego przekładu w świat, czuję wielką obawę, czym się dobrze wywiązał z zadania? czy niezbyt pokrzywdziłem luzyjskiego pieśniarza? Pocieszam się tem, że w najgorszym razie przekład mój przypomni go naszemu społeczeństwu i może lepszego tłómacza do wymierzenia mu sprawiedliwości zachęci. Na zakończenie pozwolę sobie przytoczyć dwie zwrotki wiersza również w „Tygodniku“ zamieszczonego, w którym broniłem się przeciwko zarzutowi, iż praca moja jest płonną, gdyż dziś podobne przekłady pożytecznemi ani pożądanemi nie są:

Może — po latach — jaki mały zuch
Za elementarz weźmie książkę mą,
I nagle iskrą zapali się duch,
A dziecko pojmie, za co ludzie mrą.
I chociaż po mnie zniknie wszelki ślad,
Choć może z grobu wyrzucą już kość,
Wyleci orlę w gronie bratnich stad
I spojrzy w słońce — dla mnie tego dość!

Oto cele i pobudki méj pracy.
Tłómacz.









  1. Wice-król Alfons de Noronhas wybierał się do Indyj, poeta czynił starania, aby z nim odpłynąć; do tego czasu, nie zaś do późniejszéj podróży, odnosi się ów dokument odnaleziony przez Manoela de Faria, świadczący o przyjęciu go na służbę. Musiały zajść jakieś ważne przeszkody, które go zmusiły zamiast do Indyj, udać się do Afryki.
  2. 16000 reisów — około 25 rs. W stosunku zaś do dzisiejszych cen zboża, około 120 rs.
  3. Doświadczyłem tego sam, gdyż po dwuletnich poszukiwaniach dopiéro książkę zdobyłem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zofia Trzeszczkowska.