<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Maja Liza
Podtytuł Romans
Rozdział Ojczyzna
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia Concordia Sp. akc.
Miejsce wyd. Lwów — Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Liljecronas hemland
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


OJCZYZNA.

Maja Liza siedziała w komorze, przy kuchni z Biblją i śpiewnikiem i czytała słowo boże dla pociechy w wielkiem strapieniu swojem.
Był wczesny ranek i minęła właśnie doba od czasu, kiedy znalazła ukochanego ojca martwego na ziemi. Przez cały dzień miała tyle zajęć, że nie mogła pomyśleć o stracie swojej. Ale w nocy ogarnął ją ból z całą mocą i zasnąć nie była w stanie. Wstała tedy, zanim zbudził się któryś z domowników, wzięła książki i czytała przez czas jakiś.
Niedługo jednak zamknęła je, złożyła ręce i podziękowała Bogu z głębi serca, że nie jest oto sama i opuszczona, ale ma przyjaciela wiernego i pewnego, który jej będzie pomagał i otaczał opieką. Na wieść o śmierci pastora mogła zjawić się macocha i zawładnąć folwarkiem, tak, że w braku takiego przyjaciela Maja Liza wpadłaby w jej szpony. W takim razie miałaby do opłakiwania nietylko stratę ukochanego ojca, ale straszny los własny.
Zaledwo to pomyślała, rozległy się zewnątrz domu pod oknem, wychodzącem na ogród przecudne dźwięki skrzypiec.
Maja Liza wiedziała, kto gra, bo sama posłała wczoraj po ukochanego.
Na moment błysło jej, że nie wypada grać w domu żałoby, ale odsunęła tę myśl zaraz. Przyjacielowi jej trudno było wyrazić słowami, co czuje, dlatego zabrał z sobą skrzypce. Nie było nic bardziej niewłaściwego w tem, że tonami wyrażał jej współczucie swoje, jak gdyby to uczynił w słowach.
Siedziała tyłem do okna i nie mogła go widzieć, nie śmiała się jednak obrócić. Po raz pierwszy słyszała jego muzykę, bo owe rzępolenie w Svanskogu liczyć się nie mogło. Mimo woli, pośród największego cierpienia uczuła radość, że znowu ujął smyczek w rękę. Sprawiła to widać jeno wielka miłość ku niej.
Nie przypuszczała by ze skrzypców można było dobyć takie dźwięki, że smyczek może zmusić struny do tak uroczego śpiewu!...
Grał smutno, bardzo smutno, tak, że łzy potoczyły jej się po policzkach.
Po chwili zmieniła się muzyka, nie była już spokojna i nie dawała otuchy. Nie wiedziała, czy sobie ją dobrze tłumaczy, ale wydała jej się nagle ponurą i przeraźną.
Zdziwienie jej rosło ciągle. Muzyka ta nie była stosowną dla ojca, który sam się czuł szczęśliwy i wszystkich uszczęśliwić pragnął. Odsuwał od siebie zawsze troskę i strach, poznawszy, że życie jest ciężkie i zawiłe, odszedł. Żałowała ojca i tęskniła doń, ale wspomnienie jego było jasne i pogodne.
Nie, nie mogła uwierzyć, by grajek chciał ją pocieszyć, grał z innego powodu. Struny rozbrzmiewały cierpieniem i strachem innego człowieka.
Mieli słuszność ci, którzy go mistrzem zwali. Mimo braku obeznania się z muzyką, Maja Liza rozumiała go, jakby z nią mówił.
Żalił się straszliwie, opiewał mękę człowieka tkwiącego w omroczach przepaści, okutego w łańcuchy, palonego najsroższem zarzewiem.
Nkt nie mógł go wywieść na światło, nikt przywrócić mu nie mógł wolności, nikt zagasić ognia dręczyciela.
Maja Liza uczuła, że ciężki kamień legł jej na sercu, gniotąc okrutnie. Gdyby dać skrzypce w rękę najgorszemu potępieńcowi na samem dnie piekła, wyraziłby może grą taką ogrom cierpień swoich.
Czyjąż trwogę, czyjeż nieszczęście wyraził grajek, swoje, czy cudze?
Maja Liza żywiła nadzieję, że muzyka przyjmie znowu inny charakter, ale czekała daremnie. Wzrastała jeno trwoga i szał w tonach. Przestała być piękną ta muzyka, brzmiała ostro, chrapliwie, przeraźnie.
Nie mogła dłużej słuchać spokojnie. Grajek doznał strasznego jakiegoś nieszczęścia, uczuła potrzebę otworzyć okno i spytać.
Ujrzawszy ją, urwał nagłe tonem, przeraźliwszym jeszcze od wszystkich innych. Kapelusz spadł mu z głowy podczas szaleńczej gry, a włosy zwichrzyły się na czole. Był blady, jakby nagle zachorzał, a rysy twarzy ściągnięte były cierpieniem.
— Mówiłaś, że chcesz posłuchać mej muzyki! — wydusił z wysiłkiem. — Zrobiłem, coś chciała! Wiesz teraz, jak to brzmi.
Głos jego brzmiał tak ostro, a słowa były tak gwałtowne, że Maja Liza osądziła, iż gniewa się na nią. Przerażona milczała, nie śmiąc pytać, co mu się stało.
Z tą samą namiętnością powiedział:
— Jeszcześ dotąd mnie nie słyszała. Nie wiedziałaś nawet może, że to ja gram.
Przyszło jej na myśl powiedzieć:
— Sądziłam, że to Noeck.
— Czyś go słyszała?
— Podobno gra jak potępieniec, który tęskni do zbawienia, a wie, że go nigdy nie osiągnie.
Po tych słowach zbliżył się. Stał tak blisko, że mogła mu odsunąć z czoła włosy, spadające w kędziorach, ale nie śmiała tego uczynić.
— Masz rację. Przede mną to właśnie zamknięte są niebiosy.
Nakrył twarz dłońmi i załkał głośno.
Maja Liza dałaby była w tej chwili życie własne, by złagodzić mękę jego.
— Co ci jest? Czemu cierpisz? — pytała. — Czyś uczynił coś złego? Czyś mimowoli zabił kogo?
Urwała nagle. Była to rzecz najgorsza, jaką powiedzieć mogła.
Odjął ręce od twarzy i zacisnął pięście.
— Jestem mordercą, wiem o tem. Przez pewien czas przeżywałem to każdej nocy. Grałem jej taniec śmierci, a ona tańczyła, aż padła trupem. Poznać po mnie zresztą łatwo, kim jestem.
Maja Liza nie wiedziała, co powiedzieć i uznała, że najlepiej dać mu się wyburzyć.
— Ostatniej zimy już jej nie przygrywałem i dlatego odważyłem starać się o ciebie, Majo Lizo. Zdawało mi się, że jest to jej wola. Niestety, była to jeno moja wola własna.
Maja Liza nie miała odwagi mówić, wyciągnęła jeno rękę, by mu położyć dłoń na czole i przezto uspokoić. On jednak cofnął się, tak że go dosięgnąć nie mogła.
— Nie powinnaś mnie była nigdy prosić, bym grał. Powinnaś była przeciąć struny mych skrzypiec za pierwszym akordem. Ta gra obudziła z powrotem do życia wszystko minione.
Zaśmiał się niesłychanie dziko i niesamowicie.
— Dostawszy wieść od ciebie, pospieszyłem, zabierając skrzypce, sądząc, że zdołają cię lepiej ode mnie pocieszyć. Gdy jednak poruszyłem struny, zbudziło się wszystko na nowo. Ujrzałem przed sobą salę pełną zadyszanych, roznamiętnionych tańcem par, a pośród nich zobaczyłem jedną dziewczynę, poruszającą się lekko, wykwitnie, jakby była istotą z innego świata. Zacząłem grać dla niej, wyłącznie dla niej jeno. Grałem, aż ją muzyka moja wpędziła w otchłań śmierci.
Załamał ręce, aż stawy trzasły.
— Zdawało mi się, że potrafię o tem zapomnieć, że zdołam uciszyć sumienie i być szczęśliwym. Sądziłem, że uwolnię się od ślubowania złożonego na grobie. Byłem jak zaczarowany, nie pamiętałem niczego, aż do chwili wzięcia skrzypców w rękę, wówczas wróciła mi przytomność.
Maja Liza uczuła, że nie istnieje już dla niego wcale, mimo to jednak postanowiła spróbować utrzymać się przy prawach swoich.
— Czyżeś już o mnie całkiem zapomniał? — spytała. — I mnie złożyłeś także ślubowanie.
— Dałem ci słowo, — odparł — bo sądziłem, że taka jest jej wola. Teraz znam prawdę. Chce mnie zachować wyłącznie dla siebie, rozumiesz? Musisz mnie zwolnić!
— Jakżebym cię zwolnić mogła, ukochany mój! — zawołała. — Nikogo nie mam wszakże prócz ciebie. Gdyby szło o kobietę żywą, mającą prawo do ciebie, uczynićbym to musiała, ale nie widzę powodu, dla którego bym cię miała oddawać umarłej.
Było coś w głosie Maji Lizy, co go wzruszyło. Spojrzał na nią i zaraz znikł ponury, przeraźny wyraz jego twarzy. Trzymał dotąd w rękach skrzypce i smyczek, teraz zaś wydało mu się to niewygodnem, uczynił gest, jakby je chciał złożyć na ziemi, wkońcu jednak podał je Maji Lizie przez okno. Wzięła je w milczeniu i położyła w pokoju na stole.
Gdy się znowu zbliżyła do okna, ujął jej obie dłonie i położył sobie na czole. Potem stał nieporuszony, jakby chciał, by uczuła, że wirują mu w głowie myśli niespokojne i płomienne. Wkońcu zaczął mówić głosem smutnym i przerywanym, tak że go poznać nie mogła.
— Majo Lizo, nie bierz opacznie słów mych poprzednio wypowiedzianych. Nie ze względu na siebie chcę, byś mnie zwolniła ze słowa, wcale nie. Uważam jeno, że nieuczciwością byłoby wciągać cię w moje nieszczęście. Widziałaś, jakim jestem, gdy mnie ogarnie szał i rozpacz i zdaje mi się, że sama pragnąć nie możesz naszego związku.
Zamilkł, jakby czekał odpowiedzi, a gdy zmartwiona i przerażona Mija Liza nie rzekła nic, podjął na nowo.
— Znam dobrze przykrą sytuację twoją, Majo Lizo, i dziś, gdyś straciła ojca, radbym nadewszystko stać ci się pomocnym. Pomyśl jednak, że najgorsze rzeczy jakie ci zagrażać mogą ze strony macochy, są niczem w porównaniu z nieszczęściem, czekającem cię wrazie połączenia ze mną. Muszę to wyznać koniecznie. Czasem przy silniejszym ataku szału nie mogę wytrzymać w domu, ale idę w dzicz zupełną i tam nie widzę ludzkich, twarzy, włóczę się całemi nieraz tygodniami, czasem zaś chcąc zyskać zapomnienie, rzucam się w życie dzikie i szalone. Rozumiesz, Majo Lizo, że kocham cię zbyt silnie i głęboko, by cię wciągać w ten wir. Nie powinienem był się nawet zbliżać do ciebie i uczyniłem to wyłącznie w przypuszczeniu, że jestem uleczony.
Umilkł znowu, a że Maja Liza nie dała jeszcze odpowiedzi, przeto dodał:
— Przed chwilą uczułem nawet gniew na ciebie, albowiem dla ciebie grałem, a muzyka przekonała mnie, że choroba nie wygasła. Pragnąłem, bym, jeśli tak jest, nigdy się tego nie dowiedział i bylibyśmy się pobrali w najlepszej wierze. Pojmiesz, że tak rozumować mogłem krótką chwilę tylko, bo kocham cię, Majo Lizo, zbyt głęboko, bym miał pragnąć, byś została moją żoną.
Podczas gdy mówił, spoglądała nań bacznie. Wiedziała, że to prawda, co powiada, że miewa ataki, a wrazie dojścia do skutku małżeństwa, oboje byliby nieszczęśliwsi, niźli ona sama pod władzą macochy. Ale nie mogła sobie teraz inaczej wyobrazić życia jak obok niego, w roli opiekunki i żony.
— Ach, — powiedziała — wiesz dobrze, że wolę dzielić z tobą niedolę i troski, jak żyć z innymi w szczęściu i weselu. To też jeśli mnie kochasz, nie chciej, byśmy się rozłączali....
Urwała nagle spostrzegłszy, że to co mówi, żadnego na nim nie czyni wrażenia.
— Jakże mam go przekonać — powiedziała do siebie — że największem nieszczęściem będzie, jeśli mi nie pozwoli zostać przy swym boku i nie da się ratować w potrzebie. Przez cały rok żyłam w trosce i trwodze, zahartowana tedy jestem i przestałam być dzieckiem, jakiem byłam w dniu utracenia serca ojca mego. Dobrze się jednak stało, że cierpiałam, bo teraz doświadczenie swe oddać mogę ukochanemu.
Podniosła głowę, jakby szukając pomocy, i nagle zdumiała się. Do tej chwili nie spostrzegła, że sad ojcowski to jedna masa kwiecia. Zdawało się, że jest to olbrzymi, biało i różowo połyskujący dach, ciągnący się od plebanji aż hen ku brzozowemu laskowi, który go chronił od wichru północnego. Gałęzie drzew obsypane były kwiatami, a Maja Liza miała wrażenie, że rozkwitają coraz to nowe, gdy na nie patrzy. Mnóstwo pszczół i trzmieli unosiło się nad wonnemi drzewami. Słońce wyjrzało z poza szczytów gór. Promienie ozłociły czuby drzew lasu, ześliznęły się w dół i zaczęły biec po polu, jakby się spieszyły bardzo w drodze ku jabłoniom, by im dodać większego jeszcze blasku i i świetności.
Na ten widok ścisnęło się litością wielką serce Maji Lizy.
— Biedaczysko! — pomyślała. — Od czternastego roku życia nie miał ojczyzny, nie miał ochrony na świecie, czyż tedy dziwne, że go ogarnęła melancholja i napada szał. Wszystko by się zmieniło gdybym go miała tu, w Löwdali. Stworzyłabym mu ojczyznę i, chodząc pod jabłoniami sadu, czułby się tak szczęśliwy jak drogi mój ojczulek. Aż do czasów ostatnich było mi tutaj tak rozkosznie i on czułby się tedy dobrze, bylem mogła czuwać nad nim.
Zarumieniła się od tych myśli, a oczy jej rozbłysły. Koniecznem było pomówić z nim o Löwdali przekonać go, że takiej to właśnie, uroczej ojczyzny brak mu dotąd było.
Zbudziła się z marzeń w chwili, gdy Liljecrona puścił jej dłonie, które trzymał dotąd.
— Oddaj mi skrzypce! — rzekł. — Muszę już iść. Widzę i ty widzisz, że nie mam innej drogi.
Nie zdziwiło ją jego przypuszczenie, że go puści od siebie, ale postanowiła dokazać swego. Szukała słów odpowiednich, które nie jawiły się jednak.
— Czemuż tak rychło chcesz odchodzić, ukochany mój? — spytała. — Pozostań czas jakiś w Löwdali! Czyż tu nie pięknie? Spójrz na te kwiaty, na to złote słońce! Czyżbyś nie zechciał...
Zabrakło jej słów, bo spostrzegła, że wszystko to nie ma wartości w jego oczach. Ta cała ojczyzna, jaką wespół z nim chciała stworzyć w Löwdali, nie była jego ojczyzną, była mu rzeczą zgoła obcą i obojętną.
Ponownie poprosił o skrzypce i dodał, że się już nie zjawi na drodze jej życia.
Przyciszyła dłonią silnie bijące serce. Tak, pomyślała, pójdzie i nie wróci. A nie mogła znaleźć słów tak potężnych, by go wstrzymać mogły.
Nie było rady, musiała ulec. Odeszła od okna, by wziąć z stołu i oddać mu skrzypce.
Ale gdy je wzięła w rękę, stanęła bez ruchu, albowiem dziwne myśli przyszły jej do głowy.
Oto trzymała w dłoni to, co miało nad nim największą władzę. Ten instrument był mu siłą i pociechą.
Zrozumiała! Muzyka była mu tem, czem jej Löwdala. Muzyka to jego ojczyzna. Ona jeno mogła mu dać spokój, bezpieczeństwo i orzeźwienie. Gdy grał, tony tworzyły dach nad jego głową, świetniejszy nad dach kwiecia jabłoni, ozłocony słońcem. Wówczas to wkraczał w ojczyznę swą prawdziwą, tam gdzie chronił się zawsze od najwcześniejszej samotnej młodości swojej.
Nie uległ niedoli, z którą borykać się musiał dlatego jeno, że miał skrzypce swoje. Starczyło ująć smyczek, a zaraz był w świecie szczęśliwości niewysłowionej. Teraz atoli ogarnęła go melancholja i grać przestał.
Jakże nieszczęśliwą czućby się musiała sama, gdyby pozostać nie mogła w Löwdali! Pośród obcych w nieznanym świecie żyć by jej było niesposób. Podobnie on bez muzyki nie mógłby znaleźć pokoju, ni ochłody.
Nagle uczuła wielką pewność siebie. Poznała chorobę i wiedziała, czem ją uleczyć może. Gdyby zdołała otworzyć wrota jego ojczyzny prawdziwej, stałby się tem, czem był przedtem i mógłby przezwyciężyć to, co go gnębi.
Zbliżyła się do okna, ale nie wypuszczała z rąk skrzypiec.
— Ukochany mój, spełń, nim odejdziesz, jedno jedyne pragnienie moje. Weź skrzypce i zagraj raz jeszcze. Być może, po raz pierwszy od tak dawna grając, nie mogłeś się opanować i myśl twa wróciła do nieszczęśliwego wydarzenia. Nie wierzę atoli, by tak być mogło stale. Spróbuj, proszę, bo chciałabym usłyszeć twą muzykę. Zdołasz się przecież przezwyciężyć i bodaj raz zagrać dla mnie. Mówiłeś, że przez całą zimę nie doznawałeś uczucia melancholji, nie miałeś ataku szału, tak żeś mniemał, że zło minęło. Ja pewna tego jestem. Przekonasz się, przekonasz sam, spróbuj jeno grać...
Wzruszył ramionami.
— Niepodobna! — rzekł. — To sprawę pogorszy jeszcze.
Obstawała przy swojem i prosiła:
— O nic już dla siebie nigdy cię nie poproszę, ale nie odmawiaj mi tego w chwili rozstania. Odszedłszy bez spełnienia pragnienia mego, uczujesz żal, żeś odtrącił ostatnie i jedyne życzenie tej, która cię kochała.
Był ciągle przygnębiony, ale ustąpił.
— Wiem, co będzie, i ty wiesz także. Ale spełnię to, czego się domagasz.
Maja Liza przesunęła dłonią po instrumencie, szepcąc:
— Drogie skrzypki, pomóżcie mi!
Biorąc skrzypce do rąk, miał Liljecrona na czole chmurę czarną, brzemienną burzą, i pierwsze akordy brzmiały dziko, szaleńczo, rozpacznie, nie harmonijnie, jak finał pierwszego razu.
Rzucił Maji Lizie spojrzenie wyrzutu, iż wywołała na nowo całą ową niedolę.
Serce dziewczyny biło, jakby pęknąć miało, ale nie okazała trwogi. Stała u okna spokojnie, zmuszając się nawet do uśmiechu nadziei.
Nagle wydało jej się, że tony brzmią nie tak przeraźliwie i rozpacznie. Światło przenikać zaczęło ciemnie, skruszył się i zachwiał, a potem padł mur więzienia, pękły kajdany duszy.
Akordy pięły się szybko w górę, ale opadały zaraz w bezdeń. Zawrzała teraz uporna walka. Zatapiał się w głębie, z których wyjścia nie było, gdzieś na dno istnienia. Za chwilę jednak wypływał z nich i pędził w niebo. Spadał i wznosił się i spadał znowu, aż nagle rozwinął skrzydła i wzleciał na błękity. Darł się ku niebu w aureoli wesela, radości, triumfu, wyżej, wyżej niźli sięgają głosy ziemi i myśli ziemi, aż zapanował w przestrzeniach bezkreśnych eteru. Rozwarły się podwoje przedwieczności, a on usiłował wyrazić owo bezgraniczne szczęście.
Urwał nagle i spuścił smyczek. Dotarł do krańców możliwości, więcej powiedzieć nie był w stanie. Muzyka jego wzniosła się tak wysoko, że olśniony blaskami piękna uczuł zawrót głowy.
Spojrzał na Maję Lizę. Stała ze złożonemi rękami, a z oczu jej padały wielkie, ciężkie łzy. Twarz jej promieniała nieziemsko, a dusza, opuściwszy ten padół, zażywała upojnych rozkoszy nieba.
Oddychała ciężko. Ach, tak, nie była mu ona towarzyszką w tej podróży, ale przodowniczką. Miłość jej wyniosła go z piekieł na wyże.
Teraz pewną była, że zdoła przezwyciężyć wszelką ciemń życia, a miłością zwalczyć strach i rozpacz.
Przyciągnął do siebie i ucałował jej dłonie.
— Byłeś w ojczyźnie swojej, nieprawdaż? — szepnęła.
— Majo Lizo! — zawołał — Ukochana moja! Tak nie grałem jeszcze w życiu! Zaprawdę, nie ja to grałem nawet, ale miłość twoja! Na szczęście, czy nieszczęście twoje, zostaję, bo odejść nie mogę. Pomagaj mi, ratuj mnie i nie puszczaj od siebie!
W ogrodzie panowała cisza, kwitnące jabłonie sklepiły się, niby kościelny gmach nad głowami dwojga młodych ludzi.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: Franciszek Mirandola.