Maja Liza/Svartsjö
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Maja Liza |
Podtytuł | Romans |
Rozdział | Svartsjö |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia Concordia Sp. akc. |
Miejsce wyd. | Lwów — Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Liljecronas hemland |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wszystkie pięć dziewcząt siedziało w kuchni. Każda miała naparstek na palcu i kawałek wosku, oraz nici przy sobie. Cerowały i łatały starą odzież swoją. Przyjęły widocznie obyczaj krawców, którzy siadają zazwyczaj, jak mogą najwyżej podczas szycia. Umieściły się na wysokich, długich stołach wzdłuż okien, a sama jeno klucznica siedziała na stołku.
Dziewczyna patrzyła przez okno na świat. Miała przed sobą obszerne podwórze, poprzecinane ścieżkami, otoczonemi wysokiemi wałami śniegu. Wokoło stały wielkie budynki, które starała się rozpoznawać podług wskazówek otrzymanych od matki. Długa, niska budowla, naprzeciwko plebanji, musiało to być klepisko i stodoła, po stronie wschodniej stajnie, na zachód pralnia z komorą browarnianą. Budynki nie stały obok siebie, ale łączył je wysoki parkan, tak że dostać się w podwórze można było jeno przez małe furtki, które teraz, w porze zimowej stały otworem. Na wschód od stajen, dostrzegała dachy i szczyty wielkiej ilości zabudowań, otaczających drugie, jeszcze większe podwórze. Były tam chlewy i owczarnie, lamusy i magazyny, a dalej spichrz na zboże, szopy i stodoły, oraz czworaki mieszkalne czeladzi i wozownia. Kilka budynków stało na palach, inne posiadały schody zewnętrzne, wijące się po ścianach i wiodące do niskich mansard pod dachem. Gdzie jeno spojrzała, widniały przybudówki i przejścia łącznikowe, oraz przysiadłe do ziemi komórki o małych okienkach, długich, biegnących wkoło gankach, podziemiach i altanach. Większa część miała puszyste strzechy, lub darniowe dachy, ale jedne i drugie pokrywały teraz wysokie, śniegowe czapy. Nad wszystkiem unosił się jakiś głęboki spokój, jakby te budynki zapadły w cichy, niezmącony sen zimowy.
Przed chwilą weszła do kuchni dziewczyna świeżo przyjęta, pochodząca ponadto z innej, parafji. Widocznem było, że pragnie skorzystać z wolnych od pracy chwil, by się czegoś dowiedzieć o chlebodawcach swoich. Rzucała raz po razu pytania dotyczące pastorówny, pastorowej i samego plebana, ale nie otrzymywała odpowiedzi. Wszystkie szyły gorliwie, zaciskając usta i udając, jakoby nie wiedziały nic a nic.
Wkońcu zauważyła widać, że się nie dowie, czego chce, gdyż zaczęła zadawać inne pytania.
Czemu parafja zwie się Swartsjö? Mówiła, że nie może pojąć, dlaczego ją tak nazwano, gdyż przecie nazwa ta pochodzi od jeziora, a nie słyszała nigdy, by tu, poza Lövenem i trzema jeszcze jeziorami było jakieś jeszcze piąte, zwące się swartsjoeńskiem.
Na tego rodzaju pytania można było z całym spokojem dać odpowiedź. Na nieszczęście jednak żądna z dziewcząt nie wiedziała, z jakiego powodu wieś otrzymała takie miano, to też ciekawska i w tym kierunku nie mogła dojść do żadnego rezultatu.
Wkońcu zdjęła stara klucznica okulary z nosa, złożyła robotę i rzekła:
— Wcale nie dziwna jest nazwa parafji naszej! Wzięła ją ona rzeczywiście od jeziora, które istniało tutaj w czasach dawnych, teraz jednak wyschło.
Świeżo przyjęta służebna uradowała się wielce, otrzymawszy nareszcie odpowiedź, to też zaraz spytała, w którem miejscu parafji znajdowało się to jezioro.
— Ot tam, u samego ujścia doliny löwdalskiej! — powiedziała klucznica, wskazując ku wychodzącemu na południe oknu. Dodała, że woda sięgała aż do wzgórza, poniżej pralni widniejącego. Jest tam przynajmniej warstwa tak miałkiego piasku, jaki zaściela dno jeziora.
Służąca obróciła też głowę ku oknu. Plebanja stała na takiem wzniesieniu, że budynki nie kryły widoku. Ponad dach stodoły sięgnąć można było spojrzeniem w dolinę, ciągnącą się płasko na milowej przestrzeni.
Służebna nie dowierzała słowom klucznicy. Jakto, mówiła, czyżby płaszczyzna owa miała być dnem? To nader dziwne! Zawsze sobie wyobrażała, że dno jeziora musi być zagłębione, a brzegi wysokie i strome.
Klucznica nie sprzeciwiała się wcale, było jej bowiem obojętne, co myśli służąca, poprzestała jeno na powiedzeniu tego, co wie.
Włożyła tedy na nos okulary i zabrała się do przerwanej pracy.
Nowa służebna uśmiechnęła się wzgardliwie. Dziwna to, pomyślała, jak ludzie starzy znosić nie mogą odmiennych zapatrywań czyichś i chcą, by im wierzono na słowo, gdy jeno objawią co myślą.
Żadna z dziewcząt nie rzekła nic i nie pospieszyła z pomocą klucznicy, a w kuchni zrobiło się całkiem cicho. W tej chwili nabrała mała dziewczynka, stojąca przy oknie, wielkiej ochoty powiedzenia, co wie o jeziorze swartsjoeńskiem, nie była jeno pewną, czy wypada jej mieszać się do rozmowy.
Naraz skrzypnęły drzwi od komory przy kuchni i weszła mamzel Maja Liza.
Zrazu nie rzekła nic, patrzyła tylko na pracujące gorliwie dziewczęta. Potem podeszła do stojącej ciągle dalej u okna świeżo przybyłej.
— Noro! — ozwała się, siadając na stołku stojącym w pobliżu i ujmując w dłonie rączkę dziewczyny — Powiedz mi, czy znasz okolicę dalszą i czy widziałaś inne jeszcze jeziora prócz löwenskiego?
Dziewczyna oblała się rumieńcem, z powodu iż przemówiła do niej pastorówna, i odparła głosem tak cichym, że go ledwo słychać było w kuchni:
— O tak, widziałam już bardzo dużo jezior, więcej nawet, niż zliczyć umiem.
— Tedy proszę cię, zrób to dla mnie i pomyśl o któremś z nich! — rzekła Maja Liza. — Wybierz, które chcesz, tylko musi być długie, a wąskie i mieć dwa rozległe, porosłe drzewami, skaliste brzegi.
Dziewczyna oparła brodę na piersiach i zapatrzyła się w podłogę. Po chwili jednak podniosła głowę. Już sobie wyobraziła jezioro.
Pastorówna rzuciła jej swywolne spojrzenie, ale głos jej brzmiał dalej bardzo uroczyście.
— Widzisz je naprawdę przed sobą? — spytała. — Czy widzisz niewielki połyskliwy potok, który nadpływa od strony północnej i wpada do jeziora? Czy widzisz, jak się jezioro wydłużą i zwęża ku południu, tak że tworzy już tylko coś jeno w rodzaju niewielkiej rzeczki?
— Tak! — odrzekła i rzeczywiście widziała to wszystko przed sobą.
— Jeśli tyle dostrzegasz, — ciągnęła dalej Maja Liza, — to widzisz także brzegi z zatokami i cieśninami. Gdzieniegdzie wrzynają się w wodę długie, wąskie przylądki, pokryte pięknemi brzozami, spuszczającemi nad samo jezioro gałęzie, zaś pośród fal widnieją małe, skaliste wysepki, na których rosną czereśnie i derenie, tak zasypane na wiosnę kwieciem, że zdają się narzeczonemi w stroju ślubnym.
Dziewczyna widziała to wszystko, o czem mówiła Maja Liza.
Pastorówna spojrzała w okno, na ową długą dolinę, potem uśmiechnięta zwróciła się znów do Nory, a słowa jej miały teraz jakiś nacisk, tak jakby dziewczyna winna była zwracać specjalną uwagę na to, co powie.
— Jeśli widzisz wszystko, to wpada ci pewnie w oczy piaszczysty brzeg w jednem miejscu, gdzie bawi się mnóstwo dzieci, kąpiąc się przez całe lato, zaś w drugiem miejscu brzeg podnosi się stromo, rosną na nim wielkie, ciemne sosny i grubemi korzeniami, niby sękatemi ramionami ogarniają skały. W innem jeszcze miejscu widzisz grunt bagnisty, porosły gęsto olchową krzewiną, niemal niedostępny dla wędrowca zaś za nim, piękne, szeroko rozlane łąki, gdzie się pasą trzody.
Dziewczyna była pojętna i widziała wszystko.
— Spójrz jeszcze uważniej, a zobaczysz w pewnem miejscu pionową, daleko w wodę sterczącą skałę, na której stają rybacy, zarzucając wędki, ile razy łapią okonie. Zobaczysz również kloce, leżące nad brzegiem, przywiązane łańcuchami i małe chałupki rybackie, stare, pochyłe od wiatru, rozstawione po przylądkach.
— Tak! Tak! — potwierdziła z zapałem Nora. Widziała to wszystko i więcej jeszcze.
— Pewnie dostrzegasz jeszcze wokoło całego jeziora, niby pierścieniem otaczające je zagrody włościańskie z polami i łąkami. Nie leżą one tak blisko wody jak domki rybackie, ale cofnięte są wstecz, powyżej zagród rosną zagajniki brzozowe, wyżej jeszcze lasy sosnowe, spinające się po górach wysoko, aż do najwyższych szczytów.
I to także widziała Nora.
Pastorówna zadumała się i dopiero po chwili rzekła:
— Teraz przyjdzie rzecz najtrudniejsza. Pomyśl, jakby wydało się tutaj, gdyby pewnego dnia jezioro, o którem myślałaś, wyschło nagle, tak że nie pozostałoby w niem kropli wody. Powiedz, jak to sobie wyobrażasz?
Na to nie umiała dać odpowiedzi Nora, patrzyła jeno osłupiałym wzrokiem na Maję Lizę.
— I ja sobie tego dobrze nie wyobrażam, — powiedziała pastorówna, — ale sądzę, że w ciągu lat kilku wyrosłaby na tem miejscu, gdzie było dno, bujna trawa, a ludzie przyszliby ją kosić. Dno jeziora zostałoby potem uprawione, podzielone płotami i poprzecinane drogami, podobnie jak każdy inny grunt. Wszystko inne zostałoby mniej więcej takie, jakie było przedtem.
Nora patrzyła przed siebie, była zgoła nieprzytomna.
— Byłaś już pewnie w Helgesäterze i widziałaś wiszące tam w bawialni, w złotych ramach, między oknami wielkie lustro. Szkło rozbite zostało lat kilka temu, że zaś kapitan nie miał pieniędzy na wstawienie innego, przeto kazał pokryć tylną deskę zielonem suknem, a złota rama pozostała. Całą różnicę stanowi brak lustra, zresztą wszystko trwa po dawnemu.
Dziewczyna rzuciła pastorównie błyskawiczne spojrzenie, zaczynała się teraz domyślać, o co idzie.
— Podobnie stać się też musiało z jeziorem, o którem mówiłyśmy, — ciągnęła dalej Maja Liza — wszystko na brzegu zostało na dawnem miejscu, chociaż brakło lustra wodnego, leżącego pośrodku. Brzozy zwieszały dalej gałęzie, mimo że nie miały ich w czem odbijać, został piaszczysty brzeg, chociaż nikt się tu w ciągu lata nie jawił dla kąpieli, a skalna ściana sterczy również dalej, mimo że nikt na niej nie staje, by łowić ryby. Małe wysepki, okryte dereniem, wznoszą się, mimo że otaczają je uprawne grunta, a także wszystkie zagrody włościańskie stoją na tem samem miejscu, chociaż mieszkający w nich młodzieńcy i dzieci nie mogą już wyruszać łódkami na wodę w ciche, ciepłe, letnie wieczory.
Dziewczyna rozumiała wszystko.
Pastorówna zwróciła się teraz szybko do okna i rzekła:
— Spójrzże, Noro, i wszystkie dziewczęta spojrzyjcie! Jak się wam zdaje, czemże jest to, na co patrzycie?
Nora zdumiała się, wyjrzawszy oknem, bo zobaczyła nagle wszystko, o czem mówiła Maja Liza. Przed sobą miała równe dno jeziora, a wokół niego stare brzegi, powyginane w zatoki, przesmyki i przylądki. Na przylądkach rosły jak dawniej brzozy, widniały wzgórki zadrzewione dereniem, będące dawniej wysepkami, z pośród pól uprawnych wznosiła się stroma skała, powyżej niej na górze zieleniał las sosnowy, na przeciwległej zaś stronie rozrastały się bujnie krzaki olszyny. W połowie zbocza góry stały jak dawniej kręgiem domy i zagrody wieśniacze, słowem wszystko było na miejscu i niczego nie brakło.
Dziewczęta patrzyły z poza Nory, skupione i baczne, i one też widziały teraz wszystko, o czem mówiła pastorówna.
Jakże dziwne, że nie zwróciły przedtem na to uwagi!
Więc naprawdę istniało jezioro swartsjoeńskie, a to na co patrzyły, było to właśnie jego dno?
— Tak, jest to dno jeziora swartsjoeńskiego! — zakończyła Maja Liza. — Jest to lustro, które leżało tu ongiś pod Löwdalą, a straciło swe szkło. Mnóstwo ludzi żałuje dotąd, że zostały jeno ramy i dno, a zwierciadło przestało być już zwierciadłem.
Nora drżała z ochoty opowiedzenia wszystkiego co wie o jeziorze, i dłużej powściągnąć się nie mogła.
— Matka opowiadała też o jeziorze pod Löwdalą! — zawołała.
— Ach tak? — rzekła pastorówna — Słyszałaś pewnie dużo od matki o Löwdali!
— Matka mówiła, — trzepała teraz szybko Nora, — że wysychające jezioro pozostawiło za sobą trzy rzeczy. Pierwsza to zimny wiatr, dmący teraz ciągle doliną, druga to zimna mgła, ścieląca się tu zawsze w jesieni, a trzecia to...
Pastorów na nie dała powiedzieć Norze, co było trzecią, pozostawioną przez jezioro rzeczą, przerwała jej nagle i zawołała:
— A, jeśli o to jeno idzie, znamy wszyscy dobrze tę trzecią rzecz!