Maja Liza/Śnieżka
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Maja Liza |
Podtytuł | Romans |
Rozdział | Śnieżka |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia Concordia Sp. akc. |
Miejsce wyd. | Lwów — Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Liljecronas hemland |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W komorze, przytykającej do kuchni, panował taki rozgwar głosów, takie śmiechy i szepty, że Nora w żaden sposób zasnąć nie mogła, mimo iż tej nocy leżała już w miękkiem, małem łóżeczku, które umyślnie tu dla niej wstawiono.
Anna Brogren, mleczna siostra Maj i Lizy, która wyszła za pastora Löwstedta z Ransaäteru, przybyła w odwiedziny do Löwdali i została na noc. Posłano jej, coprawda, w pokoju na facjatce, ale ledwo pastor i żona jego udali się na spoczynek, zeszła pocichu na dół i szeptała teraz żywo z przyjaciółką.
Chciała być z nią sam na sam, to też zmartwiła się bardzo, ujrzawszy dziewczynę, leżącą w małem, wniesionem tu właśnie łóżeczku.
Raz po raz zbliżała się do niej, by zobaczyć czy śpi. Nakoniec zamknęła Nora oczy i nie ruszała się wcale. Uczyniła to z rozmysłem, by nie przeszkadzać Maji Lizie i Annie.
— Zasnęła na dobre! — powiedziała z ulgą młoda kobieta, stając ponownie ze świecą w ręku przy łóżku Nory.
— Nie sądzę, by mogła zasnąć! — zauważyła Maja Liza — Trudno spać przy naszej ciągłej paplaninie.
— Najlepiej będzie, — poradziła Anna, — jeżeli zamilkniemy na chwilę!
Milczały rzeczywiście przez kilka minut, a Anna upewniła się zupełnie. Twierdziła, że wyraźnie słyszy miarowy oddech śpiącej.
— Cieszę się z tego, — powiedziała — bo nie myślę wyjeżdżać z Löwdali, dopóki się nie dowiem dokładnie, jak tu wszystko idzie i co się dzieje, choćbyśmy miały nie spać do rana.
— Jestem całkiem pewna, że ta mała nie śpi! — odparła pastorówna — Ale możemy sobie poradzić inaczej. Będziemy czekały, a tymczasem opowiem ci bajkę. Pamiętasz pewnie, ilem ci naopowiadała bajek w dawnych czasach.
— Obawiam się, że ją to dopiero na dobre rozbudzi! — szepnęła Anna Brogren — Ale rób, co chcesz. Cóż to będzie za bajka?
— Opowiem ci najlepiej bajkę o Śnieżce.
— Dobrze, dobrze! — zgodziła się Anna ochotnie i poweselała. — Minęło dużo czasu od ostatniego opowiadania tej bajki! Mów!
— Wiesz, — zaczęła Maja Liza — że żyła sobie w dawnych czasach pewna pastorowa i martwiła się wielce tem, że nie ma wcale dzieci.
— Mylisz się! — przerwała Anna — To była królowa, nie pastorowa!
— Zawsze słyszałam o pastorowej, — obstawała Maja Liza — i inaczej jak brzmi, bajki opowiadać nie mogę.
Podjęła ciąg dalszy i mówiła o pastorowej, która pragnęła bardzo córeczki, rumianej jak krew i białej jak śnieg, a zmarła w tejże samej właśnie chwili, kiedy pragnieniu jej stało się zadość.
— Mogłybyśmy rozmawiać o czemś weselszem! — zauważyła Anna.
— Przypuszczam. — ciągnęła dalej, nie zważając na tę uwagę Maja Liza, — że pamiętasz treść bajki, przeto nie rozwodzę się szczegółowo nad młodemi latami Śnieżki. Wiesz, że jej niczego nie brakowało i nie cierpiała niedostatku, mimo że matka zmarła, bowiem miała poczciwą opiekunkę, zawiadującą domem, kochaną siostrę mleczną, oraz dobrego brata, który jednak rzadko był obecny, gdyż uczył się w odległem mieście. Śnieżka miała też dobrą, starą babunię, ponad wszystkich jednak otaczał ją czułą miłością drogi, kochany ojczulek. Był to najmilszy i najlepszy towarzysz jej zabaw i powiernik wszystkich trosk i wątpliwości. Nie pozwalał, by zostawała jak inne dzieci pod ścisłym dozorem, ale miała swobodę zupełną i mogła robić, co jej się podobało. Ludzie mówili, coprawda, że rozpuszcza córkę, on jednak nic sobie z tego nie robił i nie zmieniał postępowania.
— Może Śnieżka była dzieckiem tak grzecznem, że swoboda zepsuć jej nie mogła? — zauważyła Anna głosem nad wyraz poważnym teraz.
— Nie było nikogo szczęśliwszego na świecie nad Śnieżkę! — ciągnęła dalej Maja Liza. — Do szczytu zadowolenia doszła jednak w chwili, kiedy opiekunka jej oddaliła się, a ona sama, doszedłszy do pewnego wieku, mogła zawiadywać gospodarstwem i dbać o potrzeby ojca. Przez ciąg lat całych doznała jednej jeno, zdaje mi się, troski, kiedy mianowicie ukochana jej siostra mleczna wyszła za mąż i wyjechała do innej parafji. Wówczas roześmiałaby się w twarz każdemu, ktoby jej był powiedział, że ojciec odbierze jej serce swoje i kochać przestanie. Jakżeby się mogli poróżnić? Nie, to niemożliwe, a myśl podobna zjawić się nie może w najcudaczniejszym nawet śnie.
— Ponadto, nikt wówczas z ludzi nie myślał, by zajść miała kiedyś rzecz taka! — zauważyła tak samo poważnie Anna Brogren.
— Nigdy nie była Śnieżka dalszą od myśli o wielkiem nieszczęściu jak pewnego, ślicznego, letniego ranka zeszłego roku, gdy razem z ojcem udała się na łąki, gdzie koszono siano.
— Jakto zeszłego roku? — zdziwiła się Anna — Sądziłam, że Śnieżka żyła przed lat tysiącem.
— Ja zaś zawsze słyszałam, że Śnieżka żyje dotąd jeszcze! — odparła pastorówna. — W dniu owym, kiedy szła z ojcem do kosiarzy, liczyła właśnie lat dziewiętnaście. Ojciec miał pięćdziesiątkę, ale nie było po nim znać tego wieku. Nosił perukę, ale nie używał kapelusza, koszula jego była śnieżnej białości, krawatka bufiasta, a trzewiki spięte były dużemi sprzączkami. Śnieżce wydawał się w tym stroju ogromnie wykwintnym. Ona sama miała na sobie starą, katunową sukienkę i szerokoskrzydlny, słomiany kapelusz. Wobec ojca czuła się jednak niczem.
— Jakto? — przerwała Anna — Słyszałam zawsze, że Śnieżka zwracała właśnie pięknością swą uwagę każdego!
Pastorówna opowiadała jednak dalej, nie zwracając uwagi na przerwę.
— Dobrze się stało, że miała dnia tego kapelusz zasłaniający twarz. Inaczej ojciec zauważyłby niezawodnie zaraz jej niezadowolenie. Ach! Ach! Miała powód niezadowolenia, bo oto właśnie wolałaby stokroć w czasie spaceru z ojcem siedzieć u warsztatu tkackiego i kończyć płótno. Ale kiedy przyszedł pod otwarte okno komory i zajrzawszy z zewnątrz zawołał, by szła, nie była w stanie odmówić.
— Sądzę, że nie byłaby niczego w stanie odmówić ojcu swemu! — zauważyła Anna.
— Poszli tedy, minęli stajnie, potem pastwisko i skierowali się ku południowym moczarom, w pobliżu których kosili łąkę długi Bengt i dwaj synowie Vettera. Ile razy Śnieżka odbywała spacer z ojcem, zabierało jej to sporo czasu, mimo że droga nie była daleka.
Stanął i przyglądał się zbożu, potem przystanął znowu i rozmawiał z dziewką stajenną. Gdy doszli do wzgórza i lasku brzóz owego, stanął ponownie i obejrzawszy się, patrzył dobrą chwilę na nową plebanję, którą sam kazał wybudować. Po chwili przystanął znowu, by podnieść młodą sosenkę, leżącą wpoprzek drogi.
Muszę tu jednak dodać, że Śnieżka nie mogła czuć się długo niezadowoloną w towarzystwie ojca, bo jego zachowanie się i sposób patrzenia na świat i ludzi napawały ją zawsze głębokim podziwem.
Sądzę, że miała dużo racji, a ponad wszystko wzruszało ją i czcią napełniało to, że kochany jej ojciec spędził całe życie na stanowisku zastępcy plebana w małej, biednej wiosce na krańcach Wermlandii; mimo że był uczony i wymowny wielce, ponadto zaś postawny i sympatyczny, tak że mógłby był niewątpliwie zostać kanonikiem kapitulnym, lub nawet biskupem. Takby się stało, gdyby jeno chciał, jak ci się wydaje Anno?
— Trudno mi coś powiedzieć o ojcu Śnieżki, — odparła Anna — ale pewną jestem, że osięgnąłby niezawodnie, czegoby zapragnął.
— Nie potrafię wyrazić dokładnie wszystkiego, co czuła Śnieżka, ale myślę, że rzekła sobie w sercu swojem: Ty, Śnieżko, jesteś niczem i nic nie potrafisz, a także nie przeżyłaś dotąd niczego, jakże tedy możesz sobie pozwalać na zły humor? Wstydź się! Pomyśl o ojcu swym, który nie wyrzeka nigdy, niczego nie pożąda dla siebie, a całemu światu ukazuje pogodne zawsze i życzliwe oblicze. Ale Śnieżkę usprawiedliwiało wobec niej samej to, że radaby była jak najprędzej skończyć tkanie, bowiem wybierała się w drogę. Postanowionem było, że ma towarzyszyć babce tego lata do kąpiel w Loko. Babka nacierpiała się zeszłej zimy strasznie na reumatyzm, który nadwerężył jej bardzo ręce. Od samej wiosny wybierała się tedy do kąpiel, ale Śnieżka wiedziała dobrze, że nie pojedzie za nic w świecie, jeśli jej nie zawiezie sama.
Codziennie zbierała się spytać ojca o dzień odjazdu, ale dziwnego doznawała uczucia niechęci i brakło jej na to odwagi. Czuła jak ciężko będzie ojcu bez niej, przez ciąg sześciu długich tygodni, to też chciała odsunąć to jak najbardziej. Idąc teraz obok niego, postanowiła zdobyć się na krok stanowczy i zadać to pytanie, o ile ojciec będzie zadowolony ze stanu sianokosu.
Nabrała nadziei, że niedługo podróż owa stanie się rzeczywistością, bo dotarłszy na miejsce, zastali nadspodziewanie dobre wyniki. Ojciec był wysoce uradowany, a Śnieżka poznała to z żarcików, jakiemi zaszczycił długiego Bengta, najwyższego chłopca w całej parafji, radząc mu, by jeszcze rósł, bo jest za mały i trawa kryje go razem z kapeluszem.
Długi Bengt nie lenił się też z odpowiedzią. Zauważył, że jeśli pan pastor będzie dalej tak nawoził i uprawiał swe pola jak dotąd, to niebawem nie zechce nikt u niego pracować, a zwłaszcza kosić łąki. Prawdziwą mękę stanowi przezwyciężenie tej zwartej masy, stanowiącej istny wał. Obaj parobczaki stanęli również oczywiście po stronie Bengta i zaręczali, że wolą wyzwać na pięści wszystkich najgorszych wizygotów podczas jarmarku brobskiego, niźli kosić księżą łąkę w roku przyszłym.
Ojciec musiał teraz rzec coś równie grzecznego, a wszyscy stali wokoło niego, ciekawi co powie. Śnieżka nie zapomni nigdy tej chwili i widzi przed sobą zadowolonego ojca, który namyśla się nad słowami, jakich ma użyć, by wywarły jak największe wrażenie.
Cóż się atoli zdarzyć może w świecie? Oto nikt z obecnych nie usłyszał tej odpowiedzi, gdyż nastąpiło coś zgoła niespodzianego, co zwróciło uwagę i myśli zebranych w inną stronę.
Ktoś biegł ku nim przez wysoką trawę, a raczej zataczał się, potykał, a w dodatku krzyczał nieustannie i, mówił sam do siebie głośno.
Wyznaję, że Śnieżka nie była dotąd świadkiem niczego, równie wstrząsającego. Osoba, biegnąca ku nim, była kobietą i znajdowała się w okropnym stanie. Suknia jej podarta, mokra, okryta błotem, zwisała z ciała i kleiła się doń, włosy, z których wypadł grzebień, spływały w splotach na plecy i ramiona, najstraszniejszą jednak była jej twarz i ręce, okryte krwią.
Długi Bengt i parobcy obrócili się na bok i splunęli trzy razy, jakby na widok czarownicy, a mało brakło, by i ojciec uczynił to samo.
Nagle wydało się Śnieżce, że poznaje, kto to jest, podeszła do ojca i szepnęła mu, że nieszczęśliwa jest szafarką hrabiny z Borgu, zajmującą się dworskiem gospodarstwem.
Ojciec potwierdził słuszność jej przypuszczeń, zbliżył do przybyłej i spytał, co ją spotkało i z jakiego powodu o tak wczesnym ranku spieszy do niego, na plebanję. Ale była bezprzytomna i nie poznała wcale pastora. Krzyczała tylko ciągłe, że u hrabiny wytrzymać niesposób i że biegnie do pastora, by ją ratował.
Śnieżka i ojciec zabrali ją z sobą na plebanję i tu przyszła po pewnym czasie do siebie na tyle, by opowiedzieć co jej się stało. Hrabina dręczyła ją i prześladowała tak strasznie, że pewnej nocy, około godziny drugiej uciekła z Borgu i poszła polami naoślep, nie wiedząc, dokąd zmierza. Niespełna zmysłów, znalazła się niebawem na gościńcu i tu dopiero zaczęła myśleć, gdzieby się schronić.
Przyszło jej na myśl udać się na plebanję, bo słyszała dużo o dobroci i miłosierdziu pastora i jego rodziny. Nieszczęsna kobieta poszła znowu polami naprzełaj, ale dostawszy się na mokradła, nie trafiła na mostek i wpadła do strumienia. Uderzyła głową o kamień, podrapała sobie ręce i podarła suknię. Po tej przygodzie straciła znowu przytomność i, nie mogąc już odnaleźć drogi, błądziła całemi godzinami po polach i łąkach aż do białego dnia.
Błagała gorąco, by ją zatrzymano na plebanji, aż krew przestanie płynąć, suknia wyschnie, a ona namyśli się gdzieby się udać.
Oczywiście zgodzono się, by została. Któżby miał serce wypędzać z domu tak bardzo cierpiącą osobę.
Ojciec i Śnieżka oburzali się bardzo na hrabinę. Była piękna i wesoła, a jednak dręczyła srogo podwładnych swoich. Nie po raz to dopiero pierwszy słyszeli o niej taką rzecz. Co więcej, powiem, że, dobrze na tem wyszła hrabina, iż dnia tego nie spotkała się ze Śnieżką, bo ta ostatnia nie krępowałaby się wcale w słowach, o nie! Kobieta owa... hm, jakże mam ją nazwać?
— Nazwij ją mamzel Vabitz! — poradziła Anna.
— Dobrze! Otóż mamzel Vabitz była to osoba ciesząca się jak najlepszą opinją i hrabina mogła niezawodnie uczynić coś lepszego nad dręczenie jej do tego stopnia, by straciła zmysły.
I cóż się stało! Tego samego jeszcze dnia przyszła Śnieżce do głowy myśl, która ją uszczęśliwiła wielce. Postanowiła prosić mamzel Vabitz, by pozostała na plebanji i zajęła się potrzebami ojca, podczas gdy ona sama będzie z babką w kąpielach. W ten sposób odjedzie spokojna, bo porządek i ład nie zostanie naruszony i wszystko potoczy się tą samą koleją co przy niej.
— Ach, na miłość boską! — zawołała słuchająca — Więc to ty sama, a raczej, to sama Śnieżka powzięła ten pomysł?
— Tak, ona sama wyraziła ten pomysł, ona a nie ktoś inny i czuła się w dodatku wielce uradowaną. Spytała zaraz przybyłej, czy chce u nich zostać, a mamzel Vabitz nie wzbraniała się ni chwili, jeno przystała ochotnie. Powiedziała, że uczyni jej tę przysługę, ale zastrzega sobie wyraźnie prawo wyjazdu niezwłocznego, gdyby podczas jej nieobecności dostała miejsce w którymś z dworów pańskich.
Najtrudniej było uzyskać zgodę ojca Śnieżki. Nie mógł sobie wyobrazić, by ta osoba przebywała razem z nim przez ciąg całych sześciu tygodni i razem siadała w dodatku do stołu.
Nie mas pojęcia, ile trudów miała Śnieżka, zanim wreszcie wyruszyła z babką w drogę. Ojciec i mamzel Vabitz nie odpowiadali sobie usposobieniami. Pastor lubił żartować i droczyć się z wszystkimi, zaś ona była zawsze poważna i surowa, baczna ustawicznie na to, by zachować godność swą i dostojeństwo.
Zrazu urządziła Śnieżka sprawy tak, że spotykali się tylko przy stole. Ledwo jednak siedli, ojciec zaczynał zaraz mówić coś, co jak wiedział, oburzyć musi mamzel Vabitz. Najkomiczniejszą zaś wydała mu się rozmowa z nią o miłości i małżeństwie.
Twierdził, że bardzo się cieszy, iż jest w jego domu, gdyż może mu udzielić rady w ważnej sprawie. Oddawna. już zamierza ożenić się powtórnie i ma na oku hrabinę z Borgu. Spytał; jak jej się to wydaje.
Usłyszawszy te słowa, zmartwiała ze strachu. Odłożyła nóż i widelec i patrzyła na pastora bez słowa.
Anna roześmiała się głośno i rzekła:
— A toby sobie dopiero użył!
— Ojciec teraz dopiero wpadł we właściwy nastrój. Rzadko zdarzało mu się spotkać kogoś, nie rozumiejącego jego żarcików. Powiedział, że nie pojmuje zgoła przerażenia i zdumienia mamzel Vabitz. Czyż sądzi, że hrabina nie chciałaby go może? Hrabina uznała go za przystojnego mężczyznę, to rzecz stwierdzona. Kiedy przebywa w Borgu, jawi się co niedzieli w kościele, a sama raz powiedziała, że nie mogłaby słuchać kazania brzydkiego plebana.
Stała się rzecz komiczna. Gdy ojciec Śnieżki skończył mówić, ukazały się na policzkach mamzel Vabitz ciemno czerwone plamy. Powstrzymywała się od mówienia, jak długo tylko mogła, teraz jednak wybuchnęła.
— To co słyszę, niegodne jest kapłana i sługi bożego!
Miała głos bardzo ostry i chropawy, zaś nikłą postać, drobną buzię i kredowej niemal bieli włosy, mimo że nie mogła liczyć wyżej trzydziestu lat. Wyglądała zazwyczaj na łagodnego gołąbka. Dlatego to właśnie przerazili się wszyscy tego okrzyku.
Ojciec wybuchł wesołym śmiechem, usłyszawszy ten wyrok, wydany grobowym iście głosem, a mamzel do końca jedzenia słowa już nie rzekła.
Siostra mleczna śmiała się z mamzel Vabitz, ale Maja Liza westchnęła i po chwili podjęła dalszy ciąg opowieści.
— Nie potrzebuję chyba mówić jak bardzo prosiła Śnieżka ojca, by zaprzestał żartów i przekomarzań i jak się martwiła, że czynił to dalej. Żyła w ustawicznej obawie, że mamzel ucieknie z plebanji, podobnie jak uciekła z Borgu.
— Ale została, na szczęście została... prawda? — wtrąciła Anna.
— Istotnie została i Śnieżkę uradowało to niesłychanie. Mamzel Vabitz zajęła się gospodarstwem, nie chcąc, jak mówiła, zjadać chleba darmo. Dzielna to była niewiasta.
Oczywiście, osoba jak ona nie mogła poprzestać na gotowaniu zwykłych, chłopskich potraw, ale przyrządzała je na sposób francuski, jak to było w zwyczaju w borskim pałacu. Ojciec był w młodych latach nauczycielem w zamożnych domach, to też nawykł do dobrego jadła i wrócił na nowo do pasztetów, korzennych sosów i potrawek. Śnieżka przekonała się, iż przez czas jej nieobecności głodu cierpiał nie będzie. Zauważyła też, że ile razy dostał wyjątkowo dobrą potrawę, nie wszczynał tak dotkliwych jak przedtem rozmów i nie droczył się z mamzel Vabitz. Okazało się jeszcze jedno i to najlepsze, mianowicie oboje zamiłowani byli wielce w ogrodnictwie. Ojciec mógł jak długo chciał rozprawiać o systemie Lineusza, o Hummarbym i ogrodzie botanicznym w Upsali, a mamzel Vabitz słuchała godzinami z nabożeństwem.
Ogrodnictwo pogodziło, zdaje się, ojca z pozostaniem jej, gdyż inaczej nigdyby do tego nie doszło. Okoliczność ta pozwoliła Śnieżce odjechać bez troski i upewniła ją, że mamzel Vabitz i ojciec wytrzymają z sobą aż do jej powrotu.
Mimo to jednak, przez cały czas myśli Śnieżki krążyły koło domu, ustawicznie rozmyślała o ojcu i trapiła się przypuszczeniem, że pewnie dręczy on żarcikami od czasu do czasu nieszczęsną mamzel Vabitz.
Po dwu tygodniach od czasu wyjazdu, otrzymała Śnieżka niesłychanie komiczny list od ojca, wypełniony od początku do końca opowiadaniem, jak żyją z sobą. Pewnego dnia przybyli w odwiedziny porucznik Bergh i właściciel ziemski Julius. Grali w karty i śpiewali bellmanowskie pieśni. Na drugi dzień nastąpiła kara! Mamzel Vabitz nie chciała doń mówić a przez cały tydzień dawała na obiad krwawe kiszki ze słoniną, lub śledzie z rzepą. Wczoraj jednak zjawiła się na stole krustada i smażone pstrągi, przeto widocznie wrócił do łask.
Śnieżkę rozweselił bardzo ten list. Poczciwy ojczulek posiadał duszę dziecka. Ale nie uspokoiło jej to zupełnie, co wyczytała. Następny list był dużo lepszy. Ojciec donosił, — że długi Bengt postanowił ożenić się ze swą długoletnią kochanką, wesołą Mają. A któż go przywiódł do tej zbożnej myśli? Mamzel Vabitz dokonała tego właśnie, przedstawiając mu, jak źle czyni, zwodząc przez czternaście lat dziewczynę, która mu zaufała.
Śnieżka czuła, jak zadowolonym musiał być ojciec. W liście tym nie pisał już jak przedtem „Vabitza,“ ale „panna Vabitz.“ Był to nieomylny znak, że drogi ojczulek przekonał się nareszcie, jak nieocenioną osobą jest jej chwilowa zastępczyni. Odtąd nie dostawała już Śnieżka listów od ojca, jeno krótkie kartki, w których donosił, że jest bardzo zajęty i nie ma czasu na listy. Ni słówkiem nie wspominał o mamzel Vabitz. Widocznie przywykł do niej nakoniec i myśl jego nie zajmowała się nią więcej niźli resztą domowników..
Na dnie duszy Śnieżki pozostała jednak odrobina niepokoju i nie umiem ci powiedzieć, jak się czuła szczęśliwą w chwili, kiedy mogła nareszcie siąść do powozu i ruszyć ku domowi. Doniosła w sam czas przed odjazdem, kiedy jej ojciec może oczekiwać w domu, a w liście tym pochwaliła go za to, że tak długo wytrzymał z mamzel Vabitz. W zakończeniu oświadczyła, że odtąd nigdy już nie użyje pomocy ludzi obcych i nigdy go już nie odjedzie.
— Ach! — zawołała Anna. — Więc i to nawet napisała ojcu Śnieżka? Musi jej sprawiać wielkie zadowolenie, gdy o tem wspomni.
— O tak! — oświadczyła Maja Liza. — Dużo jest rzeczy komicznych w tej bajce. Śmiech zbiera, gdy się pomyśli, jak uszczęśliwioną była Śnieżka, jadąc do domu. Była tak rozradowana, że to jej uczucie udzielało się wszystkim napotykanym ludziom. Tak było przynajmniej w początku podróży. Gdy zbliżyła się do wsi rodzinnej, zauważyła, że coś smutnego przychodzić musi na myśl tym wszystkim, którzy poznawali ją w przejeździe, gdyż twarze ich stawały się nagle poważne i wydłużały dziwnie.
Muszę wyznać, że Śnieżkę ogarnęło wkońcu uczucie niepokoju. Przybywszy do ostatniej gospody i znalazłszy się pośród znajomych, spytała o ojca. Odpowiedziano jej, że jest zdrów i rzeźki, jakim go opuściła. Śnieżka wyczuła jednak w tych słowach coś utajonego, coś czego wypowiedzieć nie chciano. Nie śmiała pytać wprost, bo pewna była, że stało się coś niekorzystnego, i zadała sobie pytanie, czy mamzel Vabitz nie odeszła jednak, mimo wszystko. Nie chciała sobie myślą o tej osobie psuć radości z powodu powrotu do domu.
Anna zaśmiała się krótko i rzekła:
— Byłoby to szalenie śmieszne, gdyby jeno nie przygnębiało tak i nie osmucało!
— Na ostatnim przystanku — ciągnęła dalej opowiadająca — spotkała Śnieżka długiego Bengta z końmi i bryczką z plebanji i odrazu wpadło jej w oczy, że i on zachowuje się jakoś dziwnie. Zazwyczaj trzeba było zeń wyciągać słowo po słowie, teraz jednak paplał jak najęty, ale nie wspomniał jednem słowem o ojcu i mamzel Vabitz. Śnieżce brakło teraz odwagi na pytanie. Pomyślała, że jeśli coś złego zaszło, to dowie się od samego ojca.
— Nie wiedziała o niczem, przybywając do domu? — wykrzyknęła słuchająca.
— Nie wiedziała nic, a nic! I powiem ci, co jej było najprzykrzejsze. Oto kochany, drogi, a tak rozumny ojczulek pewny był, że postąpił niesłychanie mądrze i spodziewał się jeszcze, iż ją samą to uradować musi.
Miał wszelkie zresztą ku temu powody. Wszakże ona sama unosiła się nad zaletami mamzel Vabitz i zaręczała, że posiadanie takiej osoby w domu to prawdziwe szczęście. Ach, może to ona sama właśnie poddała mu pierwszą myśl uczynienia mamzel Vabitz...
Nie uwierzysz, jak rozradowaną minę miał ojciec, gdy wyszedł na powitanie córki na schody podjazdu. Stojąca obok niego mamzel Vabitz była również w siódmem niebie. Spieszno mu było objawić wielką nowinę, ale nie potrzebował tego czynić, gdyż Śnieżka zrozumiała wszystko natychmiast. Wiedziała to, zanim wysiadła z bryczki. Muszę ci powiedzieć, co w niej zaszło. Oto ogarnął ją taki gniew, że nie mogła się opanować. Nie była dotąd w życiu do tego stopnia wzburzoną. Nie rzuciła się wprawdzie na stojących przed nią, nie obiła ich i nie podrapała, ale miała ogromną ochotę to uczynić.
Nie mogła atoli powściągnąć swego języka i powiedziała to, co mogła rzec najgorszego. Oświadczyła, — że nigdy nie uzna mamzel Vabitz za matkę. Powtóre powiedziała, że ojciec nie mógł ożenić się gorzej i znaleźć mniej odpowiednej osoby. Jest ona córką biednego, niemieckiego trębacza, jak to wszyscy wiedzą, zaś ojciec mógł dostać damę z najwyższych sfer, gdyby jeno chciał. Na zakończenie dodała, że oboje czuja dobrze, iż popełnili czyn karygodny, gdyż inaczej nie pobieraliby się potajemnie.
W tem miejscu wmieszała się babka, chwyciła Śnieżkę za rękę i rozkazała ostrym głosem, by poszła do jej pokoju na górce. Śnieżka nie wzbraniała się, ale zwrócona raz jeszcze ku mamzel Vabitz, powiedziała jej, że wkradła się do serca ojca zapomocą smacznego jadła i że tylko z tego powodu wziął ją za żonę.
Potem dopiero odeszła z babką.
— Wielka szkoda! — zawołała Anna. — Trzeba było dać jej zupełną swobodę.
— Babka zabrała ją z sobą i gdy tylko Śnieżka znalazła się w pokoiku na facjatce, wybuchła niepowstrzymanym płaczem. Była to nowość w jej życiu. Nigdy jeszcze tak gorzko nie płakała. Łzy płynęły z jej oczu bez przerwy, przez kilka godzin i miała przez cały ten czas wrażenie, że zbudziło się i objęło nad nią władzę coś zgoła obcego, co przez wszystkie lata swego dotychczasowego życia nosiła w sercu na dnie. Czuła dokładnie, że smok jakiś straszliwy, czy dzikie zwierzę mieszka w jej duszy. Ach! Przeraziła się tak bardzo owego potwora, że niemal całkiem zapomniała o nieszczęściu, jakie na nią spadło. Niezmierną trwogą przejęła ją świadomość tej potęgi nieokiełznanej i groźnej, tkwiącej w niej bez winy i postanowiła uroczyście, że nigdy już, nigdy w życiu nie pozwoli, by się miała przejawić na zewnątrz.
— O, wielkie nieba! — zawołała mleczna siostra. — Więc Śnieżka nigdy już potem nie popadła w gniew?
— Wkońcu ogarnął ją głęboki sen, — opowiadała dalej Maja Liza — przynosząc zapomnienie, gdy się jednak zbudziła nazajutrz, a wschodzące z nad gór słońce zaświeciło jej w twarz, przypomniała sobie całe nieszczęście i nie wiedziała biedaczka, co ma czynić.
Ale nie potrzebowała długo rozważać sytuacji, bo zaraz zjawiła się służąca i z nakazu pastorowej poleciła jej wstać i zasiąść do warsztatu tkackiego.
Nie było jeszcze czwartej i tak wcześnie nie wstawała dotąd Śnieżka. Pracowała, coprawda, zawsze, ale czyniła to wedle własnego upodobania i w dowolnej porze. Uczuła znowu gniew, ale przyszło jej na myśl, że potwór zbudzić się może, tedy powściągnęła się wysiłkiem woli.
Przesiedziawszy kilka godzin u warsztatu, pojęła wyraźniej, jak się to wszystko stało. Nie wkradła się wcale potajemnie do serca ojca mamzel Vabitz, ale powtarzała mu tak długo, że on i córka będą mieli nieocenioną pomoc w jej osobie, aż nakoniec, na prawdę ową otwarły mu się oczy. Ojciec musiał teraz czuć wielki żal do córki, niezdolnej do zrozumienia jego niezwykle rozsądnego postępku.
O siódmej zawezwaną została Śnieżka do ojca w celu wysłuchania nagany i pouczenia, co ma czynić. Niczego innego spodziewać się też nie mogła. Ale ojciec w tak niezręczny i bezradny sposób udzielał jej napomnień, że omal znowu w gniew nie popadła. Powściągnęła się jednak, przeprosiła oboje serdecznie i na zakończenie pocałowała ojca i mamzel Vabitz w rękę. Zauważyła dobrze, jaki kamień spadł ojcu z serca, gdy wszystko wróciło do ładu i pokój zapanował w domu.
— Ach! — zawołała Anna głosem wezbranym łzami. — I takie rzeczy dziać się mogą, gdy ludzie oddalą się o kilka zaledwo mil i nic o sobie nie wiedzą! O, czemuż mnie przytem nie było!
— Dobrze się stało, że nie było nikogo, ktoby podburzał Śnieżkę! — odparła Maja Liza. — Cieszyła się ze zgodliwości swej, bo patrząc na ojca i żonę jego, pojęła dobrze, kogo tu należało żałować. Nie ona to sama była nieszczęśliwą, posiadała bowiem młodość, mogła wyjść za mąż i stworzyć sobie własne ognisko. Inaczej rzecz się miała jednak z ojcem. Nie mógł on wyzbyć się już mamzel Vabitz i musiał ją, znosie do ostatniego dnia życia swego, a to znaczyło tyle, co żyć pośród ciągłej zimy, bez promyka słońca i ciepła. Tak, tak nie ona, ale ojciec był pożałowania godnym człowiekiem.
Mimo całego zgodliwego nastroju nie mogła pokonać odruchu gniewu, gdy ojciec stanął niebawem pod oknem komory kuchennej i spytał, czy z nim pójdzie na przechadzkę. Odpowiedziała, że jest to niemożliwe, bowiem matka poleciła jej utkać do śniadania pewną ilość łokci płótna.
Ojciec chciał w pierwszej chwili powiedzieć, by szła mimo tego rozkazu, ale potem pomyślał, że nie wypada zaraz pierwszego dnia zmieniać zleceń żony, poszedł tedy sam, zostawiając córkę przy warsztacie. Tego nie spodziewała się wcale, wydało jej się, że serce u staje w piersiach, uczuła wyraźnie, iż utraciła raz na zawsze ojca...
Łzy stłumiły w tem miejscu słowa pastorówny, tak, że musiała umilknąć. Anna Brogren nie mówiła też nic, tylko łkała głośno. Mała Nora miała wielką ochotę płakać, ale powstrzymała ją obawa, że tam te dwie usłyszą.
Następnej nocy mała Nora przeżyła zupełnie dokładnie to co pierwszej. Anna Brogren nie odjechała, jak to miała zamiar uczynić. Zaledwo pastor i żona jego powiedzieli wieczór dobranoc i udali się na spoczynek, wyśliznęła się zaraz Anna Brogren z gościnnego pokoju i zeszła do komory, w celu pogwarzenia ze swą siostrą mleczną.
Tym razem nie zadawały sobie nawet trudu czekania, aż mała Nora zaśnie. Młoda pastorowa oświadczyła na samym wstępie, że została poto tylko, by usłyszeć ciąg dalszy pięknej bajki o Śnieżce, którą jej opowiadała zeszłej nocy Maja Liza. Nalegała na przyjaciółkę, by zaraz rozpoczynała, gdyż jutro jechać musi, a chce koniecznie usłyszeć wszystko do końca.
Maja Liza podjęła opowiadanie temi słowy:
— O ile pamiętam, upłynął mniej więcej tydzień od czasu powrotu Śnieżki do domu, kiedy przybył w odwiedziny latarnik Moreus wraz z żoną swą, Ullą. Goście ci sprawili niewysłowioną radość Śnieżce, która żyła, coprawda, teraz w zupełnej zgodzie ze swą macochą, ale przeciążona była bardzo pracą. Przez cały dzień deptać musiała warsztat tkacki, przerzucając czółenko tam i z powrotem i tkając gruby, ordynarny drelich. To też, gdy się wieczór kładła spać, bolały ją dotkliwie plecy. Radowało ją tedy zawsze przybycie gości, gdyż miała w takich razach kilka przynajmniej godzin wolnych od roboty.
Ach! Ach! Śnieżka myślała w duchu, że pewnie nigdy nie nabierze w życiu takiego zapału do pracy, jaki posiada macocha. Nie osięgnie też pewnie takiej biegłości i zwinności w palcach. Macocha umiała tkać przepiękny adamaszek ze szlakiem, wyobrażającym zwierzęta całej arki Noego. Śnieżka spostrzegła, że macocha uważa ją za niedołęgę, starała się przeto być pojętną i czyniła wszystko, by ją zadowolić.
Ulla Moreus znała pastorową z tych jeszcze czasów, kiedy była klucznicą w Borgu, i obie rozumiały się doskonale. Prócz tego pomagała Ulla w pałacu, wraz z teściową swą, przy pieczywie jesiennem, przeto miała dużo do opowiadania o hrabinie. Śnieżka spostrzegła, że macocha raduje się wielce, słuchając opowieści o rozmaitych nowych szaleństwach swej byłej chlebodawczyni.
Prawdę mówiąc, najbardziej uradowany z odwiedzin był sam ojciec. Odrzucił on zaraz wobec gości owo pełne namaszczenia zachowanie, jakie przybrał od czasu małżeństwa, i stał się jakim był poprzód. Śnieżka zadawała sobie pytanie, gdzie się ukrywał ten jej dawny, drogi ojczulek, z którym nie była na przechadzce od czasu owej przygody na łące podczas sianokosu.
Ach! Wiedziała ona dobrze, jak się sprawa ma, wiedziała, że właśnie z jej przyczyny nie śmie teraz ojciec żartować i śmiać się, czując wyrzuty sumienia z powodu złego wychowania, jakie dał córce. Pewny był, że Śnieżka nigdyby nie śmiała rzucić mu, oraz macosze tych obraźliwych słów, gdyby jej był nie rozpuszczał i dlatego chciał ją teraz prowadzić surowo i karnie. Tak postanowił i trzymał się serjo tego wobec córki, nie śmiejąc porzucać nastroju uroczystego i poważnego.
Przed niewielu jeszcze miesiącami wydawało się ojcu, że córka jego jest taką, jaką być powinna, teraz atoli nie warta była nic i ojciec nie zmieni się zapewne w dawnego ojczulka, dopóki ona nie zmieni się na inną.
Po przybyciu latarnika zapomniał ojciec o ciężącem mu brzemieniu i przybrał poprzednie zachowanie. Śnieżce przyszło do głowy, że musi ją mimo wszystko kochać, skoro nakłada na siebie taki przymus codzienny, i poczuła, że nie jest mu tak za to wdzięczna, jakby być powinna.
Macocha sama stanęła do gotowania jadła, chcąc pokazać Ulli Moreus, że przedtem nigdy nie jadało się w Löwdali tak dobrze, jak obecnie. Macocha wiedziała dobrze, że Ulla jest najznakomitszą kucharką w całej parafji. Ciągle była w drodze na jakieś wesele, czy pogrzeb, gdzie miała gotować dla gości, a pastorową przejmowało to takim szacunkiem, że chciała ją uraczyć, co się zowie. Stanęła tedy przy kuchni, zaś Ulla udała się wraz z Śnieżką na chwilę do babki.
W pokoiku na facjatce rozwinęła Ulla przywieziony z sobą pakiet, w celu pokazania wspaniałego prezentu, jaki właśnie dostała od hrabiny. Ach, nigdy nie śmiano się tak serdecznie, jak kiedy Ulla opowiadała o łaskach, jakiemi ją darzy hrabina i względach, jakie jej okazuje. Raz dała jej pieska, którego karmić trzeba było wyłącznie kwaśną śmietaną. Ileż dobrotliwej naiwności mieściło się w tym prezencie, uczynionym żonie biednego latarnika, która pewnie niezawsze miała krowę do dojenia!
Niewiadomo, czy Ulla nie doznałaby wprost rozczarowania, dostając od hrabiny przypadkowo coś użytecznego. Śmiała się ochoczo, pokazując nowy dar.
— Spojrzyjcież jeno! — wołała. — W takim to paradnym stroju jeździć będę odtąd po chłopskich osiedlach dla zgotowania jadła gościom pogrzebowym, lub weselnym.
Hrabinie zdawało się pewnie, że czyni coś bardzo dobrego, kiedy ofiarowywała Ulli swój kostjum do konnej jazdy. Był skrojony angielską modą, która weszła właśnie w użycie, a składał się z długiej, czarnej amazonki, obcisłego, bramowanego sobolami żakietu, oraz małego, damskiego cylindra. Kostjum zrobiony był z wyśmienitego materjaiu i nie widać na nim było śladu zniszczenia, ale jako dar dla Ulli był w każdym razie ostatniem głupstwem.
Amazonka posiadała fantastyczną wprost długość, tak, że Ulla kroku postąpić nie mogła, zaś w czerwonym żakiecie wyglądała arcykomicznie. Poprosiła, by Śnieżka także przymierzyła kostjum, a gdy się to stało, obie z babką wprost osłupiały z podziwu.
— Cóż za szkoda, że to nie ty dostałaś ów wspaniały dar! — zawołała Ulla. — Kostjum leży na tobie jak ulał, zupełnie jakby na twą miarę był robiony.
Posadziła Śnieżkę przed lustrem, rozluźniła jej nieco włosy i włożyła jej cylinder na głowę.
— Prawda, — rzekła zwracając się do babki — że wygląda jak istna hrabianka? Jeszcze jej tak piękną nie widziałam!
Oświadczyła, że pod żadnym warunkiem nie pozwoli jej się rozebrać, dopóki nie zobaczą tego ojciec i Moreus.
Przyznać muszę, że Śnieżka nie powinna się była przebierać, gdy się to jednak już stało, opanowało ją jakieś dziwne rozswywolenie, oraz wydało jej się, że jest naprawdę kimś innym. Babka i Ulla pokładały się od śmiechu, gdy w dodatku zaczęła naśladować chód i sposób mówienia hrabiny.
Ulla powtórzyła, że nie przebaczyłaby jej nigdy, gdyby się jej mężowi nie pokazała w roli hrabiny, i nalegała, by Śnieżka udała się razem z nią niezwłocznie do salonu.
Śnieżka pomyślała sobie w duchu, że może ojcu przebranie jej nie sprawi teraz przyjemności, gdyż stał się tak poważny. Dawniej mogła to czynić, ile razy miała ochotę, teraz jednak zmieniło się wszystko.
Ale nie straciła otuchy, bo wszakże była przy niej Ulla i powiedziała sama sobie; nie powinnaś doprawdy dawać się tak bardzo gnębić. Dziś ojciec wesoły jest i swobodny, jak dawniej i nie może chyba uznać za żadną winę przywdziania sukni hrabiny.
Prócz tego pocieszała się tem jeszcze, że macosze będzie bardzo na rękę, jeśli się trochę ubawią wszyscy kosztem hrabiny.
Ody schodziły na dół, przyszedł Ulli nowy pomysł. Wzięła z sobą Śnieżkę do stajni i nakłoniła długiego Bengta do osiodłania wierzchowca. Był to mały, gruby konik, zgoła niepodobny do wielkich, silnych rumaków pałacowych. Podobnie też, nic wspólnego z siodłami hrabiny Merty nie miała wyściełana, w wysokie łęki zaopatrzona terlica plebańska.
Gdy koń został osiodłany, a Śnieżka znalazła się na jego grzbiecie, Ulla pobiegła przodem i wpadłszy do salonu i kuchni, krzyknęła na całe gardło, że hrabina Merta jedzie konno aleją.
Ach, cóż za rumor uczynił się na plebanji! Pastorowa zerwała fartuch kuchenny tak szybko, że pękły obie szelki i wybiegła na podjazd. Pastor nadbiegł z takim pospiechem, że mu się peruka przekrzywiła i stanął obok żony. Za pastorostwem stanęła Ulla z mężem, a na ostatnim stopniu, dziewczęta służebne dygały raz po razu zabawnie.
Śnieżka miała w ręku szpicrutę i używała jej nieźle, ale wierzchowiec nie dał się tem wyprowadzić z równowagi i kroczył noga za nogą. Jadąca uznała to nawet za okoliczność bardzo korzystną, gdyż w ten sposób rodzice poznają, kto jedzie.
Stała się jednak rzecz arcykomiczna. Macocha tak była olśniona widokiem czerwonego żakietu, w którym przez czas dłuższy odbywała hrabina kornie wycieczki, że nie zorjentowała się wcale. Śnieżka uczyniła szpicrutą gest powitalny i zawołała, jak to czynić zwykła hrabina:
— Bon jour monsieur le pasteur! — Ledwo te słowa przebrzmiały, dawna mamzel Vabitz zbiegła pospiesznie po stopniach i wykonała ukłon tak głęboki, jakby się zapadała pod ziemię.
Ach. jakże mam opisać tę scenę? Macocha miała wzrok krótki, przytem zaczął już padać mrok, Śnieżka nie przypuszczała jednak mimo to, by jej można było nie poznać.
Pomyślała tedy, że macosze musi się podobać, iż wszyscy kpią sobie z hrabiny, wiedziała bowiem, jak zawziętą jest na dawną chlebodawczynię swoją. Ani na moment nie przyszło jej do głowy, by matka miała się jej samej kłaniać, i tem więcej wierzyła w mistyfikację obustronną, że matka miała oblicze, jak nigdy dotąd rozpromienione.
Śnieżka zeskoczyła z siodła bez pomocy, zupełnie jak hrabina, rzuciła lejce długiemu Bengtowi, potem zaś zwróciła się ku pastorowej i rzekła, podając jej dłoń:
— Eh bien, Raklitz, jakże ci się powodzi nanowem stanowisku?
Wyobraź sobie, że ledwo Śnieżka te słowa wyrzekła, macocha niezwłocznie pocałowała ją z wielkim szacunkiem w rękę.
Teraz zrozumiała dopiero, że macocha uległa złudzie i sądzi, iż hrabina przybyła naprawdę w odwiedziny. Przeraziło ją to niesłychanie i bez namysłu zawołała:
— Pani matko, wszakże to ja jestem!
Macocha wyprostowała się na te słowa, odrzuciła dłoń Śnieżki brutalnym gestem, spojrzała na nią przenikliwie, a potem obróciła się błyskawicznie, wbiegła po schodach i wpadła do kuchni, zatrzaskując drzwi za sobą.
Obstąpili Śnieżkę wszyscy, ojciec, Moreus i Ulla, i śmiali się serdecznie z przebrania. A ona, widząc, jak się to podoba ojcu, zmusiła się do odgrywania przez chwilę jeszcze przybranej roli. W duszy była jednak jak skamieniała, spojrzenie matki przejęło ją bowiem strachem niezmiernym. Myślała ciągle o tem, że zrobiła sobie wroga z macochy, bo można przebaczyć żart, ale nikt nie zapomni, gdy się go wykieruje na błazna.
Maja Liza uczyniła pauzę w opowiadaniu, chcąc posłyszeć, co o bajce sądzi mleczna siostra.
— Powinnabym się właściwie śmiać serdecznie z tej przygody, — zauważyła Anna Brogren — ale nie mogę, przeciwnie uczuwam jakiś lęk. Opowiadaj jednak prędko dalej, bym się dowiedziała, co się potem z tobą, to jest z Śnieżką działo.
Pastorówna podjęła na nowo:
— Muszę wspomnieć o zdarzeniu, jakie miało miejsce przy końcu września. Nie jest to, coprawda, nic ważnego, jak sama zauważysz, ale dodało ono Śnieżce nieco otuchy i ile razy o niem wspomina, mówi sobie:
— Dobrze, że jest ktoś na plebanji, kto się nie boi macochy.
Wszyscy inni, nie wyłączając ojca, drżeli przed mą. Było to widoczne. Śnieżka przyznać musiała, że macocha dba o ojca, może nawet za wiele, gdyż pilnowała go tak, że się ruszyć nie mógł bez niej. Ach, była to, niestety, niewola i ojciec nie śmiał się sprzeciwić niczemu, czego zażądała.
Codziennie było to widoczne, najjawniej okazało się jednak onego dnia, kiedy jej dał pozwolenie pędzenia okowity. Wszyscy w całej plebanji wiedzieli oczywiście, że nigdy do tego nie dopuszczał i odmówiłby każdemu innemu, prócz żony. Ile razy dawnemi czasy ktoś go prosił o pozwolenie, mawiał zawsze z niezadowoleniem:
— Żyto i inne plony pól plebańskich winny być spożytkowane na chleb i potrawy, nie zaś na ów nieszczęsny trunek, który wynaleziono ku zgorszeniu ludzkości.
Zacny ojczulek powiedział to samo pewnie i żonie swej. Ale ona nie dała za wygranę i zauważyła, że chętnie zgodziłaby się na usunięcie wódki z plebanji raz na zawsze, ponieważ jednak pastor posiada ją zarówno dla gości jak i czeladzi, powinno się ją sporządzać w domu, gdyż kosztuje zaledwo połowę ceny kupna. Tak powiedziała i obstawała dopóty przy swojem, aż uległ wreszcie.
Gdy miano po raz pierwszy pędzić okowitę na plebanji, wypożyczyła pastorowa z sąsiedniego dworu kocioł wraz z hełmem i rurą, a gdy tylko naczynia te przywieziono, zabrała się do roboty.
Podczas robienia zacieru i fermentowania, ciężką miała pracę cała czeladź, gdy zaś zaczęło się destylowanie, sama stanęła w browarni, nie spuszczając kotła, ni na moment z oka. Nikt jej nie mógł zarzucić nigdy, by szczędziła samej siebie i leniuchowała, gdy inni pracują.
Przez cały ciąg pędzenia wódki, siedział ojciec w pracowni swej i ani razu nie uczynił żonie tego zaszczytu, by wetknąć do browarni głowę i poprosić o odrobinę napitku dla pokosztowania.
Pastorowa poznała stąd, że ciągle jest przeciwny destylacji. Wiedziała również dobrze, że przybyłby niezwłocznie i zatrzymał całą robotę, gdyby bodaj jeden człowiek na plebanji choć troszkę, zalał sobie pałkę. To też pilnowała argusowem spojrzeniem, by nie kosztowali zbyt często ci, którzy jej pomagali, że zaś wszyscy czuli dla niej kolosalny respekt, powiodło jej się przez cały czas utrzymać wszystko w surowym porządku.
Zdarzył się jeden tylko drobny przypadek.
Macocha ukończyła klarowanie okowity i miała ją jeno pozlewać do wielkich flasz i dzbanów. Dla oszczędności chciała raz jeszcze przesączyć osad, ponieważ jednak płyn był za gorący, postawiła go w wielkiem wiadrze na polu, pod ścianą browarni.
Niedługo potem przechodził tamtędy długi Bengt i uczuwszy niezmierny pociąg, zbliżył się do wiadra. Ale natychmiast zjawiła się w progu macocha i powiedziała:
— Drogi Bengcie, nie zechcesz chyba pić tego? Wszakże napój taki nie przystoi ludziom. To popłóczyny i osad szkaradny.
Długi Bengt zrobił głupią minę i oświadczył, że idzie do stajni i nie sądzi, by źle czynił, przechodząc popod browarnią.
Potem wszedł w istocie do stajni i wziął widły, które sobie odeń wypożyczyła dziewka od krów. Z widłami w ręku udał się z powrotem do stodoły. Gdy jednak długi Bengt otwarł bramę podwórza folwarcznego, spotkał się z wielkim capem, który węszył w stronę browarni, wetknąwszy nos pomiędzy łaty parkanu. Był to piękny dzień i wszystkie kozy były na podwórzu, skupiły się wokół sterty suchych gałęzi, sam tylko cap stał pod bramą.
Prawdziwa to zagadka, że mógł być tak niezręcznym długi Bengt. Otworzył bramę widać zbyt szeroko i cap przecisnął się obok niego. Nie zadał sobie nawet trudu by wypędzić go z powrotem, co uczynić należało, ale poprzestał tylko na stwierdzeniu, że wszystkie inne bramki są pozamykane, tak że cap nie może dostać się ani do sadu pastora, ani do warzywnego ogrodu pastorowej. Pomyślał sobie pewnie, że nie może to nikomu zaszkodzić, jeśli cap popasie się trochę na murawie przed plebanją.
Słuchaj, co się stało dalej. Cap nie zaszczycił ni jednem spojrzeniem murawy, tylko pobiegł w zgrabnych podskokach prosto ku browarni. Biegł tak zgrabnie i lekko, że macocha nie usłyszała go, mimo iż drzwi browarni były jeno przymknięte.
Ten cap był zdawiendawna wielkim urwipołciem. Pijąc, nie chłeptał językiem, jak pies, ani nie ciągnął jak koń, zachowywał się tak cicho, że nikt nie wiedział, co czyni. W ten sposób udało mu się wypić niejedno już wiadro mleka poza plecami dójki, a uczynił to samo teraz właśnie i za moment, w wiadrze pod ścianą nie zostało ni kropli płynu.
Spełniwszy, co zamierzał, zaczął beczeć. Czynił to zawsze, ile razy zrobił figla, gdyż lubował się widokiem gniewu i oburzenia i inaczej nie sprawiało mu to żadnej przyjemności. Beczał tedy w najlepsze, aż na progu zjawiła się macocha i zobaczyła próżne wiadro.
Chwyciła długą łopatę piekarską, stojącą zawsze w kącie za drzwiami browarni, i rzuciła się na winowajcę, chcąc go ukarać. Ale cap, po tak niezwykłym poczęstunku nie mógł widocznie pojąć, by macocha mogła się na serjo gniewać, stanął więc tylko na tylnych nogach i zaczął tańczyć. Cap był rosły, stary i spotkanie się z jego rogami nie mogło być zaliczone do przyjemności. Macocha machała łopatą, chcąc go dosięgnąć, a ci, którzy znali capa, mogli przypuszczać, że sprawa nie zakończy się na niczem. To też wszyscy wybiegli z plebanji, ojciec, Śnieżka, dziewczęta służebne i każde na swój sposób starało się przyjść z pomocą pastorowej. Cap nie robił jej jednak nic złego, tylko tańczył przed nią z wielką gracją. Widząc to, dał ojciec znak, by nikt nie interwenjował, a żonie krzyknął, by się prędko schowała w browarni, nie czekając, aż minie dobry humor capa.
Ale pastorowa nie zwróciła uwagi na to ostrzeżenie i po chwili udało jej się wymierzyć zwierzęciu dotkliwy cios łopatą. Cap stanął na czworakach, ale sytuacji to nie poprawiło wcale, przeciwnie, w moment potem jednym susem wskoczył do wnętrza browarni i postrącał rogami i poobalał wszystkie flaszki i naczynia, jakich mógł jeno dosięgnąć. Zaledwo matka pospieszyła za nim, wymknął się z powrotem.
Był to wielki chytrzec, wiedział przeto, że pastorowej zejdzie sporo czasu na ustawianiu poobalanych naczyń i ratowaniu resztek okowity. Czuł się tedy na czas pewien bezpiecznym. Przez kilka sekund stał pod drzwiami browarni, lubując się swym figlem, potem zaś zawrócił i poszedł zwolna, poważnie w kierunku stojącej na wzniesieniu plebanji.
Wielki cap zachowywał się zwykle z wielką godnością i dostojeństwem i dobrze na tem wychodził, nikt bowiem nie przypuszczał, by tak poważne zwierzę mogło planować psikusa. Tym razem był jeszcze wspanialszy niż zazwyczaj. Powoli podnosił nogi, odrzucił dumnie w tył głowę, wyciągał nozdrza i pysznił się długą brodą swą i rogami. Łyskał przytem nieco niespokojnie oczyma i chwiał zadem w jedną i drugą stronę.
Ojciec sądził, że cap wraca sobie do swych kóz w podwórzu folwarcznem, przeto krzyknął do Śnieżki i dziewcząt służebnych, by mu zeszły z drogi i nie płoszyły go. Może miał cap początkowo ten zbożny zamiar, ale zmienił go widocznie w chwili mijania podjazdu plebanji. Spostrzegł, że drzwi stoją otworem, bo zapomniał je zamknąć ktoś, co ostatni wybiegł z pomocą pani domu. Uroczysty dotąd figlarz dał nagle potężnego susa i, przeskakując stopnie, wpadł do domu.
Natychmiast rzuciła się za nim cała rzesza służby, chcąc wypędzić, ale on uciekał z jednego pokoju do drugiego, wybiegł po schodach na strych, a czując i tu pogoń za sobą, wyskoczył oknem. Czyniąc to, nie zadał sobie wcale pytania, jak też daleko może być z okna do ziemi. Zwierzę to miało atoli tak niezwykłe szczęście, że trafiło właśnie w okno, znajdujące się wprost nad przydaszkiem podjazdu. Pomiędzy spadzistym dachem a ścianą frontową była wąska deszczułka i na niej to stanął cap. Nie mógł postąpić krokiem w prawo ni lewo, nie narażając się na spadnięcie, a cofnąć się również nie mógł z przyczyny pościgu.
— Właź mi zaraz na strych! — wołał doń z dołu pastor, grożąc laską.
Ale cap nie ruszał się z miejsca. Dziewczęta służebne, przerażone tem, co się stało, wybiegły z domu i patrzyły na capa, który miał minę nader wesołą. Obracał głową, błyskał oczyma i widać było wyraźnie, że go raduje przerażenie wszystkich.
Tymczasem pastorowa przyprowadziła do porządku flaszki i zjawiła się z łopatą piekarską w ręku, by wypędzić capa. Gdy ją ujrzał, mrugnął jeszcze weselej oczyma, jakby chciał wyrazić, że sobie z niej nic nie robi.
Machnęła ku niemu łopatą, a cap zebrał w tej chwili pod siebie nogi, przeleciał jak strzała w powietrzu i wylądował tuż przed osłupiałą pastorową.
W jednej chwili stanął ponownie na tylnych nogach, pochylił czoło i pchnął swą chlebodawczynię tak silnie, że upadła. Potem pobiegł w stronę podwórza folwarcznego, jednym susem przeskoczył bramę i zaprodukował swym kozom przydłuższy jeszcze taniec, trwający kilka minut.
Nikt nań teraz nie zwracał uwagi, wszyscy bowiem pospieszyli z pomocą pastorowej, a pierwsza przybiegła do niej Śnieżka. Ale macocha odepchnęła ją od siebie szorstko i zawołała:
— Nie udawaj! Wiem, jak jesteś dla mnie usposobiona! Widzę, ponadto, że cieszy cię moja przygoda. Śmiej się, jak długo możesz, znam ja kogoś, który cię zdoła doprowadzić do płaczu.
I w samej rzeczy Śnieżka nie wyglądała na przerażoną, ani smutną. Cap ją rozśmieszył, a twarz jej dotąd nie przybrała poważnego wyrazu.
Słowa macochy sprawiły, że przez całą resztę dnia była smutna.
Pojmiesz, droga siostro mleczna, że sam ten przypadek nie wlał w serce Śnieżki otuchy. Sprawił to jednak sen, jaki miała następnej nocy.
Ujrzała ona ponownie capa, stojącego na dachu podjazdu, nie był to jednak cap rzeczywisty, ale cała pogoda, radość i dowcip, jakie zdawiendawna żyły na plebanji. Z wysokości strychu spoglądało to wszystko na macochę i drwiło z niej. Cap z marzeń Śnieżki obdarzony był mową i powiedział macosze, że nie uda jej się zamienić domu tego w zimne, srogie więzienie, jakby to uczynić pragnęła, albowiem żyje tu zbyt silny duch czasów dawnych i on oprze jej się skutecznie.
Gdy Śnieżka zbudziła się, pewną była że wszystko to jest szczerą prawdą i miała uczucie, iż w walce z macochą nie jest już tak samotna.
— Bądź pewna, — rzekła Anna, gdy Maja Liza przerwała, — że za drugim pobytem u Śnieżki cap dostanie ode mnie kilka sporych kromek chleba.
— Ach, — odrzekła — ten poczęstunek przyjdzie za późno! Ostatni list, jaki dostałam od Śnieżki, donosi, że macocha kazała zarżnąć capa.
— Aj — zawołała Anna i zamyśliła się. — Czyż ojciec Śnieżki nie sprzeciwił się i pozwolił na zabicie capa? Obawiam się teraz, że Śnieżce może macocha uczynić coś naprawdę złego.
Maja Liza odparła szybko:
— O nie, nie uczyni nic Śnieżce! Przeciwnie, sądzi, że to właśnie Śnieżka dzień i noc przemyśliwa coby jej złego zrobić.
— Powinnaby przecież wiedzieć, że tak nie jest!
— Ach, tak się zawsze, niestety, nieszczęśliwie dla Śnieżki składa... Opowiem ci jedno zdarzenie, z którego zobaczysz, jakie to nieszczęście prześladuje Śnieżkę.
— Chętnie posłucham opowieści do końca, — zauważyła Anna — ale widzę przecież, że niebezpieczeństwo zagraża Śnieżce, nie zaś macosze.
— Wiesz dobrze — ciągnęła dalej pastorówna — że ojciec Śnieżki urządził cały ogród plebański, posadził agrest, porzeczki, maliny, poziomki, oraz róże po zachodniej stronie domu.
Najwspanialsze z wszystkiego jednak były atoli jabłonie. Ojciec sam je sadził, szczepił i w całej okolicy nie było lepszych jabłek, niż w plebańskim sadzie. Śnieżka, jedząc je, pewną była, że składają się z promieni słońca i jego żaru.
Tak pięknych jak tego roku owoców nie było chyba jeszcze w ogrodzie ojca Śnieżki. Jabłuszka rajskie, wspaniałe astrachany, złote parmeny, renety i jabłka zimowe zachwycały wszystkich. Drzewa nie były może tak pełne jak w inne lata, ale owoce stały się przezto jeszcze dorodniejsze i większe. Ani jedno jabłko nie było robaczywe, wszystkie zaś posiadały cudny kształt i barwę. Astrachany przejrzyste, zielonawe, złote parmeny żółto-purpurowe, oraz rajskie jabłka, czerwone na tle ciemnej zieleni liści, i zimówki o rumianych policzkach pociągały spojrzenie.
Udały się tak tego roku, że wszyscy o nich mówili. Widać je było z drogi i raz po raz zdarzało się, że ktoś zachodził i prosił o pozwolenie wejścia do sadu dla przyjrzenia im się zbliska.
Muszę jednak zauważyć, że chociaż jabłka plebańskie były piękne, to sprawiały dużo kłopotu i co roku kradziono ich znaczną ilość. Teraz jednak nie zginęło ni jedno, bo pastorowa czuwała nad sadem niezmordowanie. Od końca sierpnia, kiedy zaczynały dojrzewać, ciągle przebywała tam i tam spędzała często noce.
Uczyniła więcej jeszcze, strzegła jabłek nawet przed domownikami. Brama sadu opatrzona została olbrzymią kłódką, od której klucz tkwił w kieszeni pastorowej. Spostrzegłszy jakieś szczególnie piękne jabłko, zrywała je, coprawda, dla ojca, ale ani babka Beata, ani Śnieżka nie dostały nic, bodaj na pokosztowanie.
Ach, w inne lata nie było wprawdzie tak pięknych jabłek, ale sprawiały one więcej uciechy wszystkim. Nikomu nie odmawiano, kto przyszedł na plebanję i chciał ugasić pragnienie soczystym owocem. Nietylko domownikom je dawano, ale każdy gość bywał zapraszany, a wielu zabierało węzełek na drogę.
Nawet podczas zbiórki nie skorzystał z tego nikt, albowiem jabłka zrywała, sama pani domu. Wdziała rękawiczki i najstaranniej zdejmowała owoce z gałęzi, tak by żadnego nie potrącić ani uszkodzić.
Śnieżka żałowała wprawdzie, że pokosztować nie może owoców, posiadających pełną słodycz letnią, pocieszała się atoli myślą, jak to będzie miło zajadać smaczne jabłuszka późną jesienią i w zimie. Macocha umiała je tak doskonale przechowywać, że nie gniły.
Spostrzegła jednak niebawem, iż pastorowa ma inne zgoła plany odnośnie do tych jabłek. Ni na chwilę nie przyszło jej do głowy, by piękne te owoce, spotrzebowane być miały na plebanji.
Pastor chętnieby był zachował w domu swe jabłka, jak w inne lata, ale żona jego wyrachowała, że można na nich sporo zarobić, i postanowiła zawieźć cały plon na targ do Broby.
I stało się oczywiście, jak chciała macocha. Pojechała do miasta, wioząc dwa ciężko obładowane wozy, oraz parobka i dziewkę, którzy mieli pomagać w sprzedaży.
Przybywszy na plac targowy, ustawiła stół, otwarła skrzynie i beczki i wystawiła jabłka na sprzedaż. Nie lękała się żadnego trudu, ni pracy, trzeba jej to było przyznać. W grubych rękawiczkach, okryta wielkim szalem, stała za stołem i czekała na nabywców. Nie mogła się zdecydować na to, by komuś innemu zlecić to zajęcie. Przyznać trzeba, że towar był świetny i pastorowa dumną zeń być mogła. Jabłka połyskiwały przecudnie najpyszniejszą czerwienią, zielenią i złotem, wabiąc ludzi, którzy zbliżali się, dla samego choćby spojrzenia. Na jesienny targ w Broby zjeżdżali sadownicy z wszystkich okolicznych dworowi zamków całego Wermlandu, oraz wielkich posiadłości pańskich Nässetu, ale nikt nie mógł się poszczycić takim jak pastorowa owocem.
Gdy wszystko przysposobione zostało do sprzedaży, ludzie zaczęli płynąć zaraz falą, pytając o cenę owoców. Ale pastorowa zażądała tyle, że nabywcy przerazili się i nie chcieli kupować.
Stało się też, że mimo ponęt towaru kupcy, napatrzywszy się jej jabłkom, ruszali do współzawodników po owoce. Patrzyła na to ze złością, ale nietylko nie obniżyła ni o grosz ceny, ale zażądała dwa razy tyle co inni. Myślała, że kiedy przy schyłku dnia jabłka konkurentów znikną, wówczas osięgnie za swoje tyle, ile zechce.
Liczyła też może na co innego jeszcze. Wiedziała, ile wódki wypijają ludzie podczas targu w Broby, około południa trudno było znaleźć na całym rynku jednego trzeźwego człowieka, to też obliczała, że pod wieczór nabywcy przestaną się liczyć dokładnie z groszem.
Wydawało się też, jakoby macocha Śnieżki musiała odnieść sukces. W miarę upływających godzin coraz to więcej ludzi tłoczyło się wokół jej stołu. W pierwszych szeregach stały dzieci. Zbiegli się wszyscy malcy obojga płci, będący na targu. Otaczali stół, trzymając palce w ustach i spoglądając łakomie na owoce, tak że obraz ten chwytał za serce. Dzieci oczywiście pieniędzy nie miały, ale obok nich było też dużo dorosłych, zapatrzonych w przecudne owoce, tak że oczu oderwać od nich nie mogli.
Co chwila ktoś zbliżał się i pytał o cenę. Ale pastorowa nie ustępowała i żądała tyle co rano. Teraz, gdy rozsprzedano już wszystkie jabłka, nie chciała zniżać ceny, pewna, że na nią kolej przyjść musi.
Macocha widziała dobrze, jaką żądzą posiadania jabłek pałały wszystkich oblicza, i myślała:
— Jeszcze moment, a nie zdołają się powściągnąć. Niech tylko któryś zacznie!
Ale czas mijał i mijał i wkońcu zaczęła przypuszczać, że będzie zmuszona zabrać do domu swe śliczne jabłka.
Postanowiła uczynić ostateczną próbę i kazała dziewce służebnej przywołać Śnieżkę, która chodziła od kramu do kramu, skupując małe podarki dla domowników, którzy nie mogli przybyć na targ.
Gdy Śnieżka stanęła przed macochą, kazała jej ta ostatnia zająć na czas pewien swe miejsce i sprzedawać jabłka. Twierdziła, że zmarzły jej nogi od długiego stania i że musi się rozgrzać przechadzką.
Śnieżce było nad wyraz niemiłą rzeczą sprzedawanie jabłek na targu publicznym, ale nie śmiała się opierać macosze. Wdziała przeto jej rękawiczki, okryła się szalem i stanęła za stołem, a pastorowa odeszła, napomniawszy ją kilka razy, by ściśle trzymała się postawionej ceny, nie wdawała się w targi i sama jabłek nie jadła.
Niestety, omyliła się macocha przypuszczając, że ludzie chętniej kupować będą od pasierbicy niźli od niej samej.
Dziewczyna stała za stołem, pilnując jabłek, a nie mogła sprzedać ani jednego z nich. Wiodło się jej tak samo jak macosze, tłum nie zmniejszał się, ale nie kupował nikt.
Nagle nadeszli dwaj podchmieleni parobcy z dziewczętami swemi i przecisnęli się przez tłum otaczających stół. Było to nader swywolne towarzystwo, parobcy pobrzękiwali pieniędzmi w kieszeniach, i byli w nastroju hulaszczym i hojnym. Śnieżka przestraszyła się ich wprawdzie i rad aby była uciekać, ale powstrzymała ją nadzieja, że wreszcie coś sprzeda.
Młodzieńcy zbliżyli się do samego stołu, a jeden z nich, nie pytając zgoła o cenę, nakrył dłonią kupkę najpiękniejszych jabłek. Jednocześnie spojrzał na pastorównę i przybrał minę tak trzeźwego i prostodusznego, jak tylko mógł.
— Skąd pochodzą te jabłka? — spytał.
Śnieżka odparła, że pochodzą z sadu jej ojca.
— Ach tak! — powiedział — Byłem nieraz na plebanji i znam dobrze pana pastora. Jest to człowiek niezwykłej dobroci.
Odpowiedziała kilku grzecznemi słowami, gdyż uradowało ją uznanie parobczaka dla ojca.
— Tak, tak, — dodał chłopak — wszyscy na plebanji jesteście bardzo dobrzy, to też sądzę że nie odmówicie biednemu parobczakowi kilku jabłek, nie biorąc za nie pieniędzy.
Zanim zdążyła zrozumieć, co ma na myśli, porwał w obie dłonie co najpiękniejsze owoce i uciekł niezwłocznie.
Dziewczyna, którą miał przy sobie, porwała również szybko kilka jabłek i ruszyła za nim. Podobnie postąpiła również i druga para.
Śnieżka nie była na to oczywiście przygotowana. Czy mogła przypuścić coś podobnego? Stała przerażona, patrząc na uciekających z jabłkami, za które nie zapłacili. W pierwszej chwili chciała biec za nimi i odebrać owoce, ale nie mogła się odważyć, posłała tedy jeno parobka i dziewkę, stojących za nią przy stole. Jednocześnie zauważyła, że tłum przysunął się i obiegł stół.
— Pewnie zaczną kupować! — pomyślała, nabierając na nowo otuchy.
Ale o tem nie było mowy. Raz po raz przyskakiwał. ktoś, porywał tyle jabłek, ile objąć zdołał, i wołał, że ojciec i ona są tak dobrzy, iż nie zechcą brać pieniędzy biedaków za kilka jabłek. Malcy, którzy przez cały dzień wypatrywali oczy na owoce, zrywali z głów czapki i napełniali je jabłkami, a dziewczęta, którym ślinka szła przez kilka godzin na ten widok, napełniały jabłkami fartuszki, nie licząc ich zgoła.
Śnieżka pochyliła się nad stołem, zakrywając jabłka własnem ciałem, ale cóż to mogło pomóc? Płakała, prosiła, zaręczała, że ją wpędzają w nieszczęście, ale nikt nie zważał na to. Nietylko mali chłopcy i dziewczęta porywali jabłka, ale także dorośli, a wszyscy śmiali się wesoło, uważając widać całe zajście za żart targowy. Ile razy ktoś porwał garść owoców, wołał do niej, że ona i jej ojciec są tak dobrymi ludźmi, iż użyczą biedakom kilka owoców.
Śnieżka machała rękami, wołała pomocy, ale niestety cały towar przepadł. Ludzie przewrócili stół, przywlekli skrzynie i beczki i rozdawali pomiędzy siebie jabłka. Na targu znajdowało się też sporo awanturników, którzy wmieszali się w sprawę. Powstał tumult, bijatyka, a Śnieżka musiała uciekać, by nie zostać rozdeptaną w tłumie.
W tej właśnie chwili nadeszła macocha i zastała pasierbicę ograbioną, samotną i płaczącą. Ujęła jej ramię i potrząsnęła niem mocno.
— Poczekaj, — rzekła — niechno wrócimy do domu, nauczę ja cię, czem to pachnie rozdarowywanie cudzych jabłek!
Trudno się było dziwić gniewowi macochy, ale Śnieżka uczuła wielki smutek z powodu mniemania, iż rozdarowała jabłka dobrowolnie.
Smutny to był powrót do domu. Siedzieli wszyscy razem w powozie, ojciec, macocha i Śnieżka. Zrazu ojciec próbował jak zawsze bawić córkę i żonę rozmową. Ale pastorowa siedziała sztywna jak kij, zacisnąwszy usta, wcisnęła się w kąt i nie mówiła nic. Śnieżka płakała bezustanku. Zacny ojczulek nie mógł się niczem długo trapić, przytem radowało go, że ludzie wołali, iż jest tak dobry, że da im jabłka darmo. Celem dodania sobie i innym otuchy, zaczepiał wracających z targu i wypytywał mijając, czy dobrze posprzedawali krowy, ile wzięli za owoce i czy im się nie dostało bodaj kilka jego jabłek.
Po pewnym jednak czasie zamilkł dziwnie, obrócił się ku żonie i patrzył na nią długo, przenikliwie. Potem zwrócił spojrzenie przed siebie i siedział pochylony, nagle jakby osłabły i postarzały.
Po chwili zauważyłam, że ojciec patrzy na mnie smutno. Zdawało się, że chce przeniknąć aż do dna serce moje.
Potem rzekł nagle:
— Robisz się całkiem podobną do matki swojej.
Ujął dłoń moją w swe dłonie i gładził ją delikatnie.
Chciał mnie pocieszyć i uspokoić, ja zaś myślałam:
— Kochany, drogi ojczulek wie, żem tego nie uczyniła z rozmysłem. Wie, że nie jestem zła.
Aż do końca drogi nie wypuszczał mej dłoni. Ale pochylał się coraz to bardziej, a gdyśmy stanęli na plebanji, padł na twarz, nie czyniąc usiłowań wysiadania, kiedyśmy się obie z macochą podniosły z siedzeń. Myślałam, że zmarł.
Ale tak źle nie było, chociaż niewiele do tego brakło.
W tem miejscu umilkła Maja Liza. Głos jej zadrżał i musiała zebrać siły, by mówić dalej.
— Teraz wiesz o mnie wszystko, — dodała. — Macocha może robić ze mną, co tylko chce, a ja nie poskarżę się ojcu z obawy, by nie dostał nowego ataku udaru, jak wówczas, po targu w Broby, kiedy uświadomił sobie, że żyjemy z macochą w niezgodzie.
— Czyż tego dawniej nie spostrzegł? — spytała Anna.
— Być może, że się domyślał, teraz atoli nic już na to poradzić nie jest w stanie. Pozornie wrócił do zdrowia, ja wiem jednak, jak jest słaby. Nigdy już nie będzie takim, jakim był onego ranka, kiedyśmy oboje poszli obejrzyć sianokosy na łąkach, obok mokradeł.