Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom II/12

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


25.
Wykradacz zwierzyny.

Czysty i pogodny księżyc rozlał po stawie srebrzyste światło swoje, a wkrótce na błyszczącéj się wokoło prędze, dzierżawczyni dostrzegła czarny cień ludzkiéj postaci, która jużto wyprostowana, już skurczona, czołgając się i przeciskając przez sitowie zmierzała w kierunku folwarku.
W kilka chwil później, Bête-Puante wyszedł z sitowia, i wydostał się na brzeg na którym czekała go drżąca dzierżawczyni.
— Czy Marcin przyszedł już? spytał wykradacz.
Dzierżawczyni zamiast odpowiedzi, zawołała załamując ręce
— O Boże!.. to pan, panie Bête-Puante, myślałam żeś pan gdzie tam w najgęstszym loesie: pan chyba nie wiesz że wachmistrz Beaucadet i jego żandarmi...
— Czy Marcin już przyszedł? niecierpliwie powtórzył wykradacz przerywając dzierżawczyni.
— Nie — panie Bête-Puante, odpowiedziała; jeszcze nie przyszedł.
I z pełnym bojaźni namysłem dodała:
— Nie śmiem prosić pana abyś wszedł do nas... panie Bête-Puante, bo pan niebardzo lubisz wstępować do cudzych domów.
— A nasz poczciwy Chervin jak się ma? spytał wykradacz nie odpowiadając na zaprosiny.
— Niestety! smutnie mówiła znowu dzierżawczyni, mój biédny mąż coraz to słabszy... Od owego dnia kiedy żandarmi przybyli aresztować małą Bruyére, i kiedy się utopiła, poczciwiec jak się położył tak jeszcze nie wstawał, do tego stopnia uczuł to wszystko... Ah! bo też mocno kochaliśmy tę biedną dziewczynę!
— Ona już umarła...i na dobre umarła; niemyślmy już o niéj, spiesznie i głucho powiedział wykradacz.
— A kiedy człowiek pomyśli, że nawet biednego jéj ciałka znaleźć niemożna było.
— Prawda, prawda, że nie można było znaleźć, odpowiedział wykradacz; w stawie pełno bezdennych wirów, pewno w który wpadło jéj ciało.
I jakby chciał przerwać tę smutną rozmowę, dodał;
— Mówisz więc, że nie lepiéj twemu mężyskowi?
— Jakie ma być lepiéj, panie Bête-Puante, śmierć tej biedaczki, ogłoszona licytacja naszego majątku... to wszystko razem w rozpacz go wprawia... nie wiemy co się teraz z nami stanie.
I nieszczęśliwa otarła łzy, które wobec męża powstrzymać umiała.
— Cóż robić, biedacy, prawo jest za panem hrabią...
— Tak, niestety!
— I do hrabiego Duriveau nie możecie miéć żadnéj pretensyi.
— Niestety! nie możemy.
— Niestety tak, niestety nie! szyderczym wybuchając śmiechem zawołał wykradacz.
— Panie Bête-Puante nie rozumiem.
— Mówię że hrabia jestto bardzo zacny człowiek, a jego syn bardzo miły młodzieniec! Ja ich bardzo kocham; ale dosyć tego. Poczciwy Chervin nie powinien wątpić o sobie, nie powinien leżeć w łóżku; owszem niech wstaje koniecznie, niech chodzi, niech nabierze odwagi... jeszcze go przecież nie sprzedano, a do jutra... daleko.
— Jakże chcesz panie Bête-Puante, aby mój mąż wstał, aby sił nabrał? kiedy nic jeść nie może, a do zsiadłego mleka wstręt czuje.
— Dziwna rzecz, zawsze szyderczo mówił Bête-Puante, a od lat sześćdziesięciu jada tylko zsiadłe mléko z czarną kaszą i popija studzienną wodę...
— Panie Bête-Puante, mój stary wcale nie jest delikatny, ale...
— Milcz, biedna owco, szczególnym tonem dzikiéj ironii i rozczulenia powiedział wykradacz... bo mnie okrutnie rozdrażnisz na wilków.
A potem zanurzył rękę w jednéj z głębokich kieszeni swojéj opończy i wydobył z niéj przepysznego bażanta, na którego szyi wisiał jeszcze drót w który się złapał.
— Masz tu dwuletniego koguta, gotuj go w garnku przez kilka godzin, dosyp szczyptę soli i tymianku a obaczysz, że jak się twój chory mąż napije tak doskonałego bulionu, zaraz odzyska władzę w nogach.
— O mój Boże! to ciągle wykradasz zwierzynę panie Bête-Puante, zawołała przerażona dzierżawczyni, machinalnie trzymając za szyję bażanta którego jéj wykradacz wetknął w rękę, a strażnicy?... a żandarmi? oni się sprzysięgli na twoję zgubę panie Bête-Puante, strzeż się zatem, żeby cię nie schwytali!
— A kiedy się napije tak zdrowego i lekkiego bulionu, bynajmniéj nie zważając na przestrach dzierżawczyni mówił daléj Bête-Puante, pewno będzie zdrowszy; bo on tylko z niedostatku choruje.
— Ale, panie Bête-Puante, ten bażant... to własność pana hrabiego... pochodzi z jego lasów, to jego zwierzyna... źle więc robimy, że...
— Po bulionie niech twój poczciwiec zje jednego z tych linów którego mu usmażysz na węglach... to lekkie, pożywne i smaczne.
To mówiąc wykradacz dobył z pod opończy dwa przepyszne liny, okrągłe, tłuste i na stopę długie, związane sitowiem przeciągniętém przez skrzela, i powiesił je na ręku dzierżawczyni tak że zabujały obok bażanta, którego poczciwa kobiéta zawsze machinalnie za szyję trzymała.
— Matko boska! zawołała; toś pan mimo żandarmów i mimo wszystkiego, znowu zastawiał w stawach swoje samołówki?
W tej chwili, dzięki wprawnemu słuchowi, wykradacz usłyszał w dali, poza folwarkiem, szmer kroków zaledwie dostępny jemu, którego zmysły tak były delikatne jak u dzikiego.
— To zapewne Marcin, zostaw nas.
I to mówiąc lekko popchnął ku domowi dzierżawczynię, która ciągle trzymała w ręku bażanta i obu linów; a pozostał sam w pobliżu zwalisk piekarni.
Przez jakiś czas Bête-Puanle chodził ponury, zamyślony, jużto słuchając niespokojnie coraz bardziéj zbliżających się kroków Marcina, już rzucając przenikliwy wzrok na drugi brzeg stawu, skąd dopiero od niejakiego czasu dochodził daleki i ciągle głośniejszy szum spadającej wody.
Wkrótce pomiędzy zwaliskami piekarni pokazał się Marcin, ujrzał Bête-Puanta, który naprzeciw niemu zdążał, podbiegł i chwytając go w swoje objęcia rzekł boleśnie wzruszonym głosem:
— Przebacz... Klaudyuszu... przebacz...
— I cóż ci mam przebaczyć, mój chłopcze? tonem ojcowskiéj przychylności spytał wykradacz.
— Niestety! Klaudyuszu, trzy dni temu, kiedyś się dostał do parku i wsunął aż pod zamek, aby mię widzieć... aby mi donieść...
Marcin przerwał sobie na chwilę, zadrżał, i znowu mówił wzruszonym głosem:
— Aby mi donieść o okrutnym wypadku, o którym na drugi dzień dowiedziałem się z twojego listu i...
Marcin znowu przerwał; łzy i łkania dokończyć mu nie dały.
— Odważnie... mój chłopcze,... rzekł mu wykradacz, odważnie... nie myślmy już o tym wypadku... Widziałeś żem groźnie powstał w chwili gdy Duriveau cynicznie biesiadnikom swoim wykładał swe szatańskie zasady... rzuciłeś się na mnie,... a broń którą miałem przy sobie, przypadkiem wystrzeliła... stąd cały hałas...
— Dobry jesteś Klaudyuszu; ale wyrzucałem sobie, że w szalonéj trwodze posądziłem cię o morderstwo,... ciebie... Klaudyuszu, ciebie!
— Przysięgam na Boga, który nas słyszy, mój chłopcze, uroczystym głosem rzekł wykradacz, że słusznem uniesiony oburzeniem, chciałem tylko w obec biesiadników dać panu Duriveau straszne i ostateczne napomnienie i wołać mu: żałuj, żałuj, póki jeszcze czas... i...
— Czyż mi na to potrzeba przysięgi? przerywając wykradaczowi zawołał Marcin; ty Klaudyuszu, miałbyś być mordercą, ty!...
— Przyjdzie dzień w którym będę zarazem sędzią i mścicielem,... głucho powiedział wykradacz; użyję prawa strasznego... ale nigdy morderstwa...
— Wiem Klaudyuszu, odpowiedział głęboko Wzruszony Marcin. O! powtarzam ci, że chyba tylko w obłędzie myśl podobną powziąć mogłem; ale gwałtowność słów hrabiego, słuszne powody twojéj nienawiści ku niemu...
— Zaraz pomówimy o hrabi; ostro rzekł wy krajacz, a twoja matka?
— Jeszczem jéj widzieć nie mógł, odpowiedział boleśnie znękany Marcin; lękam się zbyt silnego jéj wzruszenia. Osoba do któréj ją przedwczoraj przeniesiono, dała mi znać dziś rano że stan zdrowia kochanéj matki przynajmniéj nie pogorszył się.
Wykradacz zwiesił głowę i westchnął głęboko, a łza spływała mu z oczu i zgubiła się w siwéj jego brodzie.
Po krótkiém milczeniu, Marcin pokonywając wzruszenie odezwał się znowu:
— A Bruyére? moja biédna siostra?
— Pisałem ci że jéj nie grozi żadne niebezpieczeństwo... jednak mocno jeszcze osłabiona... Jutro będziesz ją mógł widziéć.
— Biédne dziécię, z goryczą powiedział Marcin, dowiedziałem się jednocześnie... o jéj istnieniu i o nieszczęściach które ją tak wcześnie nawiedziły... tak wcześnie... Ale nie zwodzisz ty mię Klaudyuszu? czy pewno obaczę ją jutro? czy istotnie nie grozi jéj żadne niebezpieczeństwo?
— Żadne... młodość jéj oparła się tylu ciosom... tylu wzruszeniom... a za jéj zdrowie ręczę, równie jak za to, żem ją wydobył z tego przeklętego stawu.
— Prawda... Klaudyuszu... zacny Klaudyuszu... znowu zostałem twoim dłużnikiem! Ty zawsze byłeś i jesteś moim gieniuszem opiekuńczym, rzekł rozczulony Marciu podając obie ręce wykradaczowi, który je silnie w swoich uścisnął; ale w liście naprędce napisanym nie mogłeś mi powiedzieć, jakim sposobem ocaliłeś siostrę od prawie nieochybnéj śmierci?
— Ukryty w lesie byłem świadkiem okropnéj sceny znalezienia dzieciątka — mówił wykradacz. Usłyszawszy że żandarm miał się udać na folwark dla przyaresztowania Bruyéry, chciałem wyprzedzić go. Gnałem ścieżki daleko bliższe niż zwyczajna droga, sądziłem że wcześniéj przybędę pod folwark, wydam krzyk dobrze znany twojéj siostrze, tém samém sprowadzę ją ku sobie, i będę mógł ostrzedz; ale na nie szczęście żandarmi zdążyli tam wprzód nim Bruyére usłyszała moje hasło. Przybywszy za późno ukryłem się w trzcinach rosnących w tym oto rowie... upustem przedzielonym od stawu. Bóg natchnął tą myślą...
— I wtedy...
— Widziałem przy blasku księżyca, jak nieszczęśliwa dziewczyna w staw się rzuciła... Mogłem ją ocalić.. szybko więc podniosłem upust przy którym twoja siostra upadła, a woda wlewając się w rów, uniosła do mnie to nieszczęśliwe dziécię walczące z śmiercią. Jedną ręką schwyciłem ją za odzież, a drugą spuściłem upust, i tém samém wstrzymałem zbytni przypływ wody, która roi już do pasa sięgała.
Wziąwszy potém twą siostrę na ręce, niosąc ją szedłem ciągle rowem, aż nakoniec wydostałem się z niego pewny, że mię już nikt nie widzi... wreszcie lasami przybyłem do kryjówki... resztę wiesz.
— A tymczasem na próżno szukano zwłok téj nieszczęśliwéj, którą okropne oskarżenie do samobójstwa przywiodło: nie wstrzymując dłużéj łez powiedział Marcin.
— Nędzni!... ją! ją o dzieciobójstwo posądzać!... wołał wykradacz; ją, biedaczkę, która ulegając niepokonanemu uczuciu wstydu i trwogi potrafiła ukryć przyjście na świat swojego dziecięcia, która dwa razy dziennie przychodziła karmić swoje niemowlę do mojéj kryjówki, o milę od folwarku. A ja widząc że mimo starań, to niewiniątko niknie w téj wilgotnéj i pozbawionéj powietrza jaskini, powziąłem nieszczęśliwą myśl zanieść to dziecię do Vierzon, gdzie kiedyś istniało koło dla podrzutków. Nie podobna, mój kochany, opisać ci okropnéj rozpaczy téj młodej szesnastoletniéj matki, gdym jéj uczynił ten projekt! niepodobna opowiedzieć jéj łez i rozdzierających krzyków; lecz nakoniec konieczność ocalenia dziecka przemogła... Ruszyłem w drogę ona mi prawie cały dzień towarzyszyła, to pokarmiając dziecię, to je całując, to łzami zalewając... Kiedy wypadło rozłączyć się... sądziłem że straci odwagę... jednak wszystko zniosła... Ale zaledwie dwadzieścia kroków uszedłem, znowu podbiegła.... ku mnie. „Jeszcze raz, ostatni raz” rzekła łzv połykając, i nowe nastały pocałunki, nowe narzekania... Strudzona padła na drodze... Ja, poszedłem daléj... aż słyszę za sobą przyspieszone kroki... była to jeszcze Bruyére. „Klaudyuszu... ostatni raz, o! niezawodnie ostatni!...” a ja który już odwykłem od płaczu, przecież zapłakałem... Nakoniec opuściła mię aby wrócić na folwark i nie wpaść w podejrzenie. Przybyłem do Vierzon... koło dla podrzutków przez oszczędność zniesiono tam na zawsze.. Mieszkaniec lasów, nie wiedziałem o tak uczciwém wyrachowaniu.
— Przez oszczędność? — powiedział Marcin patrząc na wykradacza jakby słów jego nie pojmował.
— Tak jest, przez oszczędność! — z wybuchem dzikiego śmiechu powtórzy! Bête-Puante; ale nie... co mówię?... to ostatnie schronienie które prawdziwie chrześcijański ksiądz otworzył dla nędzy, dla wstydu, lub żalu uwiedzionych dziewcząt, zamknięto nie przez oszczędność ale przez loikę... bo wiedziano że tym sposobem niezawodnie śmierć pochłonie większą liczbę dzieci, któreby w tém schronieniu znalazły macierzyńską troskliwość. Zamknięto koło dla podrzutków, bo lękano się z czasem zbytniego natłoku na uczcie życia.
— Ah! Klaudyuszu... to okropnie! rzekł Marcin kryjąc twarz w obu dłoniach; o! litości... litości!
— Masz słuszność... ironia na bok; nienawiści potrzeba! zawołał wykradacz, tak jest, hańba i sromota ludowi który nie błogosławi przyjściu na świat bożego stworzenia! który go nie przyjmuje jako dar boży z wdzięcznością i życzliwością... Tak jest, przekleństwo krainie która zrodzonego ubogo i opuszczonego uważa za nieszczęsny i niebezpieczny ciężar, a tém samém zmusza go na przyszłość do nędzy, niewiadomości, i częstokroć do zbrodni. Przekleństwo tym którzy mię niemal pozbawiają prawa użalania się na śmierć syna twojej siostry... A jednak... ulegając mimowolnemu rozczuleniu mówił daléj wykradacz... Gdybyś wiedział ile to bolesne patrzéć jak biédne, niewinne niemowlę powoli blednieje, gaśnie i w twoich oczach kona... Nie... mój chłopcze! ja ci nie umiem opowiedzieć jak się we mnie serce krajało owéj nocy, kiedy nie znajdując schronienia dla dziecięcia twojéj siostry, napróżno usiłowałem przywołać je do życia... Niestety! pomimo wysileń podróży i choroby byłoby jednak żyło, gdyby wracając znalazło potrzebną troskliwość... ale nie... nic i nic... o tak spóźnionéj godzinie, w nocy dżdżystéj i zimnéj, wszystkie domy były pozamykane... Czułem jak sztywniały, jak lodowaciały członki nieszczęśliwego dziecięcia; napróżno je tchem moim rozgrzewałem; zadrgało konwuisyjnie... jękło żałośnie, uśmiechnęło się jak aniołek i... skonało.
Po chwili milczenia którego Marcin nie miał siły przerwać, wykradacz spokojniejszym głosem mówił daléj:
— Poczytałem za święty obowiązek odnieść twéj siostrze... jéj dziecię... zawsze to jakaś ulga dla matki gdy może modlić się i płakać na grobie dziecięcia... Wróciłem więc do mojéj kryjówki z tym smutnym ciężarem; nieszczęsny traf sprawił że w dzień powrotu mojego z Vierzon odkryto moje schronienie; nie mogłem uprzedzić Bruyére; a biédna jednocześnie dowiedziała się o śmierci swojego syna i o ciążącém na niéj posądzeniu o dzieciobójstwo... to było za wiele... chciała więc umrzéć...
— Znasz teraz cierpienia ofiary, dodał wykradacz; jutro poznasz haniebne okrucieństwo kata, poznasz jak raz... raz tylko... twoja zawsze czysta... chociaż skalana... siostra... uległa gwałtownéj i nikczemnéj zasadzce. Straszne to wyznanie... które ze wstydu i bojaźni taiła w swojéj duszy, a prawie umierająca z pomieszania, przede mną tylko wyjawiła... twoja siostra sama jutro tobie powtórzy... tobie naturalnemu jéj mścicielowi... bo godzina zemsty już wybiła.
— Jaka godzina, Klaudyuszu?
— Godzina wielkiego przykładu... uroczyście odpowiedział wykradacz.
Nagle Marcin zawołał:
— Klaudyuszu, nie słyszysz ty tętentu galopujących koni?
— Słyszę go już od kwadransa... bo ucho moje wprawniejsze niż twoje.
— Cóż to jest? niespokojnie zapytał Marcin.
— Są to szukający mię żandarmi, zimno odpowiedział Klaudyusz. Oni tu zdążają... aby mię aresztować.
Wykradacz zdawał się tak obojętnym na grożące mu niebezpieczeństwo, że Marcin patrząc nań zdumiony, zawołał:
— Przybywają aby cię aresztować, i ty stoisz spokojnie Klaudyuszu?...
Bête-Puante, nie odpowiadając, wziął Marcina za rękę i wyprowadził ze zwalisk piekarni, do których obaj się schronili, wszedł z nim na tamę, i przy świetle księżyca pokazał mu w dali, na przeciwnym brzegu stawu, kilku żandarmów galopem pędzących po drodze wiodącéj wprost do folwarku.
— Żandarmi?... zawołał Marcin — uciekaj Klaudyuszu, uciekaj!
— O zbyt ważnych rzeczach pierwéj z tobą pomówić muszę.
— Ale za dziesięć minut tutaj przybędą!
Bête-Puante zaprzeczająco poruszył głową.
— Któż ich zatrzyma? — zapytał Marcin.
— Śluza... słuchaj!...
W rzeczy saméj, wśród głębokiej nocnéj ciszy, Marcin natężywszy słuch, usłyszał daleki szum silnego spadku wody.
— A więc podniosłeś upust, Klaudyuszu?
— Tak... od godziny... kiedym tu idąc dostrzegł tych jeźdźców na drugim końcu stawu... bo uważając po ich drodze, tu tylko zdążać mogli... i po nie innego, tylko po mnie.
— W takim razie masz słuszność, tama zalana a jeźdźcy będą musieli wrócić się.
— A dostawszy się na bagna i torfy z téj strony staw otaczające, to chyba za godzinę do nas zdążą, a za godzinę już mię nie znajdą. Teraz posłuchaj mię...
— Słucham cię... Klaudyuszu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.