Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom III/PM część I/11

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


11.
Urywek z listu Leonidasa Rekina.

„......Urodziłem się na krawca; sądzę że byłbym był dobrym krawcem; ale ambitny ojciec mój nie pozwalał na to; szanujmy jednak pamięć jego, kochany Marcinie, byłto bowiem człowiek najlepszego serca, szkoda tylko że fałszywie rzeczy pojmował. Służył on jako odźwierny u p. Raymond, utrzymującego pensyą na bulwarku Mont-Parnasse (można się tam o tém wywiedziéć). Stryj mój, ubogi krawiec, mieszkał tuż przy pensyi, naprawiał uczniom starą odzież. Ilekroć zanosiłem mu jaką starzyznę do naprawy, ilekroć widziałem go biegle wywijającego igłą, siedzącego po turecku na warsztacie, w pokoiku, który w zimie dobrze ogrzewał piec gliniany, a w lecie napełniało świeże bulwarowe powietrze, nie wyobrażałem sobie lepszego stanu. Łoskot wielkich jego nożyców któremi krajał lśkniące się sukna, widok różnokolorowych motków nici, w zachwycenie mię wprawiał; ale cześć moja dla mojego stryja zamieniała się w uwielbienie i prawie w zabobonność, skoro mi oddawał... spodnie uczniów żadną dziurą nieposzlakowane, a które mu przyniosłem, Bóg wić w jakim stanie.
„Winienem wyznać również, że nieruchomość do jakiéj zniewala ta piękna professya, tak cudownie przekształcająca stare rupiecie, wielce mi się podobała; wątły bowiem i bojaźliwy czułem wstręt do wszelkiego ruchu; tajemne przeczucie szeptało mi także, że mimo wielkiéj bojaźliwości, mimo moralnéj i fizycznéj a zarazem śmiesznéj i głupowatéj, brzydoty mojéj, mimo że mam jedno oko wyżéj a drugie niżéj, krzywy nos, słowem mimo tych wszystkich niedogodności będę mógł być najlepszym krawcem... że zasłużę na zaufanie moich klientów.
„Atoli nierozsądna próżność ojca mojego, niezważająca na tak szczęśliwe usposobienia, zniszczyła całą moją przyszłość. Et fient et facia ista sunt! (tak się działo i tak się zawsze dziać będzie), jak twierdzi boski Seneka.
„Było to wieczorem po rozdaniu nagród; ojciec mój widział przechodzących obok swojéj budki uczniów uwieńczonych dębowém liściem, którzy nieśli pod pachami pięknie oprawne książki. Trąby i kotły wybuchające hucznemi odgłosy przy każdém wymienieniu laureata w takie go wprawiły uniesienie, a słowa pana Ministra oświecenia publicznego, który ten obrzęd obecnością swoją zaszczycić raczył, i młodych uczniów nazwał przyszłą sławą Francyi, tak dalece mu w pamięci utkwiły, że tego samego wieczora jeszcze błagał pana Raymond aby przez litość wziął mię do siebie i wyuczył czego potrzeba, iżbym na rok przyszły mógł wejść do septymy, nie zważając wcale na mój żal i ciągłe spojrzenia w stronę warsztaciku biédnego stryja mojego, krawca. Pan Raymond, który zresztą wielce lubił mojego ojca, oddał mię w opiekę jednego nauczyciela, i tak zaczęło się moje uniwersyteckie wykształcenie.
„Nieszczęściem, właśnie z powodu mojéj śmiesznéj figury, lękliwości, tchórzostwa, i socyalnego stanowiska jako syn odźwiernego, niestety! po kilku latach, zostałem wybornym, zadziwiającym uczniem...
„Nie bierz tego, kochany Marcinie, za żaden paradox: wyszydzany, wyśmiéwany, ścigany przez wszystkich kolegów moich których byłem igraszką, poczułem konieczność zjednania sobie przez wielkie postępy, protckcyi nauczycieli i dla tego usiłowałem być prymusem, abym się o ile możności oddalił od niższych ławek które zwykle zajmowali mali bogacze, z tytułu hebesów[1] i swawolników, najzajadliwsi prześladowcy moi.
„Jednym z najnieszczęśliwszych dni życia mojego, był ów dzień, kiedy imię moje, jako ucznia sextymy, po raz piérwszy zabrzmiało pod namiotem rozbitym na dziedzińcu kollegium Ludwika Wielkiego w chwili rozdawania nagród.
— „Leonidas Rekin! — głosem Stentora zawołał jeden z nauczycieli przywołujący laureatów.
„Gdy wymówiono tak dziwaczne nazwisko, powstał śmiech powszechny, muzyka grała na zabój.
„Siedziałem w ławkach wraz z innymi współuczniami, lecz skoro usłyszałem że mię wołają, opanowała mię trwoga na samą myśl że trzeba będzie przebić się przez ten tłum świetny, że przy odgłosie trąb wypadnie wejść na wzniesienie, i... O! prędzéj dałbym się porąbać na sztuki, aniżeli oderwać od mojéj ławki.
Leonidas Rekin!! jeszcze głośniéj zawołał nauczyciel.
„Nowe śmiechy z towarzyszeniem muzyki grającéj crescendo.
„Wówczas zupełnie postradawszy głowę, jak długi rzuciłem się pod ławkę, ale w chwili gdy muzyka nagle przerwała, zawołano:
— Rekin jest tu... ukrył się pod ławką!
„Na te słowa wymówione wśród ogólnéj ciszy, widzowie zwrócili się w moję stronę; słyszałem wkoło siebie wielki ruch; śmiano się, krzyczano, najweselszemi tonami wołano Leonidas Rekin, sypiąc na mnie najuszczypliwsze epitety... dwaj towarzysze moi wyciągnęli mię za nogi, a ja wrzeszcząc okropnie broniłem się jak lew: śmiechy podwajały się, wypadek zaczynał być gorszącym — aby mu zatem koniec położyć, rozgniewany nauczyciel ogłosił mię nieobecnym. Rozdawanie nagród szło swoim porządkiem, atoli nowe śmiechy wybuchły skoro mię znowu, a to po dwakroć wymieniono, gdyż otrzymałem dwie piérwsze i jednę drugą nagrodę.
„Dotąd była to tylko śmieszność, kochany Marcinie, ale teraz czekało mię co gorszego.
„Wróciwszy z obrzędu, pan Raymond, naczelnik zakładu, przywołał mię do swojego gabinetu i pełen dobroci udzieliwszy mi napomnienie za niepokonaną bojażliwość moję, rzekł:
„Rekin, powinieneś być i będziesz zaszczytem mojego domu; odtąd już cię nie uważam za ucznia, lecz za syna mojego; sam będę twoim korrepetytorem i jadać będziesz u mojego stołu.
„Mój drugi ojciec... najukochańszy, najdroższy ojciec Rekin — który pewny jestem byłby mię tęgo obił dla przestrogi abym drugi raz nie zawodził w ten sposób jego ojcowskiéj dumy — o mało co nie umarł z radości, dowiedziawszy się o dobroci pana Raymond. Wspomniałem już, kochany Marcinie, że dobroć ta była dla mnie okropną; osądź czy prawdę mówię.
„Od czasu jak zostałem ulubionym wychowańcem pana Raymond, stałem się raczéj jego ponętą, szyldem, żywém ogłoszeniem, zwiększającém wreszcie jego zakład, bo wszędzie odbijał się rozgłos nadzwyczajnych moich postępów, które koniecznie przypisywano wybornemu wykształceniu jakiego udzielają w zakładzie pana Raymond, etc. etc.
„Zawsze unikałem rekreacyj, które mimo opiekuńczego nadzoru nauczycieli, były dla mnie porą wszelkiego rodzaju utrapień. Przepędzałem więc czas rekreacji w ojcowskiéj budce, tém niezgwałconém schronieniu, gdzie nie wiedząc co począć, uczyłem się. Lecz, skorom tylko wszedł do rzędu wychowańców pana Raymond, nie dosyć że ciągle pracowałem w chwilach rekreacji, ale nadto uczyłem się w niedzielę i święta, kładąc się o północy, wstając o piątéj; nie znałem nawet wakacyj; słowem pracowałem beż ustanku, bez wypoczynku. Skutkiem ciągłego natężenia umysłu, prawie zawsze cierpiałem okropny ból głowy, alem się do cierpień moich przyznać nie chciał, pokonywając je owszem, bez końca i miary ślęczałem nad książkami.
„Słowem, zacny pan Raymond, że tak powiem, trzymał mię niby w cieplarni, pragnąc zbytkiem pracy wydobyć ze mnie wszelkie przedwczesne owoce, na jakie się tylko zdobyć mogło moje pojęcie. Nie można przypuścić żeby nie przewidział że po roku a najwięcéj po dwóch latach, zwiędnie roślina zbyt wczesną produkcją wyczerpana; atoli mało to obchodziło pana Raymond, pragnął on tylko wywierać wrażenia na publiczności. Słaby z natury, nie wiem jak podołałem tak przesadzonéj pracy, tym prawie ciągłym cierpieniom fizycznym; lecz kwitłem każdego szkolnego lata i co roku uginałem się pod ciężarem uniwersyteckich wawrzynów.
„Pan Raymond tryumfował; c oroku można było czytać w dziennikach następne szumne ogłoszenie:
„Uczeń Leonidas Rekin, który znowu otrzymał trzy najwyższe konkursowe nagrody i pięć nagród w kollegium Ludwika Wielkiego, należy do sławnego zakładu Raymond, przy bulwarach Mont Parnasse. Nie widzimy potrzeby zalecać troskliwości rodziców ten doskonały dom wychowania.”
„Pojmujesz łatwo, kochany Marcinie, że rzadko miałem czas do zastanowienia się nad tém co zemnie zrobią; atoli ilekroć mi się to zdarzyło, z gorzkim żalem przychodził mi na pamięć warsztat mojego stryja, biednego krawca; to bowiem co nazywano mojém powodzeniem wcale mi nie zawracało głowy: nie sądź aby udana skromność podyktowała mi te słowa. Przyrzekłem sobie (i do tej pory uporczywie dotrzymywałem słowa) nigdy więcéj nieubiegać się o zaszczyt publicznego uwieńczenia; w czasie rozdawania nagród, głoszono zawsze żem nieobecny, i tym sposobem zrzekałem się jedynej nagrody która mię mogła wprawić w obłęd dumy. A tak powodzenie moje, pozbawione wszelkiego uroku i sprowadzone do najprościejszego znaczenia swojego, ograniczało się dla mnie na kułakach, obelgach, szyderstwach i innych oznakach zazdrości ze strony towarzyszy, którzy mimo iż nademną czuwano, zawsze znajdowali sposób dokuczania mi; co większa ponieważ przez lękliwość, niezgrabność i tchórzostwo, oraz przekonanie o śmiesznej brzydocie mojéj, dziko stroniłem od wszystkich, współuczniowie moi mniemali żem dumny z moich tryumfów i przy każdéj zręczności częstowali mię gradem kułaków.
„A jednak, kochany Marcinie (dzięki za to mojemu zdrowemu rozumowi) mimo tuzina zyskanych wieńców, mimo żem się uznawał doskonałym humanistą... szczerze mówiąc miałem się za wielkiego głupca... Ostatni hebes okazywał w rozmowie stokroć więcéj dowcipu, incyatywy i nauki aniżeli ja.
„Skończywszy moje tłómaczenia z łacińskiego na francuzkie, lub z francuzkiego na łacińskie albo greckie, monotonne i bezowocne ćwiczenia, wielce podobne do próżniackich i bolesnych ewolucyj wiewiórki w klatce; skończywszy te nieużyteczne i uciążliwe prace, które przez ciąg siedmiu lub ośmiu lat, usypiają, otrętwiają a częstokroć zabijają całe życie, całą przenikliwość, ciekawość i bystrość dziecięcego lub młodocianego pojęcia; skończywszy to wszystko czułem żem prawdziwie głupi.
Dwa czy trzy razy przyszła panu Raymond nieszczęść wa myśl wprowadzenia mię, swojego dziwoląga, w małe przyjacielskie towarzystwo. Przytępiony, niezdolny byłem do żadnéj rozmowy, chyba że szło o łacińskich albo greckich autorów, i o mniéj więcéj szczęśliwe użycie języka francuzkiego, na wierne oddanie textu... a i w takim razie nawet lękałem się, nie zdołałem nigdy jasno oddać mojéj myśli. Po czém znowu przemieniałem się w tak doskonałego głupca, że pan Raymond rychło sprzykrzył sobie popisywanie, się z moją klassyczną osobą.
To wyłączenie cieszyło mię, a gdybym się nawet niem zmartwił, byłyby mię w mojém głupiém tchórzostwie pocieszyły słowa boskiego Seneki: Sed semel hune vidimus in bello fortem, in foro timidum, (Widziano nieraz człowieka walecznego w boju, lękliwym w sporach publicznych).
— „Mógłbym ci, kochany Marcinie, przytoczyć niezliczone dowody mojéj głupiéj nieudolności!... Ale... masz oto jeden... z tysiąca.
Wielce kochałem mojego ojca; wyjechał on na jakiś czas do Normandyi. Chciałem do niego pisać. Nakreśliłem dwadzieścia brulionów jeden nad drugi niedołężniejszych, niedorzeczniejszych; tak dalece nawykłem myśléć słowami, frazesami i myślą innych, żem musiał zaniechać wyrażenia uczuć moich własnemi słowy.
Skutkiem dosyć uderzającej sprzeczności, tego samego dnia kiedym zaniechał pisać do mojego ojca, odebrałem list od jednego z hebesów naszego zakładu.
W tym liście, zawiadamiał mię hebes, że jako tchórz, pochlebca... (tchórz, oh! prawda, ale pochlebca... nie, nigdybym się na to nie odważył) i bardzo znakomity uczeń, stałem się dla niego nieznośnym, żem mu szczególnie drażnił nerwy, słowem że go do szaleństwa doprowadzałem i że skoro na przyszłość nie będę czasami ostatnim jak wszyscy inni (dodał hebes), mimo moich protektorów, spodziewać się mogę, że na zgarbionym grzbiecie zbyt pilnego ucznia, osiądzie jak najpiękniejsza, jak najobfitsza gromada kułaków.
Przytaczam tu Marcinie samą tylko treść tego listu, ale był on pełen zadziwiającego dowcipu; nigdy w życiu nie byłbym napisał podobnego.
Hebes kończył propozycją, że jeżeli mam dosyć odwagi i nie chcę nadużywać mojego położenia, to pójdziemy w zawody o barbaryzmy w przyszłéj rozprawie konkursowéj, bo tym jedynym sposobem, jak powiadał, zrównoważy się broń nasza.
Ta zuchwała i cyniczna pogarda dla nagrody, dla tego co jest najświętsze w uniwersyteckiéj religii, podług mnie była rzeczą zbyt potworną; hebes sprawiał na mnie wrażenie świętokradzcy; śniło mi się że go palono niby jakie auto-da-fé, na stosie złożonym ze wszystkich jego pensum, a był ich stos ogromny. Obudziłem się prosząc aby mu przebaczono... aby go pozostawiono wyrzutom własnego sumienia!....
— „Są charaktery nieposkromione. Hebes o którym mówię do ostateczności doprowadził niegodziwości swoje, bo zamiast tytoniu palił anyż i (czemu wierzyć trudno) nielitościwie kopnął nogą w brzuch dozorcę, za to że mu fajkę w zębach rozbił.
Hebesa uroczyście wypędzono z kollegium a z okropnych złorzeczeń, z przerażających prognostyków któremi obsypano go gdy opuszczał klassę, wniosłem że nieszczęśliwy los przeznaczył mu koniec na rusztowaniu.
Późniéj widziałem nazwisko tego hebesa (znasz go kochany Marcinie, boś u niego służył), później, mówię, widziałem jego nazwisko czerwonemi literami promieniejące po za szybami wszystkich gabinetów czytania. Został on jednym z najznakomitszych naszych poetów... A ja, eheu miser! (niestety nieszczęśliwy!) ja, w którym Jego Wysokość sam Minister oświecenia publicznego upatrywał przyszłą sławę Francyi, ja ujrzałem się zmuszonym zrzec się mojej godności i zostać człowiekiem-rybą.”
„Ale za to zaniechawszy życia naukowego, zgłębiając życie ludzkie, powoli nauczyłem się wyrażać jakkolwiek myśli moje i dziś mogę pisać list ten do ciebie kochany Marcinie; co w czasie najświetniejszych moich tryumfów w szkołach było dla mnie rzeczą zupełnie niepodobną.“
„Jeszcze słów kilka nim dojdę do pierwszego naszego spotkania... jest temu lat piętnaście, u obrzydłego skoczka zwanego la Levrasse, gdziem cię dzieckiem spotkał. Ten dodatek da ci poznać całe moje życie.“







  1. Hebes (cancre), tak się w szkolnym języku nazywają źli uczniowie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.