Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom V/PM część II/18

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


18.
Tajemnica.

— Tak jest, — mówił Klaudyusz Gérard, — zeznanie dla mnie bolesne, bo cię przekonam że wątpiłem i o tobie... i o sobie.
— A to dlaczego?
— Czy pamiętasz, że przed rokiem, po twojéj chorobie, wyjechałeś na parę tygodni?
— Tak jest, mój przyjacielu, pragnąłeś abym dla polepszenia zdrowia wyjechał o kilka mil ztąd... sądząc że mi zmiana powietrza posłuży.
— A więc!... w niebytności twojéj, — z mimowolném, widoczném zakłopotaniem mówił Klaudyusz Gérard, — ktoś mię odwiedził... i pytał o ciebie.
— O mnie?... i któżto?
— Jeden z towarzyszy dziecinnych lat twoich.
— Bamboche! — z niewysłowioną radością zawołałem. Więc obawa moja była bezzasadna... więc on żyje... i nie zapomniał o mnie!...
Lecz czując że mi się łzy cisną do oczu, dodałem: — Przebacz przyjacielu... ale gdybyś wiedział czego doświadczam...
— Pojmuję cię, mój synu, i bynajmniéj nie ganię twojego rozczulenia... Otóż co zaszło rok temu, pod niebytność twoję: Pewnego poranku, gdym tu siedział, wszedł młodzieniec słuszny i barczysty, energicznéj miny, ale jak mi się zdawało, raczéj zbytkownie niż ze smakiem ubrany.
— Panie, rzekł mi — siedm lat upływa jak przyjąłeś do siebie opuszczone dziécię... w tutejszéj wiosce dowiedziałem się. — A cóż pana to dziécię obchodzi? — spytałem ciekawie owego jegomości, doglądając nań zdziwiony. — To dziécię... jest moim bratem — odpowiedział. — Pańskim bratem... rzękłem, a wspomniawszy na twoje zwierzenia się i tak często skréślany mi portret Bambocha dodałem: — Pan nie jesteś bratem, ale towarzyszem dziecinnych lat Marcina, pan się nazywasz Bamboche. — Mimo śmiałéj a nawet zuchwałéj miny swojéj, człowiek ten zmieszał się i marszcząc brwi rzekł mi: — Co panu do tego kim jestem, chcę widzieć Marcina. Z największą trudnością znalazłem przecież jego ślady, powtarzam więc że go widziéć muszę, — dodał groźnie. — Wzruszyłem ramionami i zimno mu odpowiedziałem: — A ja oświadczam panu, że go widzieć nie będziesz; bo Marcin przed dwoma tygodniami wyjechał z naszéj wioski. — I gdzież się nateraz znajduje?... z uniesieniem zawołał Bamboche — chcę wiedzieć.
— To niepodobna, mój panie, odrzekłem.
— Nie potrafię ci powiedzieć mój synu — dodał Klaudyusz Gérard — jak uporczywie Bamboche nalegał abym mu wykrył twój pobyt, rozmaitych używał w tym celu środków, bo zacząwszy od groźby (o któréj bezskuteczności wkrótce się przekonał) skończył na najpokorniejszéj, a prawdę mówiąc, na najtkliwszéj prośbie; atoli byłem nieugięty. Wtedy, sądząc że mię swą otwartością zachwieje, przyznał się do kradzieży którą niegdyś popełniliście i w zamiarze wynagrodzenia jéj kładł mi w rękę worek pełen złota; rzuciłem worek oświadczając żeś mi stratę już powrócił pracując trzy razy w tydzień jako czeladnik ciesielski. — Bamboche ostatnie uczynił wysilenie: oświadczył mi że od dwóch zaledwie miesięcy zajmował świetne stanowisko, miał tylko jednę myśl, jeden cel, tojest znalezienie ciebie i że po niesłychanych zabiegach przypomniawszy sobie nakoniec drogę i miejsca któreście niegdyś przebiegali, doszedł wreszcie do tego celu... ale że ja stanąłem mu na zawadzie pragnąc wydrzeć cię jego przyjaźni. W mowie tego osobliwszego człowieka przebijała się chytrość i szczerość, bezwstyd i głęboka tkliwość, które mię mimowolnie uderzały i wzruszały, ale to wrażenie tém bardziéj utwierdziło mię w zamiarze niepokazywania cię Bambochowi. Znam ludzi; byłem i jestem dotąd pewny że towarzysz dziecinnych lat twoich nie doszedł uczciwą drogą do zbytkownego bytu który z tobą podzielać pragnął. Nadto, z cyniczną szczerością wyznał to przedemną, bo mi powiedział: — Do licha! nie zyskałem moich piéniędzy pracując dla ubiegania sic o nagrodę Moontyn’a, ale ręczę honorem Bambocha. że najłaskotliwsza sprawiedliwość niema prawa odbywać przeglądu moich kieszeni. Byłem nieugięty. Przez trzy dni Bamboche, w nadziei pokonania uporu mojego, przychodził co rano z sąsiedniego miasta, w którém bawił. Przekonany wreszcie o daremności zabiegów swoich, postanowił odjechać. Ostatnie słowa jego nie były ani cierpkie ani gniewne, lecz owszem pełne szacunku i wzruszenia: — Chociaż pan mię masz za bandytę, — rzekł — bynajmniéj nie jestem głupcem; choćem młody, nie z jednego pieca chléb jadłem. Znam świat, i przekonany jestem że nie wielu znajdzie się podobnych panu... To téż — dodał z ironią — gnieździsz się pan w głębi obory....
— Zawsze ten sam... — rzekłem do Klandyusza.
— Prawda, właśnie takim mi go odmalowałeś; ale dowiódł znajomości świata, łatwości wymowy i szyderczego cynizmu, których się wcale po nim nie spodziewałem. — Koniec końcem — powiedział — musiałeś pan zrobić z Marcina zacnego i dzielnego chłopca; a było dosyć materyi, pan swobodnie mogłeś działać na tę poczciwą i prawą naturę, bo Marcin tylko końcem zęba zachwycił złego, kiedy ja gryzłem je żarłocznie... tylko że chociaż mu nie smakowało, choć go zjadł mało, bidak nie śmiał innym odbierać apetytu.
— Biedny Bamboche! — rzekłem do Klaudyusza Gérard.
— I mnie, — odpowiedział, — równie jak ciebie teraz wzruszyły te słowa Bambocha. Ale dla czegóż — spytałem go — pan który wierzysz w dobre, który je nawet uwielbiać umiesz, nie chcesz go wykonywać?
— I cóż na to odrzekł mój przyjaciel?
— Widzisz, mój zacny panie, — odparł mi Bamboche, — pojmuję piękną marmurową statuę z dumną postawą, ze słodkiém i poważném obliczem, jakie zapewne Marcin ma teraz; uwielbiam tę piękną statuę, która mimo dészcz i wiatr, mimo uragany i nawałnice, stoi niewzruszona i pogodna na swym podnóżku... Tak jest; przepyszna to rzecz... jakém Bamboche, lubię taki widok... ale że jestem z ciała, nie z marmuru, nie chcę więc być statuą... i mówię sobie: — Ha, mój stary, tocz twoje garby po burzy, — dodał kończąc tym nieokrzesanym żartem.
— Pomimo to ostatnie grubiaństwo, piérwszy obraz był wielki! — zawołałem: — jakże się rozwinął umysł Bambocha?...
— Prawda, — poważnie rzekł Klaudysz Gérard, obraz ten jest wielki, ale fałszywy. Człowiek silny, jakkolwiek z ciała utworzony, może się w marmur przemienić i oprzeć uraganowi złych namiętności. Uderzyła i mnie ta szczególna mowa, to trywialna, to cyniczna, to znowu wzniosła... I ja, podobnie jak ty, spytałem siebie, w jakiéj szkole to dziecko zgubione nabyć mogło tak delikatnego obrobienia myśli, które się tu i owdzie w mowie jego przebijało?...
Ale Bamboche po chwili milczenia wzruszonym głosem mówił znowu:
— A więc żegnam pana, lepiéj to może dla Marcina iż go nie widzę... czuję to dobrze. Uściskaj go pan ode mnie... ale tak... z całego serca... Ah! pan jesteś bardzo... bardzo szczęśliwy!... dodał dłońmi oczy zakrywając. — Powiédz mu pan, że kocham go równie jak przed ośmią laty... i że nie pojmuję dlaczego. Bo do pioruna! nie byłem nigdy zbyt czuły, a teraz djabelnie stwardniałem. Nic to jednak nie szkodzi... dla niego nie zmieniłem się wcale... powiedz mu pan to... i kiedy zechce, jestem zawsze gotów na jego usługi, z całym moim workiem, z całém sercem, całą osobą... słowem z życiem nawet... jak niegdyś u la Levrassa... a gdyby kiedy przybył do Paryża... oto mój adres... Nie lękaj się pan o niego... ja nawet uczciwemu człowiekowi użytecznym być mogę...
— A gdzież jest ten adres? — mimowolnie i ze łzami w oczach zawołałem.
— Ten adres?... — rzekł Klaudyusz Gérard idąc ku czarnemu stolikowi i z szuflady wyjmując zapieczętowaną kopertę, — oto go masz... Umyślnie go schowałem... w Paryżu będziesz mógł z niego korzystać.
Żywo schwyciłem kopertę i w milczeniu przypatrywałem się jéj z pewnym rodzajem obawy.
Klaudyusz Gérard mówił daléj:
— Długo namyślałem się mój synu, czy ci to wyznać; i o to właśnie obwiniam się przed tobą... Powinienem był więcéj ufać w stałość zasad jakie w ciebie wpoiłem, w niezmienność twojego charakteru i nic przed tobą nie ukrywać... Atoli długi czas lękałem się aby przyjaźń lat dziecinnych nie wywarła na tobie niepokonanego częstokroć wpływu... Nie było dnia w którymeś nie wspomniał mi o dawnych twoich towarzyszach, wprawdzie ubolewając że nie spotkali podobnie jak ty przewodnika surowego, pewnego... ale samo to częste wspomnienie, przeświadczalo mię o nieustającém przywiązaniu twojém do Baskiny i Bambocha.
— A o Baskinie, — zawołałem, — czy nic nie wspomniał?
— Nic...
— Biedaczka. Padła zapewne ofiarą zbrodni, której krwawe ślady znalazłem...
— Miejmy nadzieję że tak nie jest, — powiedział Klaudyusz Gérard; poczém dodał:
— Dla tychto przyczyn taiłem przed tobą moje widzenie się z Bambochem; przyszłość przekona czy przezorność moja była zbyteczną... Jeszcze ci kilka słów powiem w tym względzie... Gdybym... co zresztą niepodobna, wyprawiał cię do Paryża bez zasobów, bez wsparcia i zapewnionéj opieki, wtedy, Bóg mi świadkiem, nieuwiadomiłbym cię o przybyciu Bambocha... lecz udajesz się do tego miasta i pewnością że cię czeka zaszczytne stanowisko przy zacnéj osobie. Nic mam zatém żadnéj obawy... i nie powinienem żałować żem ci zaufał.
— Nie, nie, przyjacielu... nie pożałujesz tego zaufania — odrzekłem.
A wziąwszy kopertę zawierającą adres Bambocha, rozdarłem ją przez pół... ale jakaś niewidzialna potęga wstrzymała mię; straciłem odwagę i nie dokończyłem.
Klaudyusz Gérard nie spuszczał ze mnie oka; widział że tylko do połowy przedarłem kopertę; uśmiechnął się nieco, i rzekł:
— Rozumiem cię biedny chłopcze...
Poczém dodał z zapałem:
— No, dosyć téj słabości, bądźmy pewniejsi siebie... Bo i dlaczegóżbyś, zresztą, miał się zrzekać nadziei ujrzenia dawnego towarzysza twych nieszczęść? Czyliż dlatego że nie przestał postępować po drodze złego? Kto wié, może przyjaźń twoja wywrze nań wpływ zbawienny. Czyliż dlatego że przyjaciel nasz chory, mamy go bez pomocy zostawiać, zamiast wstrzymania postępu trawiącéj go choroby? Nie, nie, mój synu, wszystko dobrze zważywszy, widzenie się twoje z Bambochem już mię nie przeraża, już dla ciebie zgubném nie będzie. Nic sam na niém nie stracisz... przyjaciel zaś twój wiele zyskać może.
Prędko podzieliłem wspaniałomyślne przekonanie Klaudyusza Gérard; obawa znikła, a stałość wróciła.
— Teraz, mój synu, — po dosyć długiém milczeniu mówił znowu wzruszony mocno Klaudyusz Gérard, — teraz jeszcze kilka ostatnich słów w moim własnym interesie.
Zdziwiony spojrzałem na Klaudyusza, który tak daléj ciągnął:
— Protektor twój, przyjmując cię do obowiązków które mnie przeznaczał, pisze, iż nie sądzi aby się już zupełnie ze mną skwitował... Tym razem, przyjmuję jego ofiarę, i w liście moim który mu wręczysz za przybyciem do Paryża, proszę go o łaskę... o wielką łaskę...
— Ty, przyjacielu?
— Tak jest, i zaklinam cię abyś mu tę prośbę przypomniał, bo być może iż w nawale zatrudnień zapomni o niéj.
— I cóż to takiego?
— Gmina do któréj się udaję, leży w pobliżu znacznego miasta. Być może że i tam istnieje dom obłąkanych... W takim razie...
— Rozumiem... twoja biédna waryatka...
— Tak jest, za największą łaskę poczytałbym przeniesienie jéj do tego miasta... bo tam będę ją mógł odwiedzać... prawie tak często jak ją tu odwiedzałem — zwłaszcza że teraz bardziéj niż kiedykolwiek potrzebuje mojéj opieki...
— Bardziéj niż kiedykolwiek? wytłumacz się przyjacielu.
Klaudyusz Gérard nie odpowiedział; rysy jego wyrażały bolesną troskę, czoło mu zapłonęło jakby wstydem tajemnym...
— Nie wyjawiłem ci téj nowéj troski, — rzekł — bo bez boleści i trwogi o tym wypadku wspomnieć nie mogę; są rzeczy tak haniebne, iż samo ich opowiadanie dojmującym nas wstydem przejmuje... Lecz skoro ci wyjawię tę sromotną tajemnicę... lepiéj jeszcze ocenisz całą ważność prośby jaką zanoszę dla téj biédnéj istoty. Niestety! mniemałem ie nędza, ie poniżenie człowieka nie przechodzi utraty rozumu; myliłem się... — z przerażającym uśmiéchem dodał.
— Tak jest, — mówił daléj, — przygoda tej nieszczęśliwéj przekonywa mię iż się myliłem...
— Co mówisz?...
— Posłuchaj... a obaczysz iż zdrożności, których świadkiem byłeś za młodu u tych nikczemnych skoczków, niczém są wobec téj potworności. Dziwném zrządzeniem stało się to nazajutrz po ostatniém mojém widzeniu się tutaj z Bambochem... Lecz, — przerywając sobie dodał, niektóre szczegóły są konieczne... abyś pojął całą okropność tego tajemniczego wypadku... Obok domu obłąkanych jest wielki ogród, graniczy on po jednéj stronie z budynkami, po drugiéj z podwórzem najpierwszéj w mieście oberży... Nieszczęśliwa kobiéta o któréj mówię, chociaż zmysły straciła i to skutkiem okropnych trosk, jest jednakże jeszcze nader piękną... to mówiąc Klaudyusz obie dłonie przycisnął do oczu.
Nie śmiałem przerywać tego bolesnego milczenia; wkrótce cały drżący zaczął znowu:
— Powiedziałem ci że jest nader piękna. Szaleństwo jéj zrazu wściekłe, z czasem tak zwolniało, że dozwolono jéj wielkiej swobody... Mogła przechadzać się nawet w téj stronie ogrodu, która, jak powiedziałem, graniczy z oberżą... Jednego wieczora, a powtarzam, było to nazajutrz po ostatniéj bytności Bambocha u mnie... ta nieszczęśliwa, któréj przechadzki przy blasku księżyca przynosiły jakąś ulgę, znajdowała się właśnie w ogrodzie.
Klaudyusz Gérard znowu przerwał i po chwili dopiero mówił:
— Wtém — skutkiem nieprzeniknionéj dotąd tajemnicy...
Lecz nie mógł dokończyć opowiadania swojego, bo chłopak wbiegł zdyszały do kryjówki i zawołał:
— Panie nauczycielu! pocztowa bryczka właśnie przejeżdża koło wsi naszéj; czekać może tylko pięć minut, bo się opóźniła, a konduktor lęka się czy zastanie dyliżans na stacyi...
— Tém lepiéj — prędko odrzekł Klaudyusz Gérard, jakby ogromnego pozbył się ciężaru; nie wiem czybym zdołał dokończyć... bo serce boleśnie bije i wzdryga się na samo wspomnienie... ale napiszę ci....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
To mówiąc wyciągnął ku mnie oba ramiona.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Rzadko kiedy w życiu mojém doznałem podobnéj boleści jak przy naszém rozstaniu.
I tę boleść powiększać jeszcze miały własne wspomnienia.
Wózek którym udałem się do stacyi gdzie zastać miałem idący do Paryża dyliżans, toczył się wzdłuż zagonów koniczyny, na które wychodziło małe okienko Klaudyusza Gérard.
A tak, opuszczając tę wioskę przebywałem tę samą drogę, po któréj niegdyś dążyłem do miejsca, gdziem miał znaleźć Bambocha i Baskinę, po dopełnionéj kradzieży u Klaudyusza Gérard.
Z bryczki widziałem w dali nauczyciela, który stojąc w okienku swojém, ręką przesyłał mi ostatnie pożegnania.
Płakałem... łkania moje zaledwie stłumić zdołałem. Bryczka zawróciła... wszystko mi z oczu zniknęło.
Wreszcie jakby dla domiaru boleści, przejechaliśmy właśnie około pagórka wiodącego ku kamiennemu krzyżowi, gdzie to niegdyś znalazłem zbroczony we krwi szalik Baskiny.
W godzinę późniéj stanęliśmy na stacyi.... zająłem miejsce w odchodzącym do Paryża dyliżansie.
Protektor mój, którego winienem był ojcowskiéj dobroci Klaudyusza Gérard, opłacił podróż i wydatki na przyzwoite opatrzenie moje.
Myśl, że będę mieszkał w Paryżu... do którego wzdycha tylu innych na prowincyi żyć zniewolonych, dla mnie nie miała tyle zajmującego powabu, ile by się można było spodziewać... Przeciwnie, myśląc li tylko o Klaudyuszu Gérard, czułem już jakby osamotnienie serca i ze smutkiem i żalem a nawet z bojaźnią prawie zbliżałem się do stolicy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.