Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom V/PM część II/19

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


19.
Poszukiwania.

Za przybyciem do Paryża, wprost z dyliżansu przesiadłem się zmojém zawiniątkiem do piérwszego lepszego fiakra i kazałem się zawieźć na ulicę Mont-blanc Nro 90 do P. de Saint-Etienne, przyszłego protektora mojego, bo tak mi wskazywał adres na rekomendacyjnym liście od Klaudyusza Gérard, była blizko trzecia po południu kiedy stanąłem przed okazałym domem.
Zdziwiłem się ujrzawszy w bramie kilka grup żywo rozmawiających z sobą, gdy tymczasem służba jak błędna tu i owdzie po dziedzińcu biegała.
Szukając budki odźwiernego, zbliżyłem się do tych grup, usłyszałem następne słowa:
— Wielkie to nieszczęście!
— I bardzo niespodziane.
— Ktoby to był wczoraj powiedział...
— A jego żona, jego dzieci, jak mówią, wyszły od południa i o niczém nie wiedzą.
— Kiedy powrócą... jakaż dla nich nowina...
— Ach! to okropność!
Te słowa, chociaż dla mnie niepojęte, nabawiły mię jakąś niespokojnością; poszedłem do budki odźwiernego, nie zastałem w niéj nikogo. Po niejakim namyśle, zagadnąłem jednego lokaja w liberyi, który szybko przebiegał dziedziniec i spytałem:
— Czy można widziéć się z panem de Saint-Etienne?
Człowiek ten zatrzymał się, spojrzał na mnie zdziwiony i jakby obrażony, wzruszył ramionami i odchodząc rzekł mi opryskliwie:
— Pan widzę nie wiesz że pan Saint-Etienne — został tknięty apopleksyę, przed godziną przywieziono jego zwłoki.
Na te słowa zdumiały, prawie skamieniałem.
Ta smutna wiadomość jakkolwiek była jasną, nie mogłem, nie chciałem jéj wierzyć; z dziecinnym uporem tą cechą, właściwą ludziom w położeniu rozpaczliwym zostającym, którzy za żadną cenę nie chcą zrzec się nadziei, postąpiłem ku jednéj z osób grupy i rzekłem:
— To zapewne fałsz, że pan de Saint-Etienne został tknięty apopleksją, i niezawodnie kłamliwą tylko rozsiano pogłoskę?
— Jakto, pogłoskę, mój panie? ależ na nieszczęście to aż nadto istotna prawda... Przed godziną, na własne oczy widziałem jak sprowadzono ciało pana de Saint-Etienne jego własnym powozem... Ah! wielkie to nieszczęście dla jego rodziny...
— O! bardzo wielkie, — mimowolnie zawołałem; ah... jest jeszcze zapewne jakaś nadzieja? dodałem.
— Żadnej, mój panie, żadnéj niemu już nadziei.
Przypadek ten zdarzył się dzisiaj rano, o dziesiątéj, w biórze ministerstwa spraw wewnętrznych, gdzie się pan de Saint-Etienne znajdował. Rozumie się że posyłano po najpierwszych lekarzy... ale...
Osoba ze mną rozmawiająca zamilkła. Nagle powstał ruch między grupami, bo zdyszały lokaj, przybiegając z ulicy, zawołał do swojego kolegi z którym przed chwilą rozmawiałem, a który stał niby na czatach:
— Otóż i pani nadjeżdża... widziałem powóz...
Na te słowa, drugi lokaj czemprędzéj wbiegł na gankowe schody. Prawie natychmiast, jakiś osiwiały staruszek, wyszedł z dolnego mieszkania ocierając łzami zalane oczy; postąpił ku bramie, przez chwilę czekał na progu, zkąd zapewne dał znak pojazdowi aby się zatrzymał, i szybko wybiegł na ulicę.
— Ten stary jegomość należy do rodziny zmarłego, — rzekł ktoś z obecnych, — nie chce zapewne wpuścić do domu téj biednéj pani i jéj dziatek aby się nagle nie dowiedziały o tak niespodzianém nieszczęściu...
— Zapewne odwiozą ich do krewnych, — powiedział drugi.
Jakkolwiek mało znaczące są te szczegóły, nie zapomniałem ich jednak, bo mi każde słowo zabójczy cios zadawało niszcząc chwilowe nadzieje, których aż do ostatka wyrzec się nie chciałem.
Stało się.
W przeciągu kilku minut runęła cała przyszłość moja; ujrzałem się w Paryżu bez najmniejszego wsparcia, prawie bez zasobów, z summy bowiem jaką protektor mój wspaniałomyślnie przysłał Klaudiuszowi Gérard, po opłaceniu kosztów podróży, po sprawieniu odzieży, zostało mi zaledwie dziesięć franków.
Chciałem natychmiast wracać do Klaudyusza Gérard, ale podróż kosztowała sto dwadzieścia franków, na pieszy zaś powrót do naszéj wioski, potrzebowałbym piętnaście do dwudziestu dni.
Pognębiony, niedoświadczony, nie zdolny do żadnego postanowienia, nie wiem jak długo stałem przy bramie, gdy już gruppy powoli się rozeszły.
Na koniec odźwierny postrzegł mię i rzekł mi:
— A co pan tu robisz?
Zadrżałem, błędnym wzrokiem wkoło powiodłem. Musiał ponowić zapytanie, bom mu nie umiał nic odpowiedzieć. Nakoniec, ocknąwszy się nieco, wyjąłem z kieszeni list Klaudyusza Gérard i rzekłem odźwiernemu:
— Niestety, mój panie, przybywam o dwieście mil ztąd, z tym listem do p. Saint-Etienne, który miał być moim protektorem... i oto dowiaduję się o jego śmierci... nie znam nikogo w Paryżu, jestem prawie bez zasiłku.
Moja boleść, szczerość mowy, widok listu, jaki mu pokazałem, wzruszyły zapewne odźwiernego, powiedział mi bowiem:
— Mój biédny młodzieńcze, wielkie to zaiste nieszczęście... mocno cię żałuję, ale poradzić nie mogę... trzeba poczekać kilka dni... Jeżeli cię tak mocno zalecono nieboszczykowi panu, może i pani coś dla ciebie uczyni... ale, w téj chwili pojmujesz że o niczém jéj mówić nie można gdy taką poniosła stratę... musisz być jakiś czas cierpliwym.
— Cierpliwym! cierpko zawołałem, — mówię panu że nikogo nie znam w Paryżu... że jestem prawie bez zasobów.
— Ja ci nie poradzę, mój panie; powróć za parę tygodni: a wtedy może będziesz mógł widziéć się z panią, — odpowiedział odźwierny powoli odprowadzając mię ku bramie, którą zamknął za mną.
Zupełnie nieświadomy zwyczajów Paryża, jedynie zajęty myślą widzenia się z panem de Saint-Etienne zapomniałem, żem u wrót pałacu zostawił najętego fiakra z moim tłómoczkiem.
— Jegomość więc najmujesz mię na godziny? — spytał woźnica skoro zamknięto za mną bramę pałacu. — Szczęściem że na poczcie spojrzałem na zégarek, a było wtedy dwadzieścia pięć minut po drugiéj... Dokądże jedziemy, proszę jegomości?
Nie wiedziałem co znaczy pytanie woźnicy: czy go na godziny najmuję?... nie wiedziałem że to pytanie było groźne dla moich szczupłych zasobów... ale mię do reszty pognębiło, przypominając mi moje smutne położenie.
— Dokąd jedziemy?
W rzeczy saméj dokądże jechać było?
Nagle przypomniałem sobie Bambocha.
— To istna Opatrzność! — pomyśliłem; i jak to dobrze że Klaudyusz Gérard zalecał mi jego adres.
Otworzyłem natychmiast zawierającą go kopertę i na glansowanej karteczce wyczytałem następny napis prawie niedostrzegalny:
Kapitan Hector Bambochio, ulica Richelieu, Nr. 19
Jakkolwiek wojskowy stopień i dziwne zakończenie nazwiska przyjaciela lat dziecinnych mocno mię zdziwiły i rozmaite nasuwały myśli, znajdowałem się jednak w zbyt krytyczném położeniu... i, szczerze mówię, tak żywą pałałem chęcią oglądania Bambocha, że wszystkie skrupuły znikły. Mniemając zatem że wybrnę z przykrego położenia mojego, z radośném westchnieniem wsiadłem do powozu i rzekłem woźnicy:
— Zawieź mię na ulicę Richelieu, pod Nr. 19, czyto ztąd daleko?
— Parę kroków, proszę jegomości.
I fiakr ruszył ku ulicy Richelieu. Zapomniałem o wszystkiém, równie o niepewnéj przyszłości, jak i o obawach, jakie we mnie wzniecać musiał możliwy wpływ złego przykładu Bambocha. Po ośmioletnieém rozłączeniu znowu go ujrzéć miałem... jego, który mię zawsze tak czule kochał, o czém postępek jego z Klaudyuszern Gérard dostatecznie mnie przekonywał! Może nakoniec, dowiem się co o Baskinie... Po raz piérwszy od wielu lat, uległem wrażeniu szczęścia, wrażeniu tém słodszemu, że przed chwilą jeszcze rozpacz mną miotała.
Fiakr zatrzymał się przy rogu téj tak świetnéj, tak ożywionéj ulicy, działo się to bowiem ku końcowi grudnia, a chociaż dzień był jeszcze, po sklepach już zaczynano rozpalać światła: blask ich zaślepił mię, hałas zagłuszył, a ulegając wrażeniu szczęścia jakiego doznawałem myśląc o Bambochu, zaczynałem wierzyć że Paryż rzeczywiście jest czarodziejskim miastem.
Woźnica otworzył mi drzwiczki, wszedłem do okazałego domu i spytałem odźwiernego:
— Mój panie, czy kapitan Hektor Bambochio jest u siebie?
— Kapitan Hektor Bambochio! zawołał odźwierny wymawiając to nazwisko z uszanowaniem, poważaniem i żalem; — niestety! mój panie, już pół roku jakeśmy go stracili!
— Umarł! — zawołałem.
— Nic, nie umarł, niech Bóg broni od takiego nieszczęścia... — odrzekł odźwierny — kapitan Hektor, jeden z oswobodzicieli rzeczy pospolitej Texas!... pan tak wspaniałomyślny... tak przystępny... tak dobry... tak wesoły... Nie, nie, takim ludziom nie wolno umiérać... bo ich zbyt mało... Chciałem tylko powiedzieć że od pół roku straciliśmy lokatora w kapitanie Hektorze.
Bamboche, oswobodziciel rzeczypospolitej Texas?... To mię zrazu zdziwiło; ale, w naiwnéj łatwowierności mojéj przypuszczałem, że mógł przez kilka lat wędrować po Nowym-Świecie, gdzie zapewne dosłużył się stopnia kapitana; zuchowatość i energia Bambocha utwierdzały mię w tém przypuszczeniu. Uradowany że o przyjacielu moim wspominają z takiem uszanowaniem i przychylnością, tém bardziéj widziéć go zapragnąłem, spytałem więc odźwiernego;
— A obecnie, gdzie kapitan mieszka?
— Przy ulicy Seine-Saint-Germain, w Hotelu Południa... pan kapitan wyprowadził się z przepysznego mieszkania, które najął i umeblował w naszym domu, bo cyrkuł ten zbyt był hałaśliwym dla jego ojca, signora markiza.
— Jego ojciec markiz? — rzekłem machinalnie, gdyż wiadomość że Bamboche synem markiza, nierównie bardziéj mię dziwiła jak jego przemiana w kapitana... oswobodziciela Texydy; i nie ukrywając przed woźnicą mojego zdziwienia, powtórzyłem:
— Jego ojciec markiz?
— Tak panie, — odezwał się gadatliwy odźwierny. — Pan więc nie wiesz że signor markiz Annibal Bambochio, ojciec kapitana Hektora, przybył do Paryża na jego zaślubiny?
— Na zaślubiny kapitana?
— Tak jest, z poufną miną rzekł odźwierny, to pyszna partva! z córką hiszpańskiego granda... Kapitan powiadał mi... że grand to więcéj jak książę.
— Z córką hiszpańskiego granda? — coraz bardziéj zdumiony powtórzyłem.
— Ani mniéj ani więcéj, mój panie. Kapitan Wyprowadzając się ztąd powiedział mi: „Mój dzielny kolego”... (bo każdego nazywał kolegą... to téż każdy byłby za nim w ogień poszedł) — nawiasowo dodał odźwierny; — mój dzielny kolego — powiedział kapitan — kiedy się rozgoszczę w pałacu mojego teścia, w hiszpańskiéj stolicy... przyjmę ciebie za szwajcara, i sprawię ci hallabardę!... — Może kapitan już o mnie zapomniał, — wzdychając dodał odźwierny, a kiedy pan go znasz... nieźle byłoby żebyś mu przypomniał tę obietnicę...
— Niezawodnie... znam kapitana i przypomnę wasana jego pamięci, — odpowiedziałem nie myśląc co mówię.
Kręciło mi się w głowie. Bamboche żeni się z córką hiszpańskiego granda!! Mimo wrodzonéj łatwowierności mojéj, to mi się wydało niepodobieństwem, ale wnet ślepa przyjaźń szepnęła mi: A dlaczegoby tak być nie miało? Bamboche, młody, przystojny, śmiały, przedsiębierczy; rozmowa jego z Klaudyuszem Gérard wnosić każe, że umysł jego rozwinął się, wykształcił. Cóż w tém tak niepodobnego że zawrócił głowę młodéj dziewczynie? Jest kapitanem, a mundur równoważy wszelkie stany.
Słysząc podobne pochwały Bambocha, takiéj doznawałem przyjemności, że mimo chęci szybkiego z nim widzenia się, wzruszony rzekłem do odźwiernego:
— A więc... bardzo kapitana lubiono?
— Czy go lubiono, mój panie! wszakże złoto mu z rąk płynęło, dobrze mówię... z rąk mu płynęło. Takiego człowieka nigdy jeszcze nie widziano... Oto naprzykład: kupił przepyszne meble, i używał ich tylko przez pół roku, kiedy się przeniósł z swym ojcem, signorem markizem, na przedmieście Saint-Germain. Otóż! te meble przedał tapicerowi za czwartą część wartości, bez targu; zatrzymał tylko meble z jadalnego pokoju; a wiész pan dlaczego? żeby je potém rozdał posługaczom, mówiąc: macie to na piwo, a warte były blizko dwa tysiące franków. Mnie zaś, dał na piwo, basetlę z przepysznym, złotem wysadzanym smyczkiem, i ułaskawionego niedźwiedzia, którego trzymał w ogrodzie. Basetlę sprzedałem za sto pięćdziesiąt franków, a niedźwiedzia za dwieście, do menażeryi w ogromie botanicznym... i jakże tu nie kochać takiego człowieka!...
— Mówisz więc że kapitan miał dobre serce? — zapytałem go po tém wyliczeniu hojności Bambocha.
— Tak sądzę, mój panie; za wszystko płacił bez targu! ale za to żywy był jak proch; nie zważał czy ma ręką czy nogą uderzyć; jednak nie można się było za to gniewać... bo w końcu na załagodzenie sprawy zawsze dał na dobrą szklankę wina.
Ta niewolnicza i interesowna pokora oburzyła mię. Zawsze wreszcie wyobrażałem sobie Bambocha rozrzutnym aż do szaleństwa, żywym i nieokrzesanym, i nie dziwiłem się bynajmniéj słysząc o nim takie wieści. W nadziei, że dowiem się coś o Baskinie, z niejakiém zakłopotaniem spytałem odźwiernego:
— Czy nie odwiédzała czasami kapitana... młoda dziewczynka... blondynka... z czarnemi oczami?
— Młoda dziewczyna?... ah ba! powiedz pan raczéj tuziny dziewcząt! bo kapitan to zuch nielada... i córka hiszpańskiego granda zrobi wielkie oczy... albo téż zmruży je zupełnie, i podobno lepiej na tém wyjdzie.
— Ta młoda dziewczyna, — rzekłem wahając się — nazywała się Baskina.
— Baskina?... nie, nie znam jej, — rzekł odźwierny. Zresztą żadna z nich nigdy nie wymieniła swojego nazwiska, być może że i Baskina była między niemi.
Nie wiém dlaczego, serce moje zrazu uradowane coraz bardziéj się ściskało, rzekłem więc do odźwiernego:
— Mój panie, uczyń mi tę łaskę i napisz mi adres kapitana.
— Z największą chęcią. Czegóżbym nie uczynił dla przyjaciela kapitana Hektora Bambochio?
Podał mi kawałek papieru, na którym napisane było:
Pan kapitan Hektor Bambochio, przy ulicy Seine-Saint-Germain, w hotelu Południa.
Wsiadając do fiakra adres ten oddałem woźnicy. Odźwierny z uszanowaniem spuścił stopień, i rzekł mi:
— Racz pan przypomnieć kapitanowi obiecaną mi posadę szwajcara w Hiszpanii...
— Nie zapomnę, — odrzekłem.
I powóz ruszył ku wskazanej ulicy.
Noc wówczas już zupełnie zapadła.
Z zimną krwią zastanawiając się nad słowami odźwiernego, mimo zupełnéj nieświadomości świata, przeczułem że przesadzał lub kłamał, domyśliłem się jak awanturnicze i ryzykowne być musiało życie Bambocha od czasu naszego rozłączenia się: a jednak mimo to i może właśnie dlatego, coraz niecierpliwiej oglądać go pragnąłem.
Po chwili powóz zatrzymał się na ponuréj i wtedy już zupełnie pustéj ulicy, której widok szczególną stanowił sprzeczność z jaśniejącą i ożywioną ulicą jaką dopiero opuściłem.
Powóz otworzył się; wysiadłem przed wrotami wiodącemi na ciemne i wązkie przejście.
— Czy tu jest hotel Południa? — spytałem woźnicy, bo to mieszkanie wydało mi się za skromne dla signora markiza Annibala Bambochio, przyszłego teścia córki hiszpańskiego granda.
— Tutaj, proszę jegomości. Spojrzyj jegomość na latarnię, — rzekł woźnica pokazując mi coś nakształt szklannéj podłużnéj klatki wewnątrz oświetlonéj, na któréj znajdował się napis czerwonemi literami: Hotel Południa.
Omackiem wszedłem na ciemne przejście i zatrzymałem się przed światełkiem, wydobywającym się z pokoju zamkniętego drzwiami do połowy oszklonemi.
Kobiéta nędznie odziana, drzemała na krześle pod piecem; za nią dostrzegłem numerowaną deskę, opatrzoną goździami na których wisiało mnóstwo kluczy.
— Pani, — rzekłem otwiérając górną ramę tych drzwi — czy kapitan Bambochio jest w domu?
— Co, co? — spytała nagłe przebudzona kobieta, przecierając oczy i patrząc na mnie zagniewana — o co pan pytasz?
— Pytam panią, czy kapitan Bambochio jest w domu?
— Kapitan! — z przyciskiem i szyderczym gniewem zawołała kobieta — kapitan!! — i rysy jéj nasrożyły się, głos stał się coraz bardziéj piskliwym; wreszcie z szybkością, któréj by nic tamować nie zdołało, dodała:
— Kapitan, dzięki Bogu, już się ztąd wyniósł i mam nadzieję że w tym domu ani nogą nie postanie... pięknymi kapitan, ha!... gbur, awanturnik, pijak, burda,.. aż kilku lokatorów umyślnie się ztąd wyniosło aby z tym łotrem nie mieszkać... dwóch studentów, ranił w pojedynku, a to z powodu jednéj głupiéj dziewczyny która tu z nim żyła, a mojemu siostrzeńcowi wybił dwa zęby, za to że biedak użalił się, iż mu musi w nocy drzwi otwierać... Właściciel musiał wezwać siły zbrojnéj nim tego zbójcę ztąd wyrzucił, a łotr ten zajmował najpiękniejsze pokoje na pierwszém piętrze! Ha włoski rozbójniku!... czekajno, ja ci tego nie zapomnę...
Ciągłe sprzeczności. Wspomnienia jakie Bamhoche pozostawił w tym domu, a pochwały odźwiernego; powierzchowność tego mieszkania, a wspaniały dom w którym byłem przed chwilą — jakże to wszystko z sobą pogodzić? złudzenia o jego teściu, hiszpańskim grandzie, o bogatém małżeństwie, w które czas jakiś wierzyłem, znikły jak sen; wstydziłem się żem tych wszystkich bezczelnych baśni o przyjacielu dziecinnych lat moich od razu należycie nie ocenił.
Niezbyt skory do dalszéj rozmowy, spytałem téj kobiéty:
— A nie mogłabyś mi pani wskazać gdzie kapitan obecnie mieszka?
— Nie jestem pańską służącą, — grubiańsko odpowiedziała mi, — szukaj pan tego rozbójnika, gdzie sam zechcesz.
Ta odpowiedź przeraziła mię, bo jedyną, ostatnią nadzieję pokładałem w Bambochu. W jakiemkolwiekby się znajdował położeniu, tyle byłem pewny siebie iż nie lękałem się zgoła jego szkodliwego wpływu; wreszcie zbyt ufałem jego przyjaźni, i rozsądkowi, iżbym wątpić mógł, żebym za jego przyczynieniem się nie wybrnął z ostateczności, w któréj się znajdowałem.
Właśnie chciałem powtórzyć moję prośbę aby przecież wywiedzieć się u téj kobiéty o pomieszkaniu Bambocha, gdy nagle zmieniając myśl, zawołała:
— Jednak powiem panu gdzie mieszka... bo jak się pan z nim zobaczysz, oświadczysz mu że tu o nim pamiętają, że go często wspominają; uprzedzisz go pan zarazem że gdyby tu przyszedł na swoje nieszczęście, to go przyjmiemy jak należy siłą zbrojną i kommissarzem; niech nie myśli że się bojemy jego wielkich rąk i zbójeckiej miny!
— Chciéjże pani tedy powiedzieć mi nakoniec gdzie mieszka, — rzekłem zniecierpliwiony.
— Otóż! kiedy się ztąd wyprowadzał, rzekł bezczelnie iż gdyby tu przyszły do niego zaproszenia do dworu... do dworu! no proszę pana... czy taki łotr bywa u dworu, albo gdyby mu kto przysłał worki ze złotem, lub szkatułki z brylantami (czego to mu się chce...) żeby mu te zaproszenia i pieniądze przysłać do rogatek de la Chopinelle na przesmyk lisa, pod N. 1.
— Dziękuję pani — rzekłem szybko odchodząc, z obawy abym nie zapomniał tego adresu, a zaraz go powtórzyłem woźnicy.
— Do djabła! — rzekł, — to jakby na końcu świata... No, ale kiedy jestem najęty na godziny... to i pojadę... na godziny... Rogatki de la Chopinette znam,., ale przesmyku lisa nie znam, a jednak już dawno jeżdżę po bruku Paryża. Mniejsza o to, zapytam się.
I povwóz daléj się potoczył.
Smutek mój i niespokojność coraz bardziéj wzrastały; zaczynałem obawiać się czy znajdę Bambocha, i jeżeli tak od domu do domu jeżdżąc nadaremnie szukać go będę, co pocznę? co się ze mną stanie w Paryżu?





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.