Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom V/PM część II/20
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marcin Podrzutek |
Podtytuł | czyli Pamiętniki pokojowca |
Wydawca | S. H. Merzbach |
Data wyd. | 1846 |
Druk | Drukarnia S Strąbskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Seweryn Porajski |
Tytuł orygin. | Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom V Cały tekst |
Indeks stron |
Powóz długi czas przebiegał puste cyrkuły, wreszcie wjechał na bardziéj ożywioną ulicę i zatrzymał się przed sklepem wina. Usłyszałem jak woźnica spytał kilku ludzi gwarzących na progu téj szynkowni:
— Słuchajcieno koledzy, a gdzie tu jest Przesmyk lisa?
— Jak wyjedziesz za rogatki, powiedział jeden, weź się w piérwszą ulicę na lewo, potem na
prawo, potém znowu na prawo... daléj wyjedziesz na pole i będziesz na przesmyku.
— Dziękuję — odrzekł woźnica.
— Słuchaj-no stary — odezwał się inny głos, — wiesz, że powozem nie wjedziesz na przesmyk... zatrzymaj się przy kołowrocie, tam w tych komórkach nie mieszkają ludzie powozami jeżdżący...
— To téż, — wtrącił trzeci, — zasłużysz na krzyż legii honorowéj, mój stary, jeżeli tam zajechać potrafisz... bo będziesz piérwszym woźnicą, który się dostał na Przesmyk lisa.
— Dobrze, dobrze, mój żartownisiu! — odparł woźnica i zaklął zniecierpliwiony, zacinając zdyszałe konie.
Zostawiwszy za sobą rogatkę, przebywszy kilka zupełnie ciemnych i pustych uliczek, które jedynie słaby blask latarni rozwidniał, woźnica z niebezpieczeństwem przewrócenia dostał się nakoniec na wskazane pole i po upływie kilku minut stanął: Otworzył mi i nie tając złego humoru, rzekł:
— Do tysiąca piorunów! co za droga! jegomość możesz się szczycić, że masz znajomości we wszelkiego rodzaju cyrkułach, począwszy od hotelu przy Chaussée-d’ Antin aż do Przesmyku lisa, ale pomimo to, już po ósméj a ja jeszcze nic nie jadłem, ani moje konie. Czy pan tu długo zabawisz?... może bym tymczasem dał koniom owsa.
— Zaraz się dowiem czy osoba któréj szukam jest w domu — odrzekłem woźnicy, — i w takim fazie przyjdę po moje zawiniątko... nie będziesz więc długo na mnie czekał.
I oddaliwszy się od powozu, wszedłem na wązki, błotnisty, cuchnący przesmyk, z obu boków otoczony domami a raczéj czarnemi lepiankami, z których ledwo kilka było wewnątrz nieco oświetlonych.
Na adresie wskazano mi Nr 1. Gdy więc w pośród ciemności nic rozpoznać nie mogłem, zapukałem do drzwi piérwszego domku przesmyku.
Po długiém milczeniu, usłyszałem za drzwiami powolne stąpanie i spytano mię:
— Kto tam?
— Czy tutaj Nr 1 na przesmyku lisa?
— Na przeciwko... gapiu!... tutaj numer dwa — mrucząc odrzekł tenże głos.
Przeszedłem przesmyk wszerz i zapukałem do drzwi domu, napozór nie tak opustoszałego. Przez szczeliny okiennic zasłaniających dolne okna dostrzegłem światło. Chociaż dwukrotnie zapukałem, nikt mi nie otwierał, ale zdało mi się że w tym domu chodzą szybko tu i owdzie, a nawet dosłyszałem kilka razy powtórzone słowa:
— Prędzéj... prędzéj...
Zniecierpliwiony, znowu silniej zapukałem; nakoniec otworzono jedno dolne okno, odsunięto nieco okiennice i jakiś zakatarzony głos zapytał mię:
— Kto tam?
— Czy tutaj Nr. 1 na przesmyku lisa?
— Tutaj.
— Czy kapitan Hektor Bambochio w domu?
— Jak pan mówisz?
— Kapitan Hektor Bambochio.
— Tu nikt podobny nie mieszka, — odpowiedział głos i okiennice nagle się zamknęły.
— Tego się właśnie obawiałem, — rzekłem sobie w rozpaczy. Straciłem ślad Bambocha. O mój Boże! co czynić?
Okiennice wprawdzie zamknięto, ale okno samo jeszcze było otwarte. Usłyszałem że w mieszkaniu kilka głosów coś między sobą szeptało; miałem już z niczém odejść, alem się jeszcze nieco zatrzymał, i dobrze zrobiłem; okiennica znowu się otworzyła i ten sam zakatarzony głos rzekł mi:
— Hej! człowiecze! a gdzieżeś tam?
— Jestem, a czego chcesz?
— Tu niema kapitana... kapitana?... jakżeś go tam nazwał?
— Hektora Bambochio.
— Ah, tak... jego tu nie ma... ale znamy niejakiego Bambocha.
— Jego to właśnie szukam, — z ożywioną nadzieją zawołałem, — jest to jego istotne nazwisko, ale... nie wiém dlaczego każe się nazywać kapitanem Hektorem Bambochio?
— Ah! nie wiész dlaczego tak się każe nazywać? — z niedowierzaniem powtórzył głos.
I znowu zaczęły się szepty po za okiennicę, po chwili zaś głos dodał:
— Czy znasz hasło?
— Hasło?... a co to znaczy?
— Nic... to tylko na żart... dobra noc, — drwiąc powiedział.
I przeklęta okiennica znowu się zamknęła.
Nie chcąc wyrzec się ostatniéj nadziei, znowu zapukałem do okiennicy, wołając:
— Panie wysłuchaj mię, błagam, jestem od dzieciństwa przyjacielem Bambocha. Już ośm lat jak go nie widziałem. Dzisiaj dopiero przybyłem do Paryża, i to po raz pierwszy w życiu... abym zaś pana przekonał że dobrze znam Bambocha, i że jestem jego najlepszym przyjacielem... powiem że ma na piersiach wykłute wyrazy: Braterska przyjaźń dla Marcina. A tym Marcinem... ja jestem.
Szczerość mowy mojéj i przytoczone szczegóły, musiały zapewne zmniejszyć nieco podejrzenie mieszkańców tego domu, gdyż po nowéj naradzie za okiennicą, głos powiedział mi:
— Czy wiesz gdzie jest szynk pod Trzema Beczkami?
— Powtarzam panu... że dzisiaj dopiero przyjechałem do Paryża, nie znam więc tego szynku.
— W rogatkach de la Chopinete wskażą ci... szynk pod Trzema Beczkami... niedaleko... Między jedenastą a dwunastą w nocy Bamboche tam będzie; bo tam bywa co wieczór..
— A więc Bamboche nie tutaj mieszka?
— Dobra noc...
I mimo moje nalegania, mimo prośby, okno tym razem na dobre zamknięto: nie dowiedziałem się więc gdzie mieszka Bamboche.
Jakkolwiek pozostała mi tylko bardzo niepewna nadzieja, przekonałem się przynajmniéj że Bamboche jest w Paryżu, i spodziewałem się że go obaczę jeszcze tego samego wieczora. — Wróciłem do woźnicy i rzekłem mu:
— Czy wiész gdzie jest szynk pod Trzema Beczkami? Mówiono mi że to blizko. Jak tam przyjedziemy, będziesz mógł i sam co zjeść... i konie popasiesz.
— Szynk pod Trzema Beczkami? o! znam go bardzo dobrze, — wesoło odpowiedział woźnica. — W niedziele i w poniedziałki często tam stawam. I owszem w takich miejscach, mogę czekać na jegomości dopóki tylko sam zechcesz, ani ja, ani moje konie użalać się na to nie będziemy. — Staniesz pan tam za dziesięć minut.
I ruszyliśmy ku szynkowi pod Trzema Beczkami. Po raz piérwszy od rana, pomyślałem, że ciągłe jeżdżenie tym powozem który nająłem zaraz po mojém przybyciu do Paryża, będzie pewno zbyt kosztowne. Ale żem zupełnie nie znał Paryża, sama zatém natura poszukiwań moich zmuszała mię do tego wydatku. Widząc jednak że te poszukiwania zbliżają się ku końcowi, postanowiłem zrazu zapłacić fiakra... ale myśl dziecinna i niedorzeczna którą jednak pojmą ci co się w podobném znajdowali położeniu, wstrzymała mię od odprawienia go piérwéj nim Bambocha obaczę... A dlaczego głównie zatrzymywałem ten powóz tak kosztowny? Oto dlatego że nieznając nikogo w tém ogromném mieście, sądziłem iż człowiek który mię od rana woził nie był mi już zupełnie obcym.
W obecnéj chwili, myśl ta zdaje mi się zbyt nierozsądną, lecz kiedy wspomnę jak okropnego doznałem wrażenia gdym sobie pomyślał:
— Jeżeli dzisiaj Bambocha nie znajdę... ja, który jestem sam, w tém ogromném mieście, sam, bez zasobów, bez znajomości, — pojmuję żem musiał woźnicę uważać prawie za znajomego...
Gdy powóz zatrzymał się przed szynkiem pod Trzema Beczkami, rzekłem do woźnicy:
— Poczekaj na mnie... zabawię tu jakiś czas.
— A zawiniątko jegomości?
— Niech zostanie w powozie.
— Żeby je kto świsnął, nieprawdaż? Nie, nie... bądź iegomość spokojny, schowam je w walizę; a będzie mądry kto je tam znajdzie.
Ta ostrożność wykryła mi nową dobrą stronę woźnicy; wreszcie i twarz tego, dosyć już podżyłego człowieka wydała mi się uczciwą i szczerą. Zrazu miałem chęć podzielenia się z nim moim posiłkiem, bom był złamany trudem, potrzebą, i chciałem, korzystając ze sposobności, wzmocnić nieco siły... ale nie śmiałem zdobyć się na to zaproszenie, nie przez dumę, jak to każdy pojmie, lecz przez zupełnie przeciwne uczucie; oto, obawiałem się żeby to nie wzniecało nieufności jego.
Podczas więc gdy schował moje zawiniątko, wszedłem do szynku, o téj godzinie prawie pustego; siedziało w nim jednak za stołami kilku pijących. Po ich odzieży, obejściu i mowie, łatwo poznałem że należą do klassy rzemieślniczéj; wyglądali na dzielnych robotników, co dzięki niespodzianemu zarobkowi wesoło sobie zapijają. Nie znalazłem tam żadnego z tych odrażających i nikczemnych typów, jakie w ciągu wędrownego życia z Bambochem i Baskiną napotykałem nieraz w nizkiego rzędu szynkach, nawiedzanych przez próżniaków i złoczyńców, w szynkach, w których śpiewaliśmy lub żebrali.
Powoli téż nikła niespokojność i przestrach jakiego mię nabawił tajemniczy sposób, w jaki mnie przyjęto w mniemaném mieszkaniu Bambocha: nie wnioskowałem źle o moim przyjacielu, który uczęszczał do szynku nawiedzanego przez uczciwych rzemieślników.
Usiadłem w samotnym kącie, naprzeciw drzwi tak, abym dostrzegł Bambocha skoro tylko wejdzie; zażądałem nieco mięsa, chleba i wody. Spojrzałem na zegar, wskazywał dziewiątą... W najgorszym razie zatem, musiałem jeszcze czekać dwie lub trzy godziny.
Zacząłem sutą moję ucztę, ciągle niespokojny wlepiając wzrok w drzwi szynkowni, i bacznie wpatrując się każdemu wchodzącemu, pewny zresztą że natychmiast poznam Bambocha; bo mimo kilku lat upłynionych od czasu naszego rozłączenia się, energiczne i wybitne jego rysy wyraźnie mi były przytomne.
Gdym tak patrzył na drzwi, wszedł mężczyzna wysmukły, najwięcej dwadzieścia pięć lat miéć mogący. Oblicze jego odznaczało się regularnością i rzadką męzką pięknością, lubo nieco zmordowane; był blady, a ta bladość jeszcze się mocniéj odbijała przy ciemnych brwiach i dosyć długich faworytach, zwłaszcza że stary, czarny jego paletot zapięty był aż pod szyję, przy któréj nie postrzegłem ani kołnierzyka od koszuli, ani chustki. Obuwie i spodnie téj osoby zanurzane były w błocie, kaszkiecik miał zupełnie bezkształtny.
Mimo tak nędznego ubrania, a raczéj z powodu sprzeczności jego ubioru z piękną i prawdziwie szlachetną twarzą, widok tego człowieka każdego uderzać musiał. Przystąpił nieco ku miejscu gdzie siedziałem, i wtedy postrzegłem że się chwieje na nogach, wodząc wkoło błędnym, pijanemu właściwym wzrokiem.
Przypadkiem, czy też umyślnie, po niejakiém wahaniu się, zmierzył ku mojéj stronie, a lubo oprócz mojego żaden stół nie był zajęty, usiadł po mojéj prawéj ręce.
Usiadł zaś ciężko, jakby mu nogi posztywniały; przez chwilę ani się ruszył, wreszcie zdjął kaszkiet i sądząc zapewne że go kładzie na zajmowanéj przez nas ławce, spuścił go na moje nogi.
Przez wrodzoną mi uprzejmość, a raczéj przez wzgląd na stan tego człowieka, podjąłem jego kaszkiet i położyłem na ławce. Nowy mój sąsiad postrzegł to... wtedy, mile i z wszelką uprzejmością pochylając się ku mnie, rzekł:
— „Po tysiąc razy przepraszam pana za jego trudy, nieskończenie wdzięczén jestem za jego uprzejmość.“
Nigdy w życiu najmniejszego nie miałem pojęcia o tak zwanym wielkim świecie; lecz jakby instynktowo poznałem że człowiek z wielkiego świata nie byłby się inaczéj wyraził, i że ukłon i giest nacechowane były najwytworniejszą grzecznością.
Rzecz szczególna! przez chwilę w któréj ze mną rozmawiał, z twarzy jego znikła powłoka ponuréj obojętności, a osiadł na nim wyraz czarowny wdziękiem i uprzejmością. Potém fizjonomia jego stała się znowu nieruchomą.
Posługacz sklepowy przystąpił k,u temu nowemu gościowi i spytał od niechcenia:
— A co ci podać mój zuchu?
— Karafkę wódki... — zwolna odparł mój sąsiad, i zdało mi się że mówił to chrapliwym, zupełnie odmiennym głosem.
— Czy chcesz kieliszek mały? zapytał posługacz.
— Chce karafkę wódki i płace za nią... odrzekł sąsiad, poczém z największą flegmą sięgnął do kieszeni od kamizelki i wydobył kilka sztuk złota, wziął jedne i rzucił ją na ceratę stół pokrywającą.
Zdziwiony posługacz zrazu spojrzał na tego człowieka, wziął piéniądz i przypatrywał mu się z niedowierzaniem, wywołaném zapewne nędzną powierzchownością przybylca.
— Idź do kantoru... i brzęknij tym piéniądzem... — rzekł tenże ciągle niewzruszony, jakby go zgoła nie obchodziło krzywdzące podejrzenie posługacza.
Ten, niekoniecznie przywykły do delikatności, istocie poszedł do kantoru; gospodarz szynku kilka razy brzeknął złotym piéniądzem; poczém posługacz wrócił przynosząc go, i rzekł:
— Dobry...
— No, to daj mi karate wódki — zwolna i chrapliwie odparł mój sąsiad.
— Czy zapieczętowaną, proszę pana? teraz już z niejakiém uszanowaniem zapytał posługacz — w najlepszym gatunku?
— Nie.... karafkę wódki takiéj, jaką pijają gałganiarze gdy tu przychodzą... i zapłać sobie.
— To jakiś Anglik, — oddalając się, półgłosem rzekł posługacz.
Coraz mocniéj zdziwiony, ciekawie spojrzałem na tego człowieka, nie spuszczając jednak z oczu drzwi, bo ciągle spodziewałem się że Bamboche przybędzie.
Posługacz wrócił, postawił na stole karafkę i mały kieliszek, i zdał resztę ze złotego piéniądza.
— Szklanki! — rzekł mój sąsiad, — i odsunąwszy na bok dwadzieścia soldów, dał znak posługaczowi aby je wziął dla siebie.
— To jakiś milord, znowu półgłosem powiedział posługacz i spiesznie przyniósł szklankę.
Nieznajomy wsypał w kieszeń zdane sobie drobne pieniądze, nie licząc ich wcale, nalał pół szklanki wódki i wychylił ją od razu.
Potem, oparł głowę o ścianę i siedział nieruchomy, patrząc w górę i kiedy niekiedy bębniąc palcami po stole.
Patrzyłem nań ukradkiem. Jego rysy, dotąd nieruchome i ponure, ożywiały się chwilowo; uśmiechnął się, a ten uśmiech był powabny i przebiegły zarazem; wzruszył ramionami, zanucił coś pod nosem i wpadł znowu w pierwotną obojętność.
Wtedy przyszedł mi na pamięć Limoussin, mój piérwszy pan; nie wiém dlaczego, ale upatrywałem jakieś podobieństwo między przywidzeniami, jakim ten biédny mularz w niedzielném opilstwie ulegał, a osłupieniem, jak się zdawało pełném wewnętrznych urojeń, tego licho ubranego człowieka, który według licznych skazówek nie był zapewne tém, czém się przedstawiał. Te wspomnienia z odległych lat zajęły mię na chwilę, bo się odnosiły do Bambocha. Lekki szmer wyrwał mię z zadumienia. Spojrzałem na sąsiada; wylał on połowę płynu zawartego w szklance, Resztę wypił, a ulegając zapewne jakiemuś kaprysowi pijaństwa, koniec wskazującego palca umoczył w rozlanéj wódce, która się wiła po ceracie, i zaczął kréślić tu i owdzie dziwaczne figury. Z tém większą uwagą śledziłem poruszenia tego nieznajomego, że nowe właśnie spostrzeżenie potwierdziło moje podejrzenia: ręka jego była nadzwyczaj biała i rzadkiéj piękności, paznokcie długie i gładkie; na małym palcu miał kilka złotych pierścionków, a na jednym, który był ozdobiony czerwonym kamieniem, dostrzegłem coś nakształt herbu.
Z machinalną zatém ciekawością śledziłem kapryśne poruszenia wskazującego palca sąsiada mojego, który zaniechawszy kombinacyj dziwacznych figur, zaczął kreślić wielkie litery: naprzód napisał R, potem E... Tak utworzona zgłoska RE nieopisane na mnie wywarła wrażenie; było to coś dziwnego, niepokojącego, coś co mię dręczyło... słowem było to jakieś przeczucie.
Nie mogłem odjąć wzroku od jego palca... wszelkiemi siłami myśli mojéj, jeżeli tak rzec można, przyspieszałem dokończenie trzeciéj litery, którą kreślić zaczął, wszakże (wspomnienia moje bynajmniéj nie mylą mię) nie zbadałem przyczyny takiéj niecierpliwości. Nakoniec, palec nieznajomego dokończył konturu... było to G...
Nagle te trzy litery... zaczynające imię Reginy, wydały mi się jakby ogniem nakreślone.
A jednak ileż to innych wyrazów od nich się zaczyna... Lecz nie w tém jaka fatalność wmawiała we mnie, że ten wódką opiły człowiek, swym ociężałym palcem nakreśli, na stole w szynkowni... święte dla mnie imię.
Zapomniałem o wszystkiém, o Bamhochu, o rozpaczliwém położeniu mojém, o przyszłości, a z dojmującą trwogą śledziłem ciągle ruchy palca tego nieznajomego... zaczynał kréślić inną literę... ale kiedy niekiedy przerywał sobie... Głowa jego kiwała się jużto na prawo, już na lewo, to się znowu naprzód pochylała, a tymczasem nabrzmiałe powieki przymykały się nieco.. Nakoniec... skréślił nową literę... było to I, a wkrótce potem N, wreszcie A... i wyczytałem na stole, wielkiemi literami wypisane imię REGINA.
Powiedzieć com wtenczas uczuł, niepodobna: ani na chwilę nie przypuszczałem że to imię należeć mogło do innéj osoby, i powiedziałem sobie: Regina jest w Paryżu; ten piękny, szlachetny i zapewne bogaty młodzieniec kocha ją... i widać że jéj pamięć cały jego umysł owładnęła, bo nawet wśród tak haniebnego opilstwa lubi kréślić to drogie dla siebie imię.
Nieznajomy... napisawszy to imię, przypatrywał mu się przez jakiś czas z głupowatém zadowoleniem, coraz silniéj i częściéj kiwając ociężałą głową; potém wydał jakiś śmiech gardłowy; wymówił kilka słów niezrozumiałych, założył ręce na stole, ciężko oparł na nich czoło, i zasnął, a raczéj zdrętwiał przytłoczony opilstwem...
Nieco powyżéj miejsca na którém oparł się ten człowiek, imię Reginy jeszcze się moim oczom przedstawiało; wstałem powoli i z pobożném niemal uszanowaniem zatarłem zupełnie to sprofanowane imię.
Gdym wracał na miejsce, drzwi szynkowni znowu się otworzyły. Nie mogłem wstrzymać się od mimowolnego wykrzyknienia.
Na zewnętrznych ciemnościach postrzegłem rysującą się złowrogą twarz kaleki bez nóg. Przez ośm lat jak go nie widziałem, rysy jego jeszcze bardziéj ogorzały, zawsze jeszcze wydawał się silny i gotów na wszystko, jednak prawie zupełnie osiwiał; ubiór jego nie oznaczał nędzy. Stanął na progu otwartych drzwi, jakby się bał wejść do szynku, zdawał mi się niespokojny, strwożony. Nakoniec wytknąwszy głowę przez otwarte drzwi, rzekł do kupcu win zakatarzonym głosem, wielce podobnym do głosu, którym mi odpowiadano z poza okiennicy w domu na przesmyku lisa:
— Czy był tu dzisiaj Bamboche?
— Nie, — sucho odrzekł mu gospodarz, jakby prędko pragnął pozbyć się natrętnego gościa.
— Jeżeli przyjdzie, — spiesznie dodał kaleka bez nóg, — powiedz mu żeby tam nie przychodził dzisiejszéj nocy, bo się tam dzisiaj dymi. On to zrozumié... wszak mu powiész to, nieprawdaż?
— Dobrze... dobrze... — odparł szynkarz, i, jak to mówią, zamknąwszy drzwi przed nosem kaleki bez nóg, dodał mówiąc sam do siebie:
— Precz mi ztąd łajdaku!