Mare nostrum/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Mare nostrum
Wydawca Wydawnictwo „Polski Zbrojnej”
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Polski Zbrojnej”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stanisław Poraj
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


MŁODY TELEMAK.

Za każdym razem, gdy „Mare Nostrum“ wracało do Barcelony, Esteban Ferragut wpadał w zachwyt, graniczący z oszołomieniem. Zdawało mu się, jakgdyby poprzez rozsunięte ściany fala światła poczynała zalewać jego spokojne życie synka z dobrego domu.
Od owej chwili przestawał uwijać się po porcie i wpatrywać się zdała w wielkie transatlantyki, jakie zapuszczały kotwice przed pomnikiem Kolumba, lub w statki parowe, stające szeregami wzdłuż doków. W ciągu kilku tygodni „Mare Nostrum“ było jego wyłączną własnością. Kapitan wraz z oficerami spędzał czas na lądzie. Toni tylko nocował na statku. Liczni majtkowie prosili o pozwolenie osiedlenia się w mieście, okręt więc pozostawał na opiece wuja Caragola i półtuzina ludzi, którzy mieli go utrzymywać w porządku.
Mały Ferragut mógł sobie więc wyobrażać, iż jest kapitanem „Marę Nostrum“. Biegał po pokładzie, marząc, że walczy z wściekła, burzą morską, przyglądał się instrumentom pokładowym z miną znawcy, zwiedzał wszystkie części mieszkalne statku, zaglądał do ładowni otwartych celem przewietrzenia, nim znów zapełnione zostaną towarami; siadał wreszcie do łódki służbowej i, odwiązawszy ją od sznurowej drabinki, wiosłował po kilka godzin z rzędu z większą daleko przyjemnością, niż na leciutkich jolkach klubu wioślarzy.
Odwiedziny te kończyły się zawsze w kuchni, dokąd go zapraszał wuj Caragol, traktujący go z rodzicielską poufałością. Gorąco mu było może po tem wiosłowaniu! „Un refresquet!“ I stary przyrządzał słodką miksturę, zbijającą z nóg najtęższego pijaka.
Choć Esteban na lądzie znał jedynie owe niewinne napoje, jakiemi matka częstowała gości podczas świąt rodzinnych, mimo to, ledwie stanąwszy na pokładzie, uważał za rzecz konieczną pochłaniać mocne trunki, by dowieść, że jest już dorosłym mężczyzną. „Niema na świecie takiego napoju, którymbym się mógł upić!“ I po drugim „refresquecie“ wuja Caragola zapadał w rozkoszną nirwanę.
Kucharz, patrząc nań choremi swemi oczami z ojcowskiem rozmiłowaniem, wyobrażał sobie, iż skokiem w przeszłość przeniósł się o kilka tuzinów lat wstecz, że jest gdzieś w Walencji, że rozmawia z tym drugim Ferragutem, co się wymykał wówczas z uniwersytetu, by wiosłować po porcie. Wierzył niemal, że cofnąwszy się w przeszłość, zaczyna życie na nowo.
I słuchał skarg wyrostka, przerywając mu tylko od czasu do czasu poważnemi, zdrowemi radami. Ów piętnastoletni Ferragut mocno był nieład z życia. Być już niemal dorosłym i siedzieć wciąż w domu z kobietami: matką i kuzynkami, po całych dniach robiącemi koronki! Chcieć być marynarzem, a musieć uczyć się tych nieznośnych przedmiotów do bakalaureatu! Jakgdyby kapitanowi miała na coś być potrzebna łacina!
Czegoby pragnął! Ach, pragnąłby skończyć raz z owem życiem studenckiem. zdać egzamin na kapitana i uczyć się tego zawodu na pokładzie przy boku ojca. Któż wie, czy w trzydziestym roku życia nie będzie mógł dowodzić „Mare Nostrum“ lub podobnym jakimś statkiem?...
Zdaniem Estebana dwa tylko były na świecie przedmioty, istotnie godne zachwytu, morze i kapitan Ferragut. W jego postać przyoblekał w swej wyobraźni wszystkich bohaterów przeczytanych powieści.
Malcem będąc jeszcze, widywał częstokroć matkę plączącą w bolesnej rezygnacji. W kilka lat później, wiedząc już może nieco przed czasem o stosunkach, łączących mężczyzn z kobietami, odgadywał, że owe łzy przypisywać należy lekkomyślności i niestałości podróżującego żeglarza.
Estebam matkę swą kochał uczuciem rozpieszczonego jedynaka, ale niemniej ubóstwiał kapitana i darowywał mu wszystkie błędy, jakieby tylko ojciec mógł był popełnić. Ojciec bowiem był najdzielniejszym i najpiękniejszym człowiekiem w święcie. Takim mu się wydawał. Pewnego dnia, szperając po szufladkach w ojcowskiej kajucie, malec znalazł całe mnóstwo fotografji kobiecych z nazwami odległych krain u spodu. Wszystkie musiały być rozkochane do szaleństwa w kapitanie “Mare Nostrum“. Niestety, choćby jaknajrychlej został już dorosłym mężczyzną, nie tak rychło zapewne dorówna owemu triumfatorowi, któremu życie swe zawdzięczał.
Gdy parowiec wrócił z Neapolu do Barcelony bez Ferraguta, chłopak wcale się temu nie zdziwił.
Toni, tak naogół skąpy w słowa, tym razem zaczął się długo rozwodzić w wyjaśnieniach: kapitan Ferragut został tam dla jakichś spraw niezmiernie ważnych, niewątpliwie jednak wkrótce powróci; wróci może nawet lądem dla pośpiechu. W każdym razie należało się go niezadługo spodziewać.
Esteban zmartwił się, widząc, jak matka przejęła się tą nieobecnością. Biedna kobieta oczy miała pełne łez i naprawdę była zaniepokojona. Kobiecym instynktem odgadywała już jakieś bliskie niebezpieczeństwo. Postanowiła też zaraz nazajutrz wezwać do siebie Toniego, by wydobyć zeń ściślejsze informacje. Esteban, wysłany po zastępcę kapitana, z łatwością zdał sobie sprawę, jak bardzo marynarz obawia się tej rozmowy z dońą Cintą. Marynarz szedł jak na ścięcie. Słowem się naprzód nie ozwał, a potem zaczął coś nucić pod nosem, co świadczyło zawsze, że był niezmiernie przejęty.
Młody Telemak nie mógł być świadkiem rozmowy, krążył jednak dokoła zamkniętych drzwi i zdołał pochwycić kilka słów, głośniej wypowiedzianych. Najczęściej odzywała się matka. Co do Toniego, to ten zdobywał się ledwie na powtarza nie głuchym, stłumionym głosem: „Nie wiem. Kapitan przyjedzie niewątpliwie lada chwila“.
Wyszedłszy jednak z salonu a potem z domu, marynarz dał ujście wściekłości swej na samego siebie, klął swój przeklęty charakter, nie umiejący zdobyć się na najmniejsze kłamstwo, klął wszystkie niewiasty, złe czy dobre. Zdawało mu się też, że coś za wiele powiedział. Ale bo pani Ferragutowa umiała zeń ciągnąć słówko po słówku, niczem sędzia śledczy!
Wieczorem, podczas obiadu matka słowem się nie ozwała. Konwulsyjne drżenie jej rąk udzielało się talerzom i widelcom. Na syna poglądała z pełnym tragizmu bólem, jakby w przeczuciu straszliwych nieszczęść, jakie zwalić się mają na głowę dziecka. Przez długi czas na pytania chłopca odpowiadała jedynie rozpaczliwem milczeniem aż wreszcie wybuchnęła..
— Ojciec twój nas opuszcza!... Ojciec twój zapomniał o nas!
I wyszła z sali jadalnej, by skryć łzy, jakie jej trysnęły z oczu...
Chłopak spał źle tej nocy, ale spał. Uwielbienie, jakie żywił dla ojca, poczucie męskiej solidarności sprawiły, iż do owego wybuchu łez przywiązywał wagę stosunkowo niewielką. Zwykłe kobiece słabostki! Matka, jak sądził, nie stała nu wysokości zadania. Należało umieć być żoną człowieka tak wyjątkowego, jak kapitan Ferragut. On jednak. Esreban, minio swą młodość, będący już skończonym mężczyzną, wda się w to i postara się o wyświetlenie całej sprawy.
Toni, dojrzawszy z pokładu statku nazajutrz zrana nadchodzącego na bulwar chłopca, miał chęć naprzód się schować... „To dońa Cristina wzywa go niewątpliwie, by go w dalszym ciągu badać“. Uspokoił się wprawdzie, gdy mu chłopak oświadczył, że przychodzi z własnej ochoty spędzić parę godzin na „Marę Nostrum“. Mimo to wolał jednak nie dotrzymywać mu towarzystwa, — mógłby, rozmawiając z nim, jeszcze się z czemś nieoględnie wygadać, — udał też, że ma coś do roboty w ładowni. Wnet zaś potem poszedł w odwiedziny do jednego z przyjaciół na inny, dość odległy statek.
Esteban ruszył do kuchni, zdała już nawołując wesoło Caragola. Ten też dziwnie jakoś wyglądał. Wilgotnemi, zaczerwienionemi oczyma patrzył na chłopca z niewysłowioną czułością. Milczał naprzód, zaniepokojony, i rozglądał się dokoła z takim przestrachem, jakby mu się przepaść rozewrzeć miała pod nogami. Wnet jednak, przypomniawszy sobie nagle o poszanowaniu, należnem odwiedzającym jego dziedziny, zaczął przyrządzać dwa „refresquet’y“. Po raz pierwszy, odkąd starek powrócił, uczęstować miał Estebana. Poprzednich dni, choć to się może wydać wprost niewiarogodnem, nie przyszło mu nawet na myśl, by miał przyrządzać swe słynne napoje upajające. Powrót z Neapolu do Barcelony był doprawdy smutny: statek bez kapitana wyglądał jak cmentarz.
Z tej też racji teraz ręka ociężała nieco wujowi Caragolowî: rumu dolał tyle, iż napój był barwy cygara.
Poczęli pić... Wychyliwszy już szklankę do połowy, miody Telemak zaczął mówić o ojcu. Kucharz podniósł obie ręce ku niebu i chrząknął, co znaczyło, iż przedmiotu tego nie chciałby wogóle poruszać.
— Ojciec wróci, „Estevet“[1] — dodał. — Wróci niewątpliwie, ale kiedy, nie wiem. Napewno później jednak, niż sądzi Toni.
I, nie chcąc mówić już o tem dłużej, wychylił szklankę do dna, poczem jakby pragnąc nadrobić czas stracony, jął przyrządzać nowe porcje „refresquet’u“.
Przezorna rezerwa wszakże, w jaką się naprzód osłonił, poczęła się zwolna rozpraszać; zaczął też gawędzić swoim zwyczajem. Początkowo ogranicza! się coprawda do ogólników. Prawił morały synowi Ferraguta; moralizował, oczywista, na swój sposób, przerywając co chwila wykład, by ponieść szklankę do ust.
— Estevet, synu kochany, czcij ojca swego. Naśladuj go jako marynarza. Bądź dobrym i sprawiedliwym dla podwładnych... Ale unikaj kobiet!
Kobiety! Żaden przedmiot nie budził równej elokwencji w owym zacnym pijaczynie. Dzięki nim właśnie ludzie tyle cierpią. Wszystko ulega ich piekielnej potędze.
— Wierzaj mi, synu: w tem jednem nie naśladuj ojca.
Zbyt wiele teraz powiedział, by się móc cofnąć, urywkami też, półsłówkami dociągnął aż do końca. Tym sposobem Esteban się dowiedział, że kapitan był w stosunkach niezmiernie bliskich z pewną damą w Neapolu, że wszelkie motywy, dla jakich rzekomo tam pozostawał, były tylko pretekstem, że w istocie rzeczy działo się to jedynie pod wpływem owej damy.
— Czy ładna? — spytał z rozciekawieniem chłopak.
— Bardzo ładna, — odrzekł Caragol. — A co za perfumy!... A jakie ma wytworne suknie!
Telemak razem przepoił się dumą a jednocześnie brała go nieco zazdrość. Jeszcze raz, po raz niewiadomo który, zachwycał się ojcem, ale zachwyt ów trwał ledwie chwilę. Przyszła mu nowa myśl do głowy, gdy tymczasem kucharz mówił w dalszym ciągu:
— Więc nie wróci. Wiem, co to są owe eleganckie, perfumowane damy; istne czarty, co, chwyciwszy mężczyznę, zatapiają mu głęboko szpony swe za skórę. Ręce im trzebaby obciąć, by puściły zdobycz... A statek tymczasem próżnuje; ni mniej ni więcej tylko tak, jakby był w naprawie! Inni zaś! mocny Boże, wypychają sobie kieszenie złotem!...
I wielkim haustem wychylił szklankę do dna.
W umyśle chłopca dojrzewała tymczasem niezwykła idea, zrodzona może pod wpływem słodkiego napoju. Gdyby tak pojechał do Neapolu po ojca?
W owej chwili wszystko mu się wydawało możebne. Świat cały widział w barwach różanych, jak zawsze wówczas, gdy się trącał kieliszkiem z wujem Caragolem. Przeszkody były tak nieznaczne, wszystko układało w sposób tak cudownie łatwy; potęga ludzka była doprawdy nieograniczona.
W kilka godzin później wszakże, gdy już umysł jego ochłonął od owych zwodniczych oparów, Estebana ogarnął strach okrutny na myśl, jak go tam ojciec przyjmie. Jakie go tam spotka przyjęcie? I jak wytłumaczyć podróż swą do Neapolu? Chłopak drżeć począł na wspomnienie zmieszczonych brwi i gniewliwych oczu kapitana Ferraguta.
Następnego dnia niepokój ten ustąpił, zmieniwszy się nagle w ufność. Przypomniał sobie, jak ojciec chwalił go za dzielna wiosłowano w porcie barcelońskim, jak niejednokrotnie dumny był z jegę siły i inteligencji. W pamięci stawały mu oczy bohatera, pełne dlań życzliwości, i jego słodki uśmiech.
Tak, on, Esteban, nie bał się szczerej rozmowy z kapitanem Ferragutem. Powie mu, że przyjechał do Neapolu, by go stamtąd zabrać, by go wydobyć z niebezpieczeństwa. Każdy mężczyzna takby zrobił, widząc, iż przyjacielowi jego coś grozi... Ojciec się, być może, rozgniewa, może go nawet uderzy; ale wreszcie ustąpi napewno.
Charakter ojca budził się znowu w synu i wpływał na powzięcie decyzji. Podróż miała być niedorzeczną, groźną może? A więc tembardziej należało ją przedsięwziąć. Był przecież mężczyzną i powinien nie wiedzieć nawet, co to trwoga.
Przez dwa tygodnie przygotowywał się do ucieczki. Nigdy dotąd jeszcze gdzieś dalej nie jeździł. Raz tylko pojechał z ojcem do Marsylji na krótko, w jakichś sprawach. Czyż więc teraz nie pora była, by mężczyzna, jak on znający z książek wszystkie narody świata, zaczął zwiedzać odlegle kraje?
O pieniądze się zbytnio nie troszczył. Dońa Cinta nie dopuszczała, by mu ich brakło, zresztą tak łatwo było przecież dobrać się do jej kluczyków. Do portu przybił właśnie i ruszać miał nazajutrz do Włoch pewien parowiec, stary coprawda i wlokący się żółwim chodem, ale przedstawiający tę stronę dodatnią, iż dowodził nim jeden z przyjaciół ojca.
Marynarz bez paszportu przyjął na pokład syna swego kolegi. Dzięki swym znajomym w Genui przemyci go tam bez papierów. Kapitan kapitanowi winien wyświadczyć tę przysługę a Ulises Ferragut, oczekujący na syna w Neapolu, — tak bowiem rzecz przedstawił Esteban, — nie będzie tracił czasu na formalności biurokratyczne.
Telemak, zaopatrzywszy się w tysiąc peset — znalezionych w szkatułce do robótek, gdzie matka chowała zazwyczaj pieniądze — wsiadł nazajutrz na okręt. W małej walizce, wyniesionej z domu ze wszelkiemi należytymi ostrożnościami, mieścił się bagaż chłopca.
Z Genui pojechał do Rzymu, stamtąd zaś do Neapolu. Z przepyszną butą młodzieńczą pstrzył hiszpańskiemi i katalońskiemi wyrazami pobieżny swój słowozbiór, wyniesiony z przedstawień włoskiej operetki, jedyną informacją pozytywną, za którą wędrował, jak za gwiazdą przewodnią, była nazwa hotelu na Santa Lucia, jaką mu wskazał Caragol, nadmieniając, że tam właśnie mieszkał ojciec.
Przez długi szereg dni napróżno poszukiwał kapitana. Kupcy neapolitańscy, do których dotarł, przypuszczali, że ojciec oddawna już wrócił do siebie.
Przekonawszy się o bezowocności poszukiwań, Esteban się wystraszył. Kapitan niechybnie powrócił już do Barcelony. Podróż ta, wydająca mu się z początku bohaterską wyprawą, teraz stawała się poprostu ucieczką nierozważnego smarkacza. Chłopakowi przyszła na myśl matka, może w tej chwili odczytująca list, jaki zostawił, chcąc wyjaśnić zniknięcie, — może zalewająca się teraz łzami.
Wreszcie Włochy nagle stanęły do walki wespół ze sprzymierzonymi, czego spodziewali się zresztą wszyscy, sądząc jednak ogólnie, że się to długo będzie odwlekać. Cóż więc miał robić młody Hiszpan w owym kraju?... Wyjechał też pewnego pięknego ranka...

Ponieważ portjer hotelowy nic więcej nie umiał mu powiedzieć, ojciec, ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, udał się więc do biura swych depozytarjuszy[2], przypuszczając, że tu może czegoś się jeszcze dowie. Tam wszakże interesowano się jedynie wojną. Że jednak Ferragut był właścicielem parowca i dawnym klijentem firmy, dyrektor zaprowadził go do urzędników, którzy rozmawiali z Estabanem.
Ci nie wiele zresztą, wiedzieli. Przypominali sobie, jak przez mgłę młodego Hiszpana, podającego się za syna kapitana i dopytującego się o ojca. Był tu po raz ostatni przed dwoma dniami. Młodzieniec nie wiedział jeszcze, czy wróci do Hiszpanji koleją, czy też wsiądzie na jeden z trzech statków, jakie właśnie stały w porcie pod parą i ruszyć miały do Marsylji.
— Sądzę, że pojechał koleją, — rzekł jeden z urzędników.
Drugi, pragnąc zwrócić na siebie uwagę szefa, potwierdził to przypuszczenie: młodzieniec pojechał niewątpliwie lądem. Sam mu nawet pomagał obliczyć cenę przejazdu aż do Barcelony.
Ferragutowi dość było najzupełniej tych wiadomości. Przedewszystkiem powinien wyjechać jaknajrychlej. Owa zagadkowa wyprawa syna stawała się dlań jednocześnie wyrzutem sumienia i niepokoiła go poważnie. Co się tam działo u niego w domu?
Dyrektor firmy wskazał na parowiec francuski, jaki nadpłynął z Suezu i tegoż jeszcze wieczora odpłynąć miał do Marsylji. Podjął się załatwić wszystkie formalności i polecić go kapitanowi okrętu. Odjazd nastąpić miał za cztery godziny. Ulises, zebrawszy swe rzeczy i wyekspedjowawszy je na pokład, chciał jeszcze rzucić okiem na wszystkie owe miejsca, gdzie tyle chwil przeżył z Freyą. Żegnajcie ogrody, gdzie się kryje Villa Nazionale i białe Acquario! Żegnaj, „Albergo“!
Niezrozumiała obecność Estebana w Neapolu złagodziła mu zresztą przykrość, jaką odczuł początkowo na wieść o tajemniczem zniknięciu Niemki. Myślał ze smutkiem o straconej kochance, jednocześnie jednak usiłował w bolesnym niepokoju odgadnąć, czego się dowie za powrotem do domu.
Nieco przed zachodem słońca parowiec francuski podniósł kotwicę. Od dawna już Ulises nie podróżował morzeni jako zwykły pasażer. Zdezorientowany, błądził po korytarzach, mieszając się z tłumem podróżnych. Pod wpływem przyzwyczajenia wyszedł wkrótce na pokład i począł rozmawiać z kapitanem i oficerami. Wkrótce też poznali oni w nim starego wilka morskiego.
Tu wszakże Ferragut był poprostu intruzem; uświadomiwszy sobie więc, że pobyt na mostku kapitańskim bez prawa wydawania rozkazów sprawiał mu jedynie przykrość, — ruszył z powrotem na dół, przyglądając się po drodze grupom podróżnych. Byli to po większej części Francuzi, powracający z Indo-Chin. Między pokładami umieszczono cztery kompanje strzelców anamickich, drobnych, żółtych, ze skośnemi oczyma, o miauczących głosach. Jechali na wojnę. Oficerowie ich zajęli kabiny środkowe okrętu, wioząc z sobą rodziny, które po dłuższym pobycie w kolonjach nabrały wyglądu egzotycznego.
Ujrzał tam Ulises damy, biało ubrane, pół leżące w głębokich fotelach, a obok wachlujących je służących Chińczyków; oficerowie, jakby w bronzie wykuci, szczupli, o chorowitym wyglądzie, zgalwanizowani byli, zdało się, teraz wiadomością o wojnie, wyrywając ich z azjatyckiej sjesty; dzieci, całe mnóstwo dzieci radowało się, że jadą do Francji, do owego wymarzonego kraju, zapominając, że ojcom ich może tam śmierć jest pisana.
Droga lepszą być nie mogła. Morze Śródziemne zdawało się wielką srebrną równiną, skąpaną w świetle księżyca. Z niewidzialnych wybrzeży nadlatywały w ciepłych podmuchach zapachy z pól. Grupy podróżnych w salonie rozmawiały z egoiatycznem zadowoleniem o niebezpieczeństwach podróży po morzach północnych, gdzie grasują niemieckie statki podwodne. Szczęściem na morzu Śródziemnem niebezpieczeństwo to nie groziło nikomu. Anglicy blokowali cieśninę Gibraltarską, całe więc morze Śródziemne było spokojnem jeziorem we władzy sprzymierzonych.
Przed snem Ferragut wstąpił do jednej z kabin na górnym pokładzie, gdzie była stacja telegrafu bez drutu. Telegrafista, młody Anglik, zdjął kask niklowy, osłaniający mu uszy dwoma receptorami.
Znużony samotnością, usiłował rozerwać się, nawiązując rozmowy z telegrafistami statków, znajdujących się w polu działania aparatu. Odwiedziny owego pasażera, który począł z nim rozmawiać po angielsku, częstując cygarem, milsze mu były od rozmów na trzechsetmilową odległość.
— „All right“!... Mamy sporo towarzyszy podróży.
I począł wyliczać okręty, otrzymujące łączność z parowcem. Najbliższym był „Californian“, statek angielski, płynący z Malty; wypłynął on z Neapolu przed dziesięciu godzinami i dążył również do Mareylji, odległej teraz ledwie o sto mil. Inne statki, płynące w tym samym kierunku, bardziej były oddalone. Sporoby upłynęło czasu, nimby zdołały wzajem się do siebie zbliżyć; ale dzięki cudownemu aparatowi porozumiewały się stale ze sobą, nakształt garści wędrowników, razem idących drogą.
Od czasu do czasu telegrafista, uprzedzany trzaskaniem aparatu, nakładał kask i słuchał odległych kompanów.
— To telegrafista z „Californian’a“, — rzekł po jednem z takich wezwań. — Kładzie się spać. Nic nowego.
I począł wychwalać rozkosze żeglugi po morzu śródziemnem. W początkach wojny służył na statku, krążącym pomiędzy Londynem a Nowym Jorkiem; wspominał owe noce, pełne niepokoju, dnie gorączkowego napięcia uwagi, gdy lada chwila wypadoło się spodziewać, iż z popod fal wynurzy się znagła peryskop lub w aparacie, ozwie cię wołanie odległego statku, torpedowanego przez okręt podwodny. Tu przynajmniej, na tem morzu panował spokój, jakby wojny nie było zupełnie.
Biedny telegrafista, jak to Ferragut odgadł, chciałby się był rozkoszować w pełni owym spokojem. Jego kolega chrapał smacznie w sąsiedniej kabinie, on zaś, czując, że głowa mu cięży ku stołowi z aparatami, radbv był pójść w jego ślady. „Do jutra!“.
Ulises zasnął, ledwie zdoławszy wyciągnąć się na wąskim materacu w swej kabinie. Spał spokojnie. nie śniąc o niczem. Sądził toż, że przespał zaledwie parę minut, gdy nagle skokiem się zerwał z łóżka. W mroku rysowała się okrągła szyba okienka, niebieskawa i zamglona od pian morskich, jakby oko czyjeś, łez pełne.
Zaczynało świtać. Coś niezwykłego działo się na statku. Ferragut sypiał lekko, snem kapitana, który winien umieć zawsze się na czas zbudzić. Zbudziło go też teraz podświadome odczucie jakiegoś niebezpieczeństwa. Ponad głową posłyszał tupot ludzi, biegnących po pokładzie. Posłyszał czyjeś głosy. Jął się ubierać pośpiesznie, a wtem poczuł, jak pod gwałtownym zwrotem steru parowiec nagle zmienił kierunek.
Wybiegłszy na pokład, za jednym rzutem oka zorjentował się, że statkowi bezpośrednio nie groziło żadne niebezpieczeństwo. Dokoła nie było widać nic anormalnego. Morze, ciemne jeszcze, falowało zlekka na bokach statku, płynącego dalej miarowym ruchem. Na pokładzie nie było jednego pasażera. Wszyscy spali jeszcze w kabinach. Na mostku kapitańskim stał komendant i wszyscy oficerowie; paru z nich, pośpiesznie przyodzianych, zerwało się widać w tej chwili ze snu.
Przechodząc koło stacji telegrafu bez drutu, Ferragut dowiedział się, co się stało. Młodzieniec, z którym rozmawiał w przeddzień, stał w progu, obok kolegi, który teraz, nałożywszy kask i przekładając coraz rączkę aparatu, słuchał rozmów z niewidzialnych parowców i odpowiadał na nie.
Przechodząc koło stacji telegrafu bez drutu, miał właśnie skończyć służbę i przekazać ją swemu koledze, nagły sygnał zatrzymał go na stanowisku. To „Californian“ telegrafem bez drutu rzucał hasło niebezpieczeństwa, formułę S. O. S., używaną jedynie w wypadkach bardzo poważnych. Następnie po paru sekundach tajemniczy głos poprzez setki mil rozpoczął swą tragiczną opowieść. W pobliżu „Californian‘a“ pojawił się znagla okręt podwodny i dał doń kilka strzałów działowych. Statek angielski, ufając w swą chyżość, usiłował uciec...
Wszystko to trwało coś około dwudziestu minut. Echa odległej tragedji zmilkły wnet nazawsze: komunikacja została przerwana. W aparatach ozwał się nagle trzask nieco głośniejszy, a potem, nic!... Cisza zupełna.
Telegrafista służbowy odpowiadał teraz na pytające spojrzenia kolegi ruchami przeczącemu głowy. Słychać było jedynie rozmowy innych statków, które również posłyszały wezwanie. Wszystkie dziwiły się temu nagłemu milczeniu i, zmieniwszy kierunek jak i statek francuski, dążyły teraz do punktu, gdzie „Californian“ napotkał okręt podwodny.
— Więc oni są na morzu Śródziemnem! — krzyknął w najwyższem zdumieniu telegrafista, kończąc opowieść. — Jakże oni zdołali się tu dostać!
Ferragut nie śmiał się pokazać na mostku kapitańskim. Bał się, że wszyscy ci marynarze nagle zaczną się jemu właśnie przypatrywać. Zdawało mu się, że gotowi myśli jego przeniknąć.
W odległości stosunkowo niewielkiej od statku, na którym sam się znajdował, zatopiono okręt pasażerski. Może złoczyńcą tym był właśnie von Kramer? A więc to miał na myśli oficer niemiecki, gdy mu polecił powtórzyć rodaczkom, że wnet głośno tu będzie o jego poczynaniach! I to Ferragut był mu pomocny w przygotowaniach do tej zbrodni!
— Coś ty zrobił? Coś ty zrobił? — pytał go gniewnie głos sumienia.
Po godzinie wstyd mu już było siedzieć na pokładzie. Mimo wszystkie rozkazy komendanta, wbrew surowym zakazom wiadomość obiegła już wszystkie kabiny. Rodziny całe, zaalarmowane właśnie spokojem, jaki panował na statku, pojawiać się jęły na pokładzie każdy z nadchodzących kończył się spiesznie ubierać, usiłował nałożyć pas ratunkowy, przymierzany po raz pierwszy. Dzieci piszczały, wystraszone niepokojem rodziców. Kobiety zaczynały płakać bez powodu. Statek płynął ku miejscu, gdzie storpedowano inny: wystarczało to, by siać trwogę pośród strachajłów, gotowych sądzić, iż nieprzyjaciel trwa nieruchomo w tem samem miejscu, czekając jedynie na ich przybycie, by znów dopuścić się zbrodni.
Setki oczu wpiły się w morze, wypatrując falowania powierzchni, sądząc, iż rozpoznają we wszystkiem, co było widać na wodzie: w kawałkach drzewa, trawach, puszkach blaszanych — górne krawędzie peryskopu.
Oficerowie bataljonu strzelców zeszli na dolny pokład w obawie, by dyscyplina się nie rozprzęgła. Azjaci jednak trwali nadal w zwykłej, spokojnej apatji; obawa śmierci zdawała się im być obcą. Ledwie niektórzy z pośród nich przypatrywali się morzu z dziecięcą ciekawością, pragnąc zobaczyć tę nową grę szatańską, wynalezioną przez rasy wyższe.
W salonach pierwszej klasy zdziwienie zdawało się być również wielkie co i niepokój:
— Statki podmorskie tu, na morzu Śródziemnem! Czyżby to było doprawdy możliwe?
Ci, którzy się zbudzili najpóźniej, nie dowierzali niczemu i dopiero załoga musiała ich długo przekonywać, że istotnie wszystko to jest prawdą.
Ferragut włóczył się, jak dusza pokutująca. Wyrzuty sumienia zapędziły go wreszcie do kabiny. Ludzie ci skargami swemi i komentarzami doprowadzali go do rozpaczy. Wnet jednak osamotnienie wydało mu się nie do zniesienia. Musiał widzieć i wiedzieć, co się dzieje. Jak zbrodniarz, wracające instynktownie na miejsce popełnionej zbrodni.
W południe ujrzano na widnokręgu kilka lekkich pióropuszy dymu. To ze wszystkich stron nadpływały statki, wezwane przez owo niespodziane wołanie.
Francuski okręt pasażerski, pierwszy z nadciągających z pomocą, zwolnił szybkość. Znalazł się właśnie w obrębie miejsca katastrofy. Marynarze z bocianich gniazd skrzętnie wzrokiem przeszukiwali morze, głośnem nawoływaniem informując kapitana, który stosownie do tego regulował ruchy statku. W trakcie owych ewolucyj ujrzano dokoła tragiczne szczątki.
Pasażerowie, stłoczeni u burt, pokładowych, spostrzegli wnet na falach puste pasy ratunkowe; łódkę, wywrócona, do góry dnem; coś nakształt strzępu tratwy, zbijanej z pośpiechem, której nie zdołano dokończyć.
Nagle z tysiąca ust zerwał się krzyk okropny, a potem zapadło grobowe milczenie... Na fali unosiło się ciało kobiece, wsparte plecami na grubej belce dębowej. Jedna z nóg obciągnięta była w szarą jedwabną pończochę. Głowa zwisała wdół, kąpiąc w wodzie jasne włosy, niby przy garść złocistych alg. Poprzez rozcięcie nocnej koszuli, lgnącej w wodzie do ciała, widać było młode, jędrne piersi. Śmierć musiała ją zaskoczyć w chwili właśnie, gdy usiłowała się ubrać; być może, iż pod wpływem przerażenia rzuciła się w morze. Twarz jej wykrzywiła się w straszliwym grymasie; jedna ze stron twarzy pokryta była ogromnym sińcem, może wskutek uderzenia o coś podczas upadku.
Ulises patrzył na morze z ponad ramion dwóch kobiet, które z rękami zaciśniętemi na burcie drżały na całem ciele. Nagle dojrzał owego trupa i sam on, marynarz nieustraszony, począł drżeć jak słaba kobieta. Oczy przesnuły mu się mgłą; nie był w stanie na to patrzeć! Znów więc się schronił do kabiny.
Śród szczątków tych krążył włoski torpedowiec, jakby szukając tropu zbiegłego zbrodniarza. Parowce przystanęły, by spuścić łodzie ratunkowe, któreby pozbierały żywych i umarłych.
Nowe krzyki wydarły Ferraguta z otchłani rozpaczy: musiało się tam dziać znowu coś niezwykłego; raz jeszcze więc chęć dowiedzenia się czegoś nowego sprowadziła go na pokład.
Parowiec napotkał szalupę pełną rozbitków, inne statki, biorące udział w ratunku, zbierały ze swej strony łodzie, w których byli ci, co przeżyli katastrofę.
Skoro tylko pierwsi z uratowanych stanęli na pokładzie, otoczył ich wnet tłum pasażerów; użalano się nad nimi, proponowano im gorące napoje. Niektórzy z pośród nich, ledwie uszedłszy parę kroków, zataczali się jak pijani i padali ociężale na ławki. Innych musiano z trudem windować z szalupy i przenosić niezwłocznie na fotelach do lecznicy okrętowej.
Żołnierze angielscy, spokojni i flegmatyczni, niezwłocznie po przybyciu na pokład żądali fajek i łapczywie zaczynali się zaciągać dymem. Paru rozbitków, napół ledwie ubranych, przyodziało się w płaszcze i, jakby byli w salonie, poczynali wnet szczegółowe opowieści o przebiegu katastrofy. Dziesięciogodzinny pobyt na przeładowanej, biedzącej naoślep łódce, pełne niepokoju wyczekiwanie pomocy, nie zmogło mimo wszystko ich energji.
Rozpacz kobiet była straszliwa. Ferragut spostrzegł śród grupy pań młodziutką, jasnowłosą Angielkę, smukłą i elegancką, z płaczem opowiadającą o swych przeżyciach. Znalazła się nagle w szalupie, nie wiedząc nawet, w jaki sposób rozdzielono ją z jej rodzicami. Może nie żyli już? Miała mimo to słabiutką nadzieję, że zdołali się schronić na inną łódź, a teraz zabrano ich na któryś ze statków, biorących udział w ratunku.
Rozpacz przebolesna, głośna, charakterystyczna dla południowców, przerwała nagle te krzyki i głośny rozgwar głosów. Na pokład weszła jakaś biedna Włoszka z dzieckiem na ręku.
— „Figlia mia! Mia figlia“! — wołała z oczyma pełnemi łez, z rozpuszczonemi włosami.
Gdy okręt począł tonąć, straciła nagłe z oczu ośmioletnią córeczkę; ledwie znalazłszy się teraz na statku francuskim, skierowała się instynktownie ku przodowi, usiłując odnaleźć to samo miejsce, gdzie była przed katastrofą na tamtym statku, w przypuszczeniu jakby, że tam właśnie odnajdzie swe dziecko. Rozdzierający krzyk zatracił się gdzieś na schodach, wiodących na dolny pokład. „Figlia mia!... Mia figlia!...“
Ulises nie był w stanie dłużej tego słuchać. Zdawało mu się, że ów głos przenikliwy ostrzem strzały mózg mu przeszywa.
Podszedł ku grupie, w której środku jakiś młodzieniec bosy, w eleganckich spodniach i koszuli rozwartej na piersi mówił wciąż, coraz ruchem zgarniając na ramiona płaszcz, jakim go okryto.
Mieszając słowa włoskie z francuskiemi, opowiadał o zatonięciu „Californian‘a“.
Pasażera tego zbudził pierwszy strzał działowy; to okręt podwodny strzelał do statku pasażerskiego. Pościg trwał coś około pół godziny. Najodważniejsi i najciekawsi wylegli na pokład i wierzyli już w rychłe ocalenie, widząc, iż parowiec dzięki swej szybkości poczyna brać górę nad nieprzyjacielem. Nagle morze przecięła jakaś czarna rysa; coś nakształt ości, obrębionej pianą; wyciągnęła się tak wzdłuż z zawrotną szybkością, u tymczasem pod wodą tworzyły się dziwne wiry... I wnet, uderzyło coś o kadłub statku, aż zakołysał się cały wtył i naprzód, aż wszystkie płyty, wszystkie nity pękły w spojeniach... Poczem nastąpił wybuch straszliwy, snop przeolbrzymi dymów i płomieni, chmura żółtawa, w której leciały w powietrze jakieś czarne przedmioty: kawały metalu i drzewa, strzępy ciał ludzkich.
Na wspomnienie o tem w oczach opowiadającego zamigotały obłąkańcze błyski.
— Jeden ze znajomych moich, rodak mój, — ciągnął z westchnieniem, — oddalił się był nieco odemnie, by lepiej widzieć okręt podwodny; stanął tam właśnie, gdzie po chwili nastąpił wybuch... Nagle znikł: rzecby można, że się we mgłę rozwiał. Widziałem go i raptem przestałem go widzieć... Rozsypał się w tysiąc strzępów, jakby w nim samym wybuchła bomba!
Rozbitek, wstrząśnięty do głębi temi wspomnieniami, do scen, jakie nastąpiły potem, przywiązywał już mniejszą nierównie wagę: ledwie już sobie przypominał walkę tłumu, cisnącego się do łodzi; wysiłki oficerów, starających się utrzymać porządek; śmierć tych, bodaj najliczniejszych, co, poszalawszy z rozpaczy, rzucali się w wodę; tragiczne wyczekiwanie łodzi, tak przeładowanych, iż burty ledwie się wynurzały ponad wodę, że najmniejsza fala groziła im, jak się zdawało, zatopieniem.
Po kilku chwilach okręt zatonął: naprzód zanurzył się w wodzie dziób statku, potem kominy, aż okręt dęba stanął i tylko na szczycie wirowały w powietrzu, jak oszalałe, dwie śruby w ostatnich drgawkach konania...
Opowiadający pozostał wkrótce sam. Ciekawi ciągnęli do innych z kolei rozbitków, rozpoczynających coraz to nowe opowieści.
Ferragut popatrzył na młodzieńca. Z wyglądu zewnętrznego, z wymowy domyślał się w nim współrodaka.
— Pan jest Hiszpanem! — zagadnął.
Rozbitek potwierdził przypuszczenie.
— Katalończykiem! — dodał Ulises w ojczystej gwarze.
Pytanie to zgalwanizowało ocalałego.
— Czyżby, pan również był rodem z Katalonji!
I uśmiechając się do Ferraguta, jakby do zjawy niebieskiej, rozpoczął od nowa opowieść o swych nieszczęściach.
Był komiwojażerem. Tak, tak... urodził się w Barcelonie... Wołał podróżować morzem. Zdawało mu się, że tym sposobem szybciej wróci do ojczyzny, linje kolejowe bowiem przeciążone były wskutek mobilizacji we Włoszech.
— Czy był ktoś z Hiszpanów prócz pana na pokładzie? — zapytał Ulises.
— Jeden tylko: ów znajomy mój, o którym opowiadałem przed chwilą. Wybuch torpedy poszarpał go na strzępy... Widziałem go...
Kapitan poczuł tem żywsze teraz wyrzuty sumienia. Rodak jego, nieszczęsny młody chłopiec zginął z jego winy!...
Ów komiwojażer również wiele sobie zarzucał. Poczytywał się niemal za współwinnego śmierci swego towarzysza podróży. Poznał go zaledwie przed kilku dniami w Neapolu; ale zbliżyło ich do siebie owo uczucie braterstwa, jakie wiąże zawsze dwóch młodych krajanów, spotykających się gdzieś daleko na obczyźnie.
Obaj bowiem pochodzili z Barcelony .Nieszczęsny chłopak, dziecko niemal jeszcze, zamierzał wrócić lądem „i to ja go w ostatniej chwili, ja go od tego odwiodłem, wykazując mu dogodności drogi morzem. Któż mógł był nawet przypuszczać, że niemieckie statki podwodne są na morzu Śródziemnem?...“
Rozbitek znów mówić jął o swych wyrzutach sumienia. Nie był w stanie zapomnieć tego chłopca, który zginął dlatego tylko, że chciał z nim razem wracać do kraju!
— W Neapolu dopierom go poznał; na wszystkie strony szukał tam swego ojca...
— A!
To Ulisesowi wydarł się z ust ten okrzyk. Gwałtownym ruchem wysunął głowę wprzód, jakby chciał ja oderwać od tułowia. Oczy mu nagle wybiegły z orbit.
— Ojciec ów — ciągnął młodzieniec — był kapitanem okrętu. Nazywał się kapitan Ulises Ferragut...
Krzyk... Ludzie się zbiegli To człowiek jakiś zwalił się ciężko, aż jęknął pod nim pokład okrętowy.




  1. Spieszczenie imienia Esteban (Stefan); jeżyk hiszpański obfituje wogóle w spieszczenia, zdrobnienia i zgrabienia.
  2. Chodzi w danym wypadku o kupców, do których adresuje się statek lub towar wysyłany bądź na skład, bądź na sprzedaż; w języku polskim pojęcie podobne, o ile tłumaczowi wiadomo, nie istnieje.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Vicente Blasco Ibáñez i tłumacza: Stanisław Koźmiński.