Marta (de Montépin, 1898)/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marta |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1898 |
Druk | F. Kasprzykiewicz |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Petite Marthe |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Daniel Savanne ciągnął dalej:
— Czy po powrocie do fabryki zastałaś pani bramę i drzwi tak pozamykane, jak przed odejściem?
— Dobrze były pozamykane — odpowiedziała Weronika.
— Czy pani nie obejrzałaś dziedzińca i warsztatów?
— Nie, panie, to wydawało mi się niepotrzebnem, gdyż warsztaty były od dwóch dni zamknięte. Niebezpieczeństwo zatem pożaru nie istniało. Weszłyśmy do naszego mieszkanka. Zmówiłyśmy pacierz, rozebrałam Martę do snu i sama się położyłam do łóżka... Ale pozwól się pan zapytać. — dodała Weronika — w czem pana mogą objaśnić te wszystkie szczegóły bez znaczenia?..
— Niezawodnie to odezwanie się pani Sollier było najzupełniej niewłaściwe.
I Daniel Savanne zlekka zmarszczył brwi, ale biedna kobieta tyle wycierpiała, tak była nieszczęśliwa, że nie zwrócił uwagi jej na to zachowanie i odparł:
— Potrzebuję wiadomości dokładnych, szczegółów najdrobniejszych. Nic nie jest bezużytecznego w śledztwie sądowem; fakt, który wydaje się pani, niemającym znaczenia, może mieć dla mnie wielką doniosłość. Przystąpimy zaś niezwłocznie do części prawdziwie interesującej zeznania pani..
Robert i Klaudyusz odzyskali trochę spokoju.
Dotychczas odpowiedzi niewidomej nie przynosiły dla śledztwa żadnego wyjaśnienia. Czyżby tak było do końca? Daniel Savanne ciągnął dalej:
— Miałaś pani u siebie — zapytał — klucze od bram, wychodzących na kanał Saint-Ouen i na sąsiednie place, otoczone wysokim parkanem?
— Tak, panie, co wieczór, po zamknięciu, bram, przynoszono mi klucze, a ja zawieszałam je na odpowiednich haczykach, na desce, do tego przeznaczonej.
— Rzeczywiście znaleziono, je tam, ale znaleziono też bramy otwarte,
— To znaczy, że mordercy mieli dorobione klucze, albo wyłamali bramy.
— Jeżeli tylko ich samych im nie otworzono.
— To niemożebne! — zawołała Weronika.
— Nie tak niemożebne, jeżeli istniało jakie wspólnictwo między ludźmi, zamykającymi zwykle te bramy.
— Powtarzam panu, że to niemożebne — wyrzekła pani Sollier.
— Na czem pani opierasz to twierdzenie?
— Natem, że w dniu Nowego Roku drzwi były najstaranniej zamknięte. Ja sama o tem się przekonałam zrana. W sobotę wieczorem klucze oddane mi zostały przez starego stróża i zawieszone na desce.
— Wobec tak stanowczego i jasnego twierdzenia, trzeba przypuścić istnienie dorobionych kluczy, co świadczy, iż zbrodnia była obmyślana oddawna.
— Zapewne ma pan słuszność — odrzekła niewidoma.
Niepokój Roberta i Klaudyusza, na chwilę uspokojony, znowu się obudził:
— Co widziała pani Sollier, albo przynajmniej podejrzewa?
— Dojdźmy do punktu głównego — podchwycił Daniel Savanne — to jest wszystkiego, co pani dotyczy osobiście... Na miejscu zbrodni podniesiono panią ranną, prawie nieżywą. Cóż był za powód pani obecności w tem miejscu?
— Nareszcie — pomyślała Weronika — po co tyle czasu straconego...
Przez chwilę zbierała swoje wspomnienia...
Klaudyusz i Robert czekali ze strachem jej opowiadania.
Czy to opowiadanie nie skompromituje ich w czem?
Weronika zaczęła:
— Gdy wnuczka moja usnęła, ja również się położyłam, ale cierpienia moralne, których świeżo doświadczyłam, nie pozwalały mi zasnąć i myślałam o przyszłości dla mej drogiej Marty.
Naraz wśród najgłębszej ciszy nocnej usłyszałam krzyk, potem strzał...
Przestraszona wyskoczyłam z łóżka, pobiegłam do okna i otworzyłam je...
Ujrzałam czerwone światło w stronie mieszkania pryncypała.
Przeczucie nieszczęścia przebiegło mi przez myśl. Ubrałam się na prędce, wybiegłam na podwórze i podążyłam szybko do pawilonu pana Verniere.
Ztamtąd wychodził jakiś człowiek, a kapelusz o szerokich skrzydłach zasłaniał mu połowę twarzy.
Skoczyłam mu do gardła i z całych sił zawołałam o ratunek.
W chwili kiedy miała się wszcząć walka między tym człowiekiem a mną, ujrzałam pryncypała, wychodzącego z korytarza, gdzie zaczęły się pokazywać kłęby płomieni. Chwiał się, zbroczony krwią, i padł na ziemię, przy moich nogach.
Wtedy walka stała się zażartsza między mną i mordercą, bo nie mogłam już wątpić, że ten nędznik jest mordercą.
Krzycząc o ratunek, uczepiłam się obiema rękoma jego ubrania.
Wśród szamotań się, kapelusz zsunął mu się z głowy a przy blasku latarni gazowej, oświetlającej podwórze, zobaczyłam go... poznałam...
— Poznałaś go pani! — zawołał Daniel zdumiony, podnosząc się nawpół na fotelu a Robertowi i Klaudyuszowi krew uderzyła do głowy.
— Tak, panie.
— To pani wiesz, kto to był ten człowiek?
— Wiem...
— Zna pani jego nazwisko?
— Tak; przed czterema dniami, gdy przyszedł do fabryki i nalegał, że chce się zobaczyć z panem Verniere, wymienił swe nazwisko: Fritz Leyman...
— Fritz Leyman? powtórzył sędzia śledczy.
— Podawał się za przedstawiciela fabryki w Genewie.
— Czy go pan Verniere przyjął?
— Tak, gdy przyszedł po raz drugi... Godzinę prawie przepędził w gabinecie... kiedy odszedł, a ja zamknęłam za nim drzwi, pryncypał podszedł ku mnie i rzekł z gniewem, którego wcale nie taił: „Weroniko, czy poznasz tego człowieka, który ztąd wyszedł? Niechaj on tu nie wchodzi nigdy! Rozumiesz, nigdy! Gdyby tu wrócił, cokolwiekby powiedział, cokolwiekby czynił, ażeby się do mnie dostać, wypędź go bez litosci, a jeżeliby się opierał, wezwij pani kogo do pomocy!..“
— I ten przybysz — zapytał sędzia śledczy — powiedział pani, że się nazywa Frytz Leyman?
— Tak, panie.
— A pan Verniere, mówiąc o nim, czy nie wymienił innego nazwiska?
— Nie wymienił żadnego.
— I jesteś pani zupełnie pewną, że ów gość, któremu tak energicznie wzbronił pan Verniere wstępu, jest tym samym mordercą, z jakim pani walczyłaś?
— Jestem tego pewna najzupełniej.
— Więc gdybyś się pani znalazła w obecności tego człowieka, mogłabyś go pani poznać?
— O! panie! — zawołała Weronika z rozpaczą — zapominasz, że jestem ślepą i że gdyby nędznik był w tej chwili tu, przedemną, niepodobna byłoby mi powiedzieć panu: To on!!!
Gdy biedna kobieta wymówiła te ostatnie wyrazy, ręka jej, wyciągnięta przypadkowo, zdawała się wskazywać Roberta drżącego.
Daniel Savanne pochylił głowę ze zniechęcenia. Złudzony poniekąd nadzieją powodzenia, przez sekundę jakby zapomniał rzeczywiście o ślepocie biednej kobiety.
Robert oddychał teraz. Ryszard, wzbraniając mu wejścia do fabryki, nie powiedział nic, coby mogło wskazać go przenikliwości urzędnika, i Weronika, bezwładna, ponieważ nie widziała już wcale, znała go tylko pod fałszywem nazwiskiem, przybranem przypadkowo.
Wszelako jedna go rzecz jeszcze zajmowała.
Dwa razy rozmawiał z odźwierną fabryki.
Czy nie zapamiętała jego głosu tak dobrze, iż mogłaby poznać, gdyby go znowu usłyszała?
W tem jeszcze było niebezpieczeństwo, jeżeli nie śmiertelne, to przynajmniej poważne.
Lepiej było mieć pod tym względem pewność, niżeli zachować dręczący niepokój.
Robert wezwał na pomoc śmiałość, która od czasu popełnionej zbrodni tak wiernie mu służyła.
— Ależ — odezwał się żywo — chociaż ta biedna kobieta niewidoma nie jest w stanie wskazać mordercy Ryszarda, może przynajmniej podać jego rysopis zapewne?
Weronika, słysząc głos Roberta, drgnęła raptownie.
— Kto to mówi? — zapytała ze wzruszeniem.
Tym razem odpowiedział sędzia śledczy:
— To pan Robert Verniere, brat Ryszarda Verniere, który przyjechał z zagranicy do Paryża na pogrzeb, ażeby zarazem uchronić synowicę swą od nędzy i pomódz do pomszczenia nieszczęśliwej ofiary, dla której czuł wielkie przywiązanie.
Weronika nie wiedziała, że wielki przemysłowiec ma brata niegodnego i odrzuconego.
Ryszard (pomimo umyślnych zapewnień, jakie czynił Klaudyusz Grivot swemu wspólnikowi, którego chciał popchnąć do stanowczych kroków) nie wymieniał nigdy imienia Roberta, które go słusznie przejmowało najgłębszą pogardą.
O Robercie pani Sollier słyszała tylko od Magloira, który jej opowiedział o jego przyjeździe do Paryża i o jego szlachetności w postępowaniu względem interesów synowicy.
Dlatego, pomimo podobieństwa jego głosu z głosem rzekomego Frytza Leymana, niepodobna było jej podejrzewać, że się znajduje wobec mordercy Ryszarda Verniere.
Dlatego też na pytanie Roberta:
— Chociaż ta biedna kobieta niewidoma nie jest w stanie wskazać mordercy Ryszarda, może przynajmniej podać jego rysopis zapewne?
Odpowiedziała:
— Tak, panie, mogę, i dałby Bóg, ażeby to pomogło do pomszczenia pańskiego brata!..
Tym razem Robert nic nie odrzekł.
Jakkolwiek zuchwała próba, której dokonał, dała dobry dlań rezultat, uczuł jednak, że rozważniej będzie nie mówić więcej.
Daniel Savanne podchwycił:
— Podaj mi pani rysopis tego człowieka, jeżeli jesteś pewna swej pamięci.
— O! pamięć mam dobrą!.. A! jakżebym mogła zapomnieć. Nędznik, z którym walczyłam, nie może mieć jeszcze pięćdziesięciu lat... Wzrostu słusznego... Wejrzenie jego fałszywe... Włosy ciemne są już rzadkie i już szpakowate, również jak i broda spiczasto przycięta.
Był to rysopis bardzo niedokładny.
Wielu ludzi podobnych być mogło do niewyraźnego portretu, nakreślonego przez niewidomą.
Od dnia zbrodni, Robert zapuścił włosy i nie strzygł brody tak spiczasto.
Nic z tego, co powiedziała pani Sollier, nie mogło dotyczyć go w szczególności.
— Czyś pani nie zauważyła czego bardziej charakterystycznego? — zapytał pan Savanne. — Bo ten rysopis nieokreślony nie może być użyteczny.
— Rysopis jest nieokreślony, to prawda, ale będę mogła to poprzeć jedną rzeczą, jak to podobno mówią, dowodem rzeczowym.
Robert zaczął drżyć znowu.
Cóż to może być za dowód?
Usiłował jednak zwalczyć niepokój, dławiący go za gardło, i czekał.
— Czy sądzisz pani, że morderca działał sam? — podchwycił sędzia.
— Nie. Było ich dwóch.
— Na czem pani opierasz to twierdzenie?
— Na fakcie pewnym.
— Jakim?
— Wśród najzawziętszej walki, gdy podwajałam krzyki o pomoc, rozległ się strzał od strony parkanu, zobaczyłam światło i padłam.
— Zatem było dwóch ludzi rzeczywiście i kula, która panią ugodziła, nie pochodziła z tej broni, która zabiła Ryszarda Verniere... Mamy tego już dowód... Ale czy widziała pani tego drugiego mordercę?
— Nie, panie.
— Ani na chwilę.
― Nie.
W ciągu chwil kilku Daniel Savanne zagłębił się w myślach.
Weronika, która postanowiła nie odstępować od programu postępowania, jakie sobie nakreśliła, czekała na nowe pytania sędziego.
Głęboka cisza panowała w gabinecie.
Robert i Klaudyusz zachowywali pozorny spokój, którego wcale nie mieli w duszy.
Zamieniali z sobą ukradkowe spojrzenia, odgadując nieznaną i nieokreśloną chmurę, która zawisła nad nimi.