<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Marta
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1898
Druk F. Kasprzykiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Petite Marthe
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.

Wśród tłumu ciekawych, którzy obecni byli korowodowi uczestników bankietu, nikt nie zauważył starca o długich białych włosach, twarzy bladej i oczach, zasłoniętych okularami, zlekka przyciemnionemi.
Na ramieniu starca opierała się młoda kobieta, lat dwudziestu do dwudziestu pięciu; woalka okrywała jej twarz, która jednak wydawała się i z po za woalki bardzo ładną.
Oboje ubrani byli z wielką prostotą, tak, ażeby nie zwracać na siebie uwagi.
Mieli minę zwykłych przechodniów, którzy napotkali niespodziewane widowisko i przyglądali się mu przez ciekawość.
Starzec i młoda kobieta zamienili kilka słów pocichu — zresztą nie narażali się na podsłuchiwania, gdyż wyrażali się w języku cudzoziemskim.
Gdy wszyscy weszli do matki Aubin, dwie te osobistości skierowały się ku restauracyi, przed którą ustawionych było kilka stolików, dzięki pięknej pogodzie.
Przechodzień z włosami białymi i okularami ciemnemi, posadził swą towarzyszkę przy jednym ze stolików, a sam zbliżył się do matki Aubin, która się ukazała na progu swego zakładu i rzucała bacznem okiem na zewnątrz, pozostawiwszy Maryi kierunek służby wewnętrznej, z którego się wywiązała jak najlepiej.
— Czy pan sobie czego życzy? — zapytała dzielna kobieta tego nieznanego gościa, który odpowiedział zrozumiale zupełnie, chociaż z wybitnym akcentem cudzoziemskim:
— Czy pani, pomimo tłumu, jaki masz u siebie dzisiaj, możesz nam służyć śniadaniem?
— I owszem, jeżeli tylko państwo zechcą jeść śniadanie na otwartem powietrzu, gdyż w domu niepodobna mi przyjąć państwa, wszystkie sale są zajęte...
— Pogoda tak piękna, że jeść możemy na dworze.
— Sama państwu nakryję i podam kartę.
Zamówione śniadanie przyniosła służąca.
— Proszę się nie śpieszyć — rzekł cudzoziemiec do pani Aubin — mamy czas.
I jadł śniadanie rzeczywiście bardzo powoli, zaledwie od czasu do czasu zamieniając kilka słów z towarzyszką.
Stół, przy którym siedzieli, znajdował się obok okna wielkiej sali na dole.
I starzec, nachylając się trochę, co czynił dosyć często, widział wszystko, co się działo w sali.
Na parterze, zarówno jak i na pierwszem piętrze, dobre wina zaczynały rozwiązywać języki, mówiono już głośniej, jakkolwiek o tyle, o ile pozwalały względy przyzwoitości.
Już miano podawać deser.
Natłoczenie gości czyniło w sali upał nieznośny.
Otworzono okna, dla dostępu powietrza.
Robert Verniere nie odpowiedział jeszcze delegacyi robotniczej, która go zrana powitała przy wejściu do fabryki i ofiarowała bukiety pani Verniere, Alinie i Matyldzie.
Teraz zabrał głos i w kilku zdaniach, które pokrył naturalnie sztucznem wzruszeniem, okazał swą wdzięczność za dowody szacunku i życzliwości, któremi go obdarzano.
Potem, niosąc do ust kieliszek, napełniony szampanem, nędznik ośmielił się zakończyć temi słowy:
— Na cześć niezatartej pamięci mego ukochanego i nigdy nieodżałowanego brata, Ryszarda Verniere!
— Na cześć pamięci naszego szanownego i nieodżałowanego pryncypała, Ryszarda Verniere! — odpowiedzieli robotnicy, poruszeni do głębi duszy.
Słyszał to starzec, który jadł śniadanie na dworze.
Dreszcz przebiegł mu po ciele.
Robert — być może sam przerażony, uczuł krew, napływającą mu do twarzy.
Podszedł do jednego z otwartych okien.
Pod tem właśnie oknem siedział starzec, który na jego widok pochylił głowę i wyrzekł po niemiecku, jakby się zwracał do swej towarzyszki:
— Jesteś pan bardzo mocny. Nie lękaj się niczego, ja czuwam... Za kilka dni wszystko się skończy, dziewczynka zniknie.
Robert poznał głos.
— O’Brien wyszeptał.
Magnetyzer, bo to był on, tak niepodobny do siebie w peruce białej i ciemnych okularach, położył palec na ustach i przybrał poprzednią postawę.
Bratobójca opuścił okno i znów usiadł na swem miejscu.


∗             ∗

Daniel Savanne, pragnąc wcześnie powrócić do siebie, powierzył Matyldę opiece pani Verniere i oddalił się po przemówieniu Roberta do robotników.
Odkąd się dowiedział nagle o śmierci brata, nie znając jeszcze szczegółów, które miał przynieść list zapowiedziany, spodziewany z dnia na dzień, stał się głęboko smutnym i posępnym, i sprawy, które miał powierzone, odczuwały nieco straszliwy cios, który w niego ugodził.
To śledztwo w sprawie potrójnej zbrodni w Saint-Ouen znajdowało się jeszcze na tym samym punkcie, co i w dzień, kiedy Weronika Sollier stawiła się w jego gabinecie i złożyła zeznanie w obecności Roberta Verniere, Klaudyusza Grivot i kasyera Prieura.
Napróżno inspektor policyjny Berthout w ruch wprawił swoich agentów, wciąż otrzymywano tylko ujemne rezultaty.
Coraz mniejsza była nadzieja wykrycia winowajców, i teraz liczono najwięcej na przypadek — tego tak dzielnego pomocnika policyi.
Robert i Klaudyusz zaczynali oddychać swobodniej. Gdyby mała Marta znikła, wszelkie niebezpieczeństwo, jak mniemali, byłoby zażegnane, gdyż obaj mieli przeświadczenie, że Weronika Sollier jest nieuleczalną, a więc bezsilną.
Powróćmy do Saint-Ouen, na bankiet.
W wielkiej sali restauracyjnej matki Aubin pito właśnie kawę, stojąc.
Gromadki utworzyły się dokoła Roberta, objaśniającego w sposób nader zrozumiały, jaki postęp chce zaprowadzić w odbudowanej fabryce.
Słuchano słów jego z głęboką uwagą, bo to, co mówił interesowało słuchaczów do wysokiego stopnia.
Pani Verniere skorzystała z tej chwili, ażeby się zbliżyć do Weroniki, z którą Henryk Savanne dość długo rozmawiał podczas obiadu, wypytując ją o operacyę, jaką przechodziła, o cierpienia, jakich doznawała jeszcze, starając się zapamiętać wszelkie odpowiedzi biednej kobiety, niezmiernie wzruszonej, gdy go słuchała, bo myślała:
— To brat Marty, ten obok mnie, który do mnie mówi, a ja jednak przysięgłam, że nie wyjawię nigdy tej tajemnicy!..
Jakże gorąco pragnęłaby módz mu powiedzieć:
— Marta jest pańską siostrą!
Alina zrozumiała cel Aurelii.
— Moja dobra Weroniko! — odezwała się do niewidomej ciotka — moja, pani Verniere, chciałaby pomówić z tobą chwilę...
—Jestem na usługi pani Verniere — odparła babka Marty.
— Tu, przy tylu osobach, trudno mi badać — zauważył Henryk — ale tam jest gabinet dość spory, w którym byłoby najlepiej...
I wskazał drzwi gabinetu.
— Chodźmy tam — rzekła pani Verniere.
I poszła wraz z Aliną, Matyldą, Weroniką, prowadzoną przez Martę, oraz z Henrykiem Savanne i Filipem de Nayle, który zamknął drzwi za nimi.
Robert, rozprawiając wśród gromadek słuchaczów, śledził okiem poruszenia żony.
Widząc ją, wychodzącą z ociemniałą, zaniepokoił się.
Czego mogła chcieć pani Verniere od Weroniki Sollier?
Co wyniknąć miało z rozmowy, widocznie przez nią wywołanej? Trzeba więc było być na baczności.
W gabinecie Alina posadziła ociemniałą, którą Marta trzymała za rękę.
— Moja dobra pani Sollier — rzekła do niej Aurelia — oddawna pragnęłam już pomówić z panią, o jej położeniu... Choroba, która panią zatrzymywała w szpitalu Św. Ludwika, opóźniła tę chwilę... Wiem, jak byłaś pani przywiązana do pana Ryszarda Verniere... Dowiodłaś tego, nadbiegłszy mu na pomoc i rzuciwszy się na jednego z morderców z odwagą, której padłaś ofiarą. Znam również wielkie zmartwienia, które przeszłaś dawniej... Jednasz pani dla siebie zarazem szacunek i współczucie... Moja droga synowica Alina, i ja, postanowiłyśmy spełnić nasz obowiązek, zapewniając pani możliwie znośny byt... Powiedz mi, co mamy uczynić, ażebyś pani była szczęśliwą...
— Jakaś pani dobra — wyszeptała niewidoma głosem drżącym — z całego serca dziękuję pani za jej troskliwość... Wdzięczność moja jest bez granic... ale ja nic nie potrzebuję...
— Nic? powtórzyła pani Verniere.
— Nic, pani.
— Jednak nie jesteś pani bogatą, a teraz nie możesz pracować... jesteś ociemniałą.
— Jestem ślepą szepnęła smutnie biedna kobieta ale to nie przeszkadza mi zarabiać na życie. Bóg postawił na mej drodze zacnego chłopca, który dopomógł mnie i mojej kochanej wnuczce i dał nam sposób do zarabiania na chleb powszedni... Więcej nam nie potrzeba.
— Moja dobra Weroniko — odezwała się Alina — to położenie może każdego dnia uledz zmianie... Zachoruj choć lekko, a nie będziesz mogła chodzić tak jak teraz od willi do willi z wnuczką, grając na katarynce... Ja i stryjenka nie możemy pozwolić na położenie tak niepewne... Nie powinnyśmy dopuścić, ażebyś żebrała na życie...
Marta się obruszyła.
— My nie żebrzemy, proszę pani — zawołała z zadziwiającą godnością. — Ja śpiewam, gdy babka gra na katarynce, płacą mi za moje piosenki. płacą mi za me kabaly, które daję w razie żądania...
Słowo żebrać również wstrząsnęło dreszczem i niewidomą.
Zapewne córka Ryszarda Verniere wymówiła je tonem życzliwym, ale upośledzeni życiem mają drażliwości, godne zresztą szacunku.
— Moja wnuczka ma słuszność i ja tak samo myślę jak i ona — dodała Weronika. — My nie żebrzemy i jesteśmy szczęśliwe z naszego bytu.
— Rozumiem cię, moja dobra pani Sollier — wtrąciła pani Verniere — powinnaś jednak pomyśleć o przyszłości, jeżeli nie dla siebie, to dla tego kochanego dziecka... Dajmy na to, odmawiasz dla siebie naszej pomocy, ale coby się stało z twoją małą Martą, gdyby jej ciebie zabrakło?
Niewidoma uczuła drżenie na tę myśl, która ją często trapiła.
Przycisnęła dziecko do piersi, szepcząc:
— O! moja pieszczoszko!.. moja droga pieszczoszko!
Pani Verniere ciągnęła dalej:
— Nie chcesz pani nam zawdzięczać nic, niech i tak będzie, lecz przez godne podziwu poświęcenie dla Ryszarda Verniere uczyniła z nas pani dłużników i w imieniu naszego ukochanego nieboszczyka prosimy panią o możność spłacenia naszego długu... Zacny człowiek z prawem sercem znalazł się przy pani, ażeby ci nieść pomoc i opiekę... Pozwól nam wziąć udział w jego dziele.. Pomyśl o Marcie, pozwól nam ją wychować, oddać na pensyę...
— Rozłączyć się z moją wnuczką, nigdy! — zawołała niewidoma.
— Nigdy! nigdy, pani! — powtórzyła Marta, otaczając ramionami szyję babki. — Rozłączyć się z nią!.. Ona by z tego umarła!.. Gdybym nie była z nią, ktoby ją tak kochał, jak ja kocham, ktoby do niej mówił, ktoby czuwał nad nią, prowadził ją, otaczał staraniem?.. Niech pani o tem nie myśli, nigdy, nigdy, nie opuszczę mojej babuni!..
Pani Verniere, Alina i Matylda zamieniły z sobą spojrzenia.
— Nie będziemy nalegały, wobec postanowienia pani odezwała się Aurelia a jednak chcemy być pani użytecznemi i jednocześnie dać pani możność pomszczenia tego, którego pani kochała i kogo my opłakujemy.
— O! to uczynicie panie! — wyrzekła gorąco Weronika. — I ja wszystko, co do tego potrzeba uczynić, uczynię, poddam się wszystkiemu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.