Marta (de Montépin, 1898)/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marta |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1898 |
Druk | F. Kasprzykiewicz |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Petite Marthe |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wśród tłumu ciekawych, którzy obecni byli korowodowi uczestników bankietu, nikt nie zauważył starca o długich białych włosach, twarzy bladej i oczach, zasłoniętych okularami, zlekka przyciemnionemi.
Na ramieniu starca opierała się młoda kobieta, lat dwudziestu do dwudziestu pięciu; woalka okrywała jej twarz, która jednak wydawała się i z po za woalki bardzo ładną.
Oboje ubrani byli z wielką prostotą, tak, ażeby nie zwracać na siebie uwagi.
Mieli minę zwykłych przechodniów, którzy napotkali niespodziewane widowisko i przyglądali się mu przez ciekawość.
Starzec i młoda kobieta zamienili kilka słów pocichu — zresztą nie narażali się na podsłuchiwania, gdyż wyrażali się w języku cudzoziemskim.
Gdy wszyscy weszli do matki Aubin, dwie te osobistości skierowały się ku restauracyi, przed którą ustawionych było kilka stolików, dzięki pięknej pogodzie.
Przechodzień z włosami białymi i okularami ciemnemi, posadził swą towarzyszkę przy jednym ze stolików, a sam zbliżył się do matki Aubin, która się ukazała na progu swego zakładu i rzucała bacznem okiem na zewnątrz, pozostawiwszy Maryi kierunek służby wewnętrznej, z którego się wywiązała jak najlepiej.
— Czy pan sobie czego życzy? — zapytała dzielna kobieta tego nieznanego gościa, który odpowiedział zrozumiale zupełnie, chociaż z wybitnym akcentem cudzoziemskim:
— Czy pani, pomimo tłumu, jaki masz u siebie dzisiaj, możesz nam służyć śniadaniem?
— I owszem, jeżeli tylko państwo zechcą jeść śniadanie na otwartem powietrzu, gdyż w domu niepodobna mi przyjąć państwa, wszystkie sale są zajęte...
— Pogoda tak piękna, że jeść możemy na dworze.
— Sama państwu nakryję i podam kartę.
Zamówione śniadanie przyniosła służąca.
— Proszę się nie śpieszyć — rzekł cudzoziemiec do pani Aubin — mamy czas.
I jadł śniadanie rzeczywiście bardzo powoli, zaledwie od czasu do czasu zamieniając kilka słów z towarzyszką.
Stół, przy którym siedzieli, znajdował się obok okna wielkiej sali na dole.
I starzec, nachylając się trochę, co czynił dosyć często, widział wszystko, co się działo w sali.
Na parterze, zarówno jak i na pierwszem piętrze, dobre wina zaczynały rozwiązywać języki, mówiono już głośniej, jakkolwiek o tyle, o ile pozwalały względy przyzwoitości.
Już miano podawać deser.
Natłoczenie gości czyniło w sali upał nieznośny.
Otworzono okna, dla dostępu powietrza.
Robert Verniere nie odpowiedział jeszcze delegacyi robotniczej, która go zrana powitała przy wejściu do fabryki i ofiarowała bukiety pani Verniere, Alinie i Matyldzie.
Teraz zabrał głos i w kilku zdaniach, które pokrył naturalnie sztucznem wzruszeniem, okazał swą wdzięczność za dowody szacunku i życzliwości, któremi go obdarzano.
Potem, niosąc do ust kieliszek, napełniony szampanem, nędznik ośmielił się zakończyć temi słowy:
— Na cześć niezatartej pamięci mego ukochanego i nigdy nieodżałowanego brata, Ryszarda Verniere!
— Na cześć pamięci naszego szanownego i nieodżałowanego pryncypała, Ryszarda Verniere! — odpowiedzieli robotnicy, poruszeni do głębi duszy.
Słyszał to starzec, który jadł śniadanie na dworze.
Dreszcz przebiegł mu po ciele.
Robert — być może sam przerażony, uczuł krew, napływającą mu do twarzy.
Podszedł do jednego z otwartych okien.
Pod tem właśnie oknem siedział starzec, który na jego widok pochylił głowę i wyrzekł po niemiecku, jakby się zwracał do swej towarzyszki:
— Jesteś pan bardzo mocny. Nie lękaj się niczego, ja czuwam... Za kilka dni wszystko się skończy, dziewczynka zniknie.
Robert poznał głos.
— O’Brien wyszeptał.
Magnetyzer, bo to był on, tak niepodobny do siebie w peruce białej i ciemnych okularach, położył palec na ustach i przybrał poprzednią postawę.
Bratobójca opuścił okno i znów usiadł na swem miejscu.
∗
∗ ∗ |
Daniel Savanne, pragnąc wcześnie powrócić do siebie, powierzył Matyldę opiece pani Verniere i oddalił się po przemówieniu Roberta do robotników.
Odkąd się dowiedział nagle o śmierci brata, nie znając jeszcze szczegółów, które miał przynieść list zapowiedziany, spodziewany z dnia na dzień, stał się głęboko smutnym i posępnym, i sprawy, które miał powierzone, odczuwały nieco straszliwy cios, który w niego ugodził.
To śledztwo w sprawie potrójnej zbrodni w Saint-Ouen znajdowało się jeszcze na tym samym punkcie, co i w dzień, kiedy Weronika Sollier stawiła się w jego gabinecie i złożyła zeznanie w obecności Roberta Verniere, Klaudyusza Grivot i kasyera Prieura.
Napróżno inspektor policyjny Berthout w ruch wprawił swoich agentów, wciąż otrzymywano tylko ujemne rezultaty.
Coraz mniejsza była nadzieja wykrycia winowajców, i teraz liczono najwięcej na przypadek — tego tak dzielnego pomocnika policyi.
Robert i Klaudyusz zaczynali oddychać swobodniej. Gdyby mała Marta znikła, wszelkie niebezpieczeństwo, jak mniemali, byłoby zażegnane, gdyż obaj mieli przeświadczenie, że Weronika Sollier jest nieuleczalną, a więc bezsilną.
Powróćmy do Saint-Ouen, na bankiet.
W wielkiej sali restauracyjnej matki Aubin pito właśnie kawę, stojąc.
Gromadki utworzyły się dokoła Roberta, objaśniającego w sposób nader zrozumiały, jaki postęp chce zaprowadzić w odbudowanej fabryce.
Słuchano słów jego z głęboką uwagą, bo to, co mówił interesowało słuchaczów do wysokiego stopnia.
Pani Verniere skorzystała z tej chwili, ażeby się zbliżyć do Weroniki, z którą Henryk Savanne dość długo rozmawiał podczas obiadu, wypytując ją o operacyę, jaką przechodziła, o cierpienia, jakich doznawała jeszcze, starając się zapamiętać wszelkie odpowiedzi biednej kobiety, niezmiernie wzruszonej, gdy go słuchała, bo myślała:
— To brat Marty, ten obok mnie, który do mnie mówi, a ja jednak przysięgłam, że nie wyjawię nigdy tej tajemnicy!..
Jakże gorąco pragnęłaby módz mu powiedzieć:
— Marta jest pańską siostrą!
Alina zrozumiała cel Aurelii.
— Moja dobra Weroniko! — odezwała się do niewidomej ciotka — moja, pani Verniere, chciałaby pomówić z tobą chwilę...
—Jestem na usługi pani Verniere — odparła babka Marty.
— Tu, przy tylu osobach, trudno mi badać — zauważył Henryk — ale tam jest gabinet dość spory, w którym byłoby najlepiej...
I wskazał drzwi gabinetu.
— Chodźmy tam — rzekła pani Verniere.
I poszła wraz z Aliną, Matyldą, Weroniką, prowadzoną przez Martę, oraz z Henrykiem Savanne i Filipem de Nayle, który zamknął drzwi za nimi.
Robert, rozprawiając wśród gromadek słuchaczów, śledził okiem poruszenia żony.
Widząc ją, wychodzącą z ociemniałą, zaniepokoił się.
Czego mogła chcieć pani Verniere od Weroniki Sollier?
Co wyniknąć miało z rozmowy, widocznie przez nią wywołanej? Trzeba więc było być na baczności.
W gabinecie Alina posadziła ociemniałą, którą Marta trzymała za rękę.
— Moja dobra pani Sollier — rzekła do niej Aurelia — oddawna pragnęłam już pomówić z panią, o jej położeniu... Choroba, która panią zatrzymywała w szpitalu Św. Ludwika, opóźniła tę chwilę... Wiem, jak byłaś pani przywiązana do pana Ryszarda Verniere... Dowiodłaś tego, nadbiegłszy mu na pomoc i rzuciwszy się na jednego z morderców z odwagą, której padłaś ofiarą. Znam również wielkie zmartwienia, które przeszłaś dawniej... Jednasz pani dla siebie zarazem szacunek i współczucie... Moja droga synowica Alina, i ja, postanowiłyśmy spełnić nasz obowiązek, zapewniając pani możliwie znośny byt... Powiedz mi, co mamy uczynić, ażebyś pani była szczęśliwą...
— Jakaś pani dobra — wyszeptała niewidoma głosem drżącym — z całego serca dziękuję pani za jej troskliwość... Wdzięczność moja jest bez granic... ale ja nic nie potrzebuję...
— Nic? powtórzyła pani Verniere.
— Nic, pani.
— Jednak nie jesteś pani bogatą, a teraz nie możesz pracować... jesteś ociemniałą.
— Jestem ślepą szepnęła smutnie biedna kobieta ale to nie przeszkadza mi zarabiać na życie. Bóg postawił na mej drodze zacnego chłopca, który dopomógł mnie i mojej kochanej wnuczce i dał nam sposób do zarabiania na chleb powszedni... Więcej nam nie potrzeba.
— Moja dobra Weroniko — odezwała się Alina — to położenie może każdego dnia uledz zmianie... Zachoruj choć lekko, a nie będziesz mogła chodzić tak jak teraz od willi do willi z wnuczką, grając na katarynce... Ja i stryjenka nie możemy pozwolić na położenie tak niepewne... Nie powinnyśmy dopuścić, ażebyś żebrała na życie...
Marta się obruszyła.
— My nie żebrzemy, proszę pani — zawołała z zadziwiającą godnością. — Ja śpiewam, gdy babka gra na katarynce, płacą mi za moje piosenki. płacą mi za me kabaly, które daję w razie żądania...
Słowo żebrać również wstrząsnęło dreszczem i niewidomą.
Zapewne córka Ryszarda Verniere wymówiła je tonem życzliwym, ale upośledzeni życiem mają drażliwości, godne zresztą szacunku.
— Moja wnuczka ma słuszność i ja tak samo myślę jak i ona — dodała Weronika. — My nie żebrzemy i jesteśmy szczęśliwe z naszego bytu.
— Rozumiem cię, moja dobra pani Sollier — wtrąciła pani Verniere — powinnaś jednak pomyśleć o przyszłości, jeżeli nie dla siebie, to dla tego kochanego dziecka... Dajmy na to, odmawiasz dla siebie naszej pomocy, ale coby się stało z twoją małą Martą, gdyby jej ciebie zabrakło?
Niewidoma uczuła drżenie na tę myśl, która ją często trapiła.
Przycisnęła dziecko do piersi, szepcząc:
— O! moja pieszczoszko!.. moja droga pieszczoszko!
Pani Verniere ciągnęła dalej:
— Nie chcesz pani nam zawdzięczać nic, niech i tak będzie, lecz przez godne podziwu poświęcenie dla Ryszarda Verniere uczyniła z nas pani dłużników i w imieniu naszego ukochanego nieboszczyka prosimy panią o możność spłacenia naszego długu... Zacny człowiek z prawem sercem znalazł się przy pani, ażeby ci nieść pomoc i opiekę... Pozwól nam wziąć udział w jego dziele.. Pomyśl o Marcie, pozwól nam ją wychować, oddać na pensyę...
— Rozłączyć się z moją wnuczką, nigdy! — zawołała niewidoma.
— Nigdy! nigdy, pani! — powtórzyła Marta, otaczając ramionami szyję babki. — Rozłączyć się z nią!.. Ona by z tego umarła!.. Gdybym nie była z nią, ktoby ją tak kochał, jak ja kocham, ktoby do niej mówił, ktoby czuwał nad nią, prowadził ją, otaczał staraniem?.. Niech pani o tem nie myśli, nigdy, nigdy, nie opuszczę mojej babuni!..
Pani Verniere, Alina i Matylda zamieniły z sobą spojrzenia.
— Nie będziemy nalegały, wobec postanowienia pani odezwała się Aurelia a jednak chcemy być pani użytecznemi i jednocześnie dać pani możność pomszczenia tego, którego pani kochała i kogo my opłakujemy.
— O! to uczynicie panie! — wyrzekła gorąco Weronika. — I ja wszystko, co do tego potrzeba uczynić, uczynię, poddam się wszystkiemu.