Marta (de Montépin, 1898)/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marta |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1898 |
Druk | F. Kasprzykiewicz |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Petite Marthe |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Filip de Nayle, który dotąd milczał, teraz zabrał głos.
— Czy pani widziałaś mordercę? — zapytał.
— Tak, widziałam go... widziałam dobrze — odpowiedziała Weronika.
— I mogłabyś go pani poznać, gdybyś się wobec niego znalazła i gdyby dane ci było odzyskać wzrok?
— Tak, poznałabym go z pewnością, ale gdzie odnaleźć tego nędznika? Chyba ręka Boża przyprowadziłaby go do mnie, a Bóg chyba nie chce jego kary, ponieważ mnie uczynił ślepą... Miałam wskazówkę, którą uważałam za cenną... Spodziewałam się... i ta wskazówka stała się nieużyteczną...
— Wskazówka? — powtórzyła pani Verniere.
— Tak.
— Jaka wskazówka?
— Klejnocik, wyrwany mordercy, podczas gdy z nim walczyłam... Przedmiot ten, oddany przezemnie sędziemu śledczemu, nie wydał mu się dostatecznym do wykrycia winowajcy... Ślepa jestem... niestety, ślepa! Gdyby cudem oczy mi zostały powrócone, poświęciłabym moje życie, moje całe życie, na poszukiwanie mordercy! Oto jedyne dobrodziejstwo, jakie przyjęłabym od państwa, wzrok... Ale państwo nie możecie mi go przywrócić...
— Kto wie? — wtrącił Henryk Savanne.
Słysząc, poznając głos młodzieńca, Weronika zwróciła się ku niemu.
— Jakim sposobem? — zapytała.
Henryk ciągnął dalej:
— A gdybym ja spróbował przywrócić pani ten wzrok, który byłby dla pani szczęściem, światłem dla sprawiedliwości, wreszcie zemstą!..
— Niestety to niemożebne — wyrzekła niewidoma z przygnębieniem.
— Kto pani to powiedział?
— Doktór Sermet tak twierdził... że operacya, jakaby została przedsięwziętą dla zdjęcia zasłony z oczu moich, sprowadziłaby prawie z pewnością nie światło, ale śmierć.
— Śmierć! — powtórzyły ze zgrozą Alina, Matylda i pani Verniere.
— A potem i kto inny mi to powiedział — ciągnęła dalej Weronika, zwieszając smutnie głowę na piersi.
— A inni wciąż pani twierdzić będą — odparł żywo Henryk Savanne — że, jakkolwiek operacya będzie ciężka, nie narazi życia pani na niebezpieczeństwo...
— Ci możeby się mylili?
— Czy chcesz, pani, pozwolić mi, ażebym zbadał twoje oczy.
— I owszem, panie.
— Usiądź tak, pani — rzekł młodzieniec, prowadząc Weronikę do krzesełka przy oknie — i pochyl głowę w tył.
— Czy tak dobrze?
— Dobrze. Niech się pani nie porusza.
Henryk zwolna podniósł powieki niewidomej i przez kilka sekund przyglądał się źrenicom.
W miarę tego badania, czoło mu się zmarszczyło, a po skończeniu nie wyrzekł ani słowa.
— A widzi pan — wyjąkała pani Sollier. — Milczy pan, nie śmiąc spróbować wyleczenia.
Henryk milczał.
To wahanie wydało się wszystkim złowróżbnem.
Aurelia, Alina i Matylda, ucałowawszy Martę i uścisnąwszy rękę Weroniki, opuściły gabinet, a za nimi obaj młodzieńcy.
Pani Verniere ujęła Henryka pod ramię.
— Co trzeba wnosić z pańskiego milczenia? — zapytała go. — Czy nie podobna przywrócić ci wzroku tej biednej kobiecie?
— Niepodobna? Tego nie mówię, pani — odpowiedział. — Ale nie mogę jeszcze wydać opinii. Zobaczę się z doktorem Sermet i poproszę go o pokazanie mi protokółu, który zapewne sporządził o jej operacyi. Będę badał... Będę się zastanawiał... Ale się bardzo lękam...
Henryk zamilkł.
Nie śmiał wyrazić całkowitej myśli.
— Czego? — spytała Aurelia.
— Powiedz prawdę, mój przyjacielu — dodał Filip.
— Boję się, ażebym nie był muszony przyjść do tego przekonania, jak i doktór Sermet, że operacya mogłaby się stać śmiertelną.
— Ale pan jej nie opuści, nieprawdaż, panie Savanne? — spytała pani Verniere. — Spróbujesz pan nawet niepodobieństwa...
— O! nie opuszczę, i przysięgam, że uczynię wszystko, co tylko będzie możliwe.
W tejże chwili zbliżył się do nich Robert.
— Spiski jakieś? — odezwał się ze śmiechem — czy mowa o polityce?
Aurelia odpowiedziała,
— Mówiliśmy o tej biednej kobiecie Weronice Sollier.
— A!..
— Uczyniliśmy wszystko, co zależało od nas, ażeby ją zdecydować do przyjęcia naszej pomocy, pensyi, któraby jej pozwoliła żyć spokojnie i wychowywać wnuczkę.
— I odmówiła?
— Tak — odrzekła Alina i dodała: — Nieszczęśliwie wymówiłam słowo, które wszystko popsuło i którego głęboko żałuję.
— Nie możecie jej zmusić do przyjęcia dobrodziejstwa pomimo jej woli — podchwycił Robert.
— Zapewne, lecz pomimo to naszym obowiązkiem jest starać się o uczynienie jej życia mniej przykrego, mniej bolesnego.
— W jaki sposób, skoro odmawia waszej pomocy?
— Istnieje inny sposób...
— Jaki?
— Starać się o przywrócenie jej wzroku.
Robert z trudnością wielką pokrył słabość, ogarniającą go raptownie?
— A! — wyrzekł — przywrócić jej wzrok...
Teraz wtrącił się Filip de Nayle.
— A gdyby usiłowanie powiodło się — rzekł — ja pierwszy prosiłbym o przywrócenie jej miejsca, które miała w fabryce przed nocą zbrodni.
— Ale wyleczenie jest niemożliwe — odparł Robert. — Pan Daniel Savanne powiedział nam, jaka jest pod tym względem opinia doktora Sermet. Któżby się więc ośmielił na próbę, zgóry skazaną na niepowodzenie?
— Mój przyjaciel Henryk — odpowiedział Filip.
— Pan, panie Savanne? — spytał Robert, zwracając się do młodzieńca.
— Tak, panie, lecz dopiero wtedy, gdy nabiorę zupełnego przeświadczenia, że operacya nie zagrozi żadnem niebezpieczeństwem życiu tej biednej kobiety...
— A gdyby pańskie przeświadczenie oparte zostało na pomyłce, zawsze możliwej? — podchwycił żywo bratobójca — jaki żal i wyrzut sumienia miałby pan wówczas!..
Czyż nie lepiej byłoby pozostawić Weronikę w niepewności... Odmówiła pomocy, którą jej proponowaliście, ale cóż łatwiejszego nad dopomaganie jej bez jej wiedzy, bez urażenia jej miłości własnej, zbyt drażliwej... o tem pomówimy jeszcze... Teraz już jest późno, ten dzień znużył mnie bardzo i chcę powrócić do Neuilly...
Wkrótce potem Robert, nowy dyrektor fabryki pod firmą: Robert Verniere i C-ia, wsiadł do powozu ze swą rodziną i opuścił Saint-Ouen wśród powtarzających się okrzyków: Niech żyje pryncypał!
Weronika i Marta pozostały same w gabinecie, dokąd Aurelia je zaprowadziła dla pomówienia z ociemniałą o zapewnieniu jej przyszłości.
Pochłonięta wspomnieniami świeżej sceny, pani Sollier pozostawała w milczeniu, z głową, zwieszoną na piersi. Grube łzy spadały z oczu, pozbawionych wzroku.
Dziecko zobaczyło te łzy.
— Babciu, babciu! — zapytała, całując Weronikę ― dlaczego płaczesz?.. Czy żałujesz, żeś odmówiła pomocy, jaką ci ofiarowywano, a której nie potrzebujemy, gdyż wystarcza nam opieka naszego dobrego przyjaciela Magloira?
— Myślę o tobie, pieszczoszko — odpowiedziała niewidoma. — Młodziutka jesteś, masz przed sobą długie lata, a ja już na schyłku życia... Może lepiej byłoby dla ciebie, gdybyśmy przyjęły to, co nam proponowano...
Marta odparła żywo:
— Ja, babciu, nie chcę dla siebie nic... Bozia nie odmawia nigdy chleba powszedniego tym, którzy pracują, ażeby go zarobić... Przyjąć cośkolwiek byłoby to wyrządzić krzywdę Magloirowi, który nam pierwszy dopomógł! To tak byłoby, babciu, jak gdybyśmy powiedzieć mu miały: Już nie mamy do ciebie zaufania! To jakaż byłaby z naszej strony niewdzięczność... Dobrze zrobiłaś, babciu, żeś odmówiła... Z katarynką naszego przyjaciela, gdy ci wyrobi medal, to jest pozwolenie, na granie przed domami, nic nam nie zabraknie. Ja będę rosła, będę coraz silniejszą i ty będziesz żyła coraz lepiej... Nie... nie... nie potrzebujemy pomocy tych ludzi... Zdaje mi się, że oni są dobrzy i że pragną dla nas dobra i czuję dla nich dużo wdzięczności, ale jednego tylko z nich kocham...
— Kogo, pieszczoszko? — zapytała Weronika.
— Pana Henryka Savanne.
Ociemniała drgnęła.
Dziecko ciągnęło dalej:
— Widzisz, babciu, jego pokochałam. Jego spojrzenie i wzrok są tak łagodne, że idą mi do serca... i on może ci wzrok przywrócić... Nie potrafiłabym ci wytłomaczyć, bo ja sama sobie nie tłomaczę, ale mam zaufanie do niego... zdaje mi się, że to jemu, tylko jemu będziesz zawdzięczała, że kiedyś będziesz mogła patrzeć na mnie oczyma, które mnie widzieć będą!...
— Ona kocha swego brata... — pomyślała Weronika. — Kocha go instynktownie, ani się domyślając, jakie ich z sobą łączą blizkie węzły. Bóg nas nie opuścił zupełnie. Może ona ma słuszność... Może panu Henrykowi Savanne będę wzrok zawdzięczała.
Weronika i Marta powróciły do sali restauracyjnej, która, po odjeździe rodziny Vernierów, znów się zapełniła gośćmi.
Robotnicy obchodzili dalej uroczystość, pijąc. Wesołość, powściągana dotąd obecnością osób urzędowych, stawała się swobodną.
Śmiano, się, zaczynano śpiewać.
Stół pośrodku został już usunięty.
— Szkoda, że pryncypał nie zamówił orkiestry — odezwała się młoda żona jednego z mechaników fabrycznych. — Bylibyśmy potańczyli trochę...
— Nie mógł tego zrobić odparł jeden z robotników — zanadto świeża jest śmierć jego brata.
— Ale my i tak moglibyśmy potańczyć — zauważył Vide-Gousset, który przypadkiem nie był jeszcze pijany.
Na myśl o tańcu, serca żywiej zabiły.
— Tak, tak... — odezwało się kilka głosów — potańczymy.
— Bez muzyki! zawołał stary Szymon.
— Będzie muzyka, jeśli zechcecie — podchwycił Vide-Gousset.
— A to jaka?
— Pani Weronika i Marta niech tylko zagrają na katarynce, a zaraz będziemy mieli kontredanse, walce, polki, czego dusza zapragnie!
— Doskonała myśl! doskonała.
Kobiety otoczyły niewidomą, prosiły ją, błagały.
— Babcia jest bardzo zmęczona, moi dobrzy przyjaciele — odpowiedziała Marta. — Potrzebuje odpoczynku i snu, ażebyśmy mogły jutro zrana wcześnie wyruszyć na wędrówkę.
— A! gdyby tu był Magloire! — zawołała Marya.
Na te słowa żalu, wyrażone tak naiwnie i gorąco, odpowiedział głos dźwięczny i wesoły:
— Potrzeba Magloira! To jest Magloire!
I mańkut, torując sobie przejście wśród gromadek, stanął na środku wielkiej sali.
Okrzyk, pełen zapału, przywitał jego przybycie.
Marta, krzyknąwszy z radości, rzuciła się ku niemu, a Weronika wyciągnęła ręce.
Magloire najpierw ku niej pobiegł.
— Jestem, jestem, babciu! — rzekł, tuląc ją do serca z uniesieniem — i jestem szczęśliwy z dobremi nowinami... Mama Magloira miewa się jaknajlepiej, a nawet już całkiem silna, a ja wracam, ażeby was już nie opuścić... Ucałuj mnie i ty, dzieweczko... i ty także, Maryo...
I jedyną ręką kolejno obejmował wszystkie wymienione i całował.
Zewsząd wyciągały się ręce, dla powitania dawnego żołnierza marynarki, którego wszyscy lubili.