<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł Martin Eden
Wydawca Rój
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Feniks”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. „Martin Eden“
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Rozdział X

Tego wieczora Martin pozostał na obiedzie i, specjalnie dla przyjemności Ruth, postarał się zrobić dobre wrażenie na jej ojcu. Rozmawiali o morzu, jako o fachu, który to temat Martin znał do gruntu. Pan Morse wyraził się później, iż młody Eden ma wcale dobrze w głowie. Martin, starając się unikać dialektu i dobierać najodpowiedniejszych wyrazów, zmuszony był do mówienia powoli, co umożliwiało mu odnajdywanie najcenniejszych myśli. Czuł się znacznie lepiej, niż przy pierwszym obiedzie przed niespełna rokiem, skromność zaś jego i pełne rezerwy ułożenie znalazły uznanie nawet w oczach pani Morse, która nie mogła nie zauważyć postępów chłopaka.
— Ten Eden jest pierwszym mężczyzną, którego raczyła zauważyć Ruth — odezwała się po obiedzie pani do męża. — Dotychczas była niepokojąco obojętna na wszystko, co dotyczyło znajomych młodych ludzi.
— Czy zamierzasz użyć tego młodego marynarza dla rozbudzenia dziewczyny? — zapytał.
— Rzecz prosta, iż nie mam ochoty pomagać jej do pozostania starą panną — brzmiała odpowiedź.— Jeśli ten młody Eden potrafi wzbudzić zainteresowanie Ruth do rodzaju męskiego wogóle, odda nam wcale niezłą przysługę.
— Tak, wcale niezłą — dodał mąż, — przypuśćmy jednak, moja kochana, a wszak wszystko przypuszczać należy, że wzbudzi on zainteresowanie do swojej osoby w szczególności?
— Niepodobieństwo! — zaśmiała się pani. — Ruth jest o trzy lata starsza, a zresztą, ha, ha... nie, wogóle, niepodobieństwo! Nic z tego nie będzie. Już możesz mi zaufać.
W ten to sposób określona została rola Martina, podczas gdy on sam, za namową Artura i Normana, zamyślał o nowej ekstrawagancji. Młodzi Morse wybierali się w niedzielę rano za miasto na rowerach; Martina nie interesowało to bynajmniej, dopóki nie posłyszał, że i Ruth z zapałem uprawia sport kolarski i również wybiera się na przejażdżkę. Martin jeździć nie umiał i nie miał roweru, lecz skoro jeździła Ruth, pozostawało mu tylko nauczyć się również. Wyszedłszy więc od Morsów, wstąpił do sklepu i wydał czterdzieści dolarów na rower. Było to więcej niż wynosił ciężki, całomiesięczny zarobek, i znakomicie zmniejszyło kapitały chłopaka, kiedy jednak dodał sto dolarów, które Otrzyma z „Przeglądu“, do czterech tysięcy dwudziestu dolarów, które w najgorszym razie wypłaci mu „Towarzysz Młodzieży“ — poczuł, iż zmniejsza tylko kłopot, wywołany nadmiarem pieniędzy. Nie zważeł też nato, że próbując wrócić na rowerze do domu, fatalnie zniszczył nowe ubranie. Tegoż wieczoru ze sklepu pana Higginbothama zatelefonował do krawca i obstalował jeszcze jedno ubranie. Potem wniósł pieczołowicie rower po stromych schodkach, czepiających się, jak strażacka drabina, tylnej ściany domostwa i, odsunąwszy łóżko od ściany, stwierdził, że w izdebce zostało akurat tyle miejsca, ile zajmował rower i jego właściciel.
Niedziela poświęcona być miała na przygotowanie do egzaminu, lecz rozpoczęty artykuł o połowie pereł tak był nęcący, że chłopak spędził cały dzień w namiętnej gorączce pracy, rzucając na papier bujne piękno i wzruszenie, płonące w duszy. Faktem, iż „Przegląd“ i tej niedzieli nie wydrukował opowiadania o poszukiwaczach skarbu, nie przejął się bynajmniej. Zbyt silne było napięcie twórcze, zbyt wysoki lot myśli. A nawet, nie reagując na kilkakrotne wołanie, Martin dobrowolnie pozbawił się zawiesistego obiadu, którym imć pan Higginbotham niezmiennie przy świętej niedzieli dekorował swój stół familijny. Dla pana Higginbothama obiad tego rodzaju był wykładnikiem życiowego powodzenia, to też nie zapominał nigdy urozmaicić go płaskiemi kazaniami na temat amerykańskich swobód obywatelskich, co pozwalają każdemu uczciwemu pracownikowi dorabiać się i prosperować: w danym wypadku oznaczało to awansowanie z posługacza sklepowego aż do wyżyn właściciela „Składu produktów spożywczych pod firmą Bernard Higginbotham“, W poniedziałek rano Martin spojrzał żałośnie na niedokończony „Połów pereł“ i wybrał się tramwajem do Oakland na egzamin. Kiedy zaś po kilku dniach przyszedł poinformować się o rezultaty, okazało się, że ściął się ze wszystkiego, prócz gramatyki.
— Pańska znajomość gramatyki jest bez zarzutu — oświadczył prof. Hilton, przyglądając się chłopakowi przez grube szkła — z innych jednak przedmiotów nie umie pan nic, dosłownie nic; ignorancja zaś pańska w dziedzinie historji Stanów Zjednoczonych jest przerażająca; tak, tak, jedyne trafne określenie — przerażająca. Radziłbym panu...
Profesor Hilton przerwał, utkwiwszy w Martina oczy tępe, martwe i nieżyczliwe, jak każda z jego epruwetek lub retort. Piastował godność nauczyciela fizyki w szkole średniej, miał liczną rodzinę, mizerną pensyjkę, oraz szczupły a niezmienny zasób wiadomości, wykutych systemem papugi.
— Tak jest, proszę pana profesora, — odrzekł pokornie Martin, żałując z całego serca, iż na miejscu profesora Hiltona nie siedzi dobry pan z bibljoteki publicznej.
— Radziłbym panu skierować się jeszcze na jakie dwa latka do szkoły początkowej. Żegnam pana.
Martin nie trapił się zbytnio tą przegraną, to też zdziwił go wyraz twarzy Ruth, wyraźnie rozczarowanej na wiadomość o dobrej radzie profesora Hiltona. Rozczarowanie panienki było tak jaskrawe, iż Martin teraz dopiero martwić się począł.
— Widzi pan, miałam rację — odezwała się wreszcie. — Pan umie więcej niż każdy, normalnie wstępujący do szkoły średniej, a jednak nie może pan zdać egzaminu. Dzieje się to dlatego, że wiadomości pana są fragmentaryczne, bezplanowe, nieuporządkowane. Brak panu metody, którą zyskać można jedynie pod kierunkiem doświadczonych nauczycieli. Niezbędne są poważne podstawy. Profesor Hilton ma rację, i ja, będąc na miejscu pana, zaczęłabym uczęszczać do wieczornej szkoły początkowej. W półtora roku mógłby pan przejść kurs dwu lat. Pozatem umożliwiłoby to panu pisanie w dzień, jeśli zaś nie uda się zarabianie piórem, z łatwością znajdzie pan jakąś dzienną posadę.
— Ale, jeżeli dnie będę miał zajęte pracą zarobkową, a wieczory nauką, to kiedy będę widywał ciebie? — było pierwszą myślą Martina, której jednak nie wypowiedział. Zauważył tylko:
— Chodzenie do szkoły doprawdy dobre jest dla dzieci. Nie zwracałbym nato uwagi, gdybym wiedział, że mi się naprawdę opłaci. Nie przypuszczam jednak. Sam nauczę się znacznie prędzej, niż mogą uczyć mnie inni. Byłaby to tylko strata czasu... — Pomyślał o Ruth i o pragnieniu zdobycia Jej, — a mnie nie wolno marnować ani chwili. Ach, nie mam ich przecie zbyt wiele!
— Ależ potrzeba tylu pomocy naukowych! — Panienka spojrzała ślicznie, i Martin poczuł, że byłby bydlęciem, gdyby jeszcze ośmielił się protestować. — Fizyka, chemja, jakże pan to przejdzie bez laboratorjum? Studjowanie algiebry i geometrji bez pomocy fachowca jest sprawą wprost beznadziejną. Potrzebni są panu rutynowani nauczyciele, specjaliści w sztuce udzielania wiedzy.
Chłopak milczał przez chwilę, szukając w myśli najskromniejszych słów nato, co chciał wyrazić.
— Niech pani, broń Boże, nie myśli, że jestem zarozumiały. O bynajmniej! Nie wiem sam, jak mam powiedzieć... Czuję z całą pewnością, że jestem urodzonym samoukiem. Umiem się uczyć sam i tak mi łatwo, jak kaczce na wodzie. Widziała pani jak poszło z gramatyką. Przeszedłem też wiele innych rzeczy... Nie wie pani nawet, jak bardzo wiele! A przecież dopiero ruszyłem od startu. Proszę poczekać aż chwycę — zawahał się i sprawdził w myśli sposób wymawiania, zanim dokończył — tempo. Zaczynam dopiero rozumieć sens wielu rzeczy, zaczynam wywąchiwać sytuację.
— Jakże można mówić „wywąchiwać“! — przerwała panienka.
— No, łapać linję danej rzeczy — objaśnił pośpiesznie.
— To również nie jest prawidłowe wyrażenie, — zaprotestowała.
Chłopak spróbował raz jeszcze.
— Chodzi mi o to, że zaczynam orjentować się w nowym dla siebie terenie.
Tym razem panienka przemilczała z litości, Martin zaś ciągnął dalej.
— Gmach wiedzy wydaje mi się, jak wielkie biuro informacyjne. Wchodząc do bibljoteki publicznej, mam zawsze to samo wrażenie. Otóż, rzeczą nauczycieli jest zapoznanie uczniów z rozkładem biura i sposobem otrzymywania wiadomości; nauczyciele są przewodnikami po wielkim składzie informacyj. Oto wszystko. Nie dają nic z własnych głów, nic nie tworzą. W składzie wszystko leży gotowe, rzeczą nauczyciela jest nauczyć szukać, nie pozwolić zabłądzić. Co do mnie jednak — nie błądzę łatwo. Mam instynkt orjentacji, poprostu dobry niuch. Zawsze wiem, gdzie jestem... Co się stało? Czy znowu powiedziałem co złego?
— Ach, jakże można mówić „niuch“!
— Święta racja, — odrzekł chłopak z wdzięcznością. — Aha, więc gdzieśmy byli? W biurze informacyjnem, prawda. Otóż, widzi pani, bywają tacy faceci...
— Ludzie, osoby...
— Tacy ludzie, którzy koniecznie potrzebują przewodników; ja zaś myślę, że trafię sam. Ostatniemi czasy spędziłem sporo godzin w owem biurze informacyjnem, niby w pokoju map na okręcie; już prawie orjentuję się w rozkładzie; wiem, które mapy mam znaleźć, jakie kraje zwiedzić. Najwięcej zwiedzę, wędrując sam jeden. Szybkość eskadry, wie pani, równa się szybkości jej najpowolniejszego statku; tak samo szybkość nauki w szkole stosuje się do postępu najsłabszych uczni. Mogę wziąć większe tempo, niż cała klasa dzieci.
— Hm, tak, „najszybciej idzie ten, kto idzie sam“ — zacytowała panienka.
— Lecz z Tobą, z Tobą szedłbym szybciej! — nieomal nie wyznał Martin.
Niespodziewanie wybłysła mu przed oczyma wizja bezmiernych światów, słonecznych przestrzeni, śródgwiezdnych pól, gdzie płynie obok dziewczyny z ramieniem wokoło jej kibici, z twarzą owianą bladem złotem jej włosów. W tej samej chwili uświadomił sobie całą nędzę mowy ludzkiej, całą niedołężność własnych słów. O Boże! gdybyż mógł tak władać słowem, aby ukazać Jej to, co sam widzi! Niby nóż ostrego bólu przeszył go skurcz straszliwego pragnienia. O! móc odmalować słowami wizje, co zapalały się i gasły niewyrażone w samotnem zwierciadle mózgu... Aa — oto jest! Nareszcie zdobył klucz tajemnicy! Przecież to właśnie, to właśnie czynią wielcy mistrzowie pióra! Oto dlaczego są genjuszami! Umieją wyrazić myśl, uczucie, obraz. Oto wszystko. Pies śpiący w słońcu skamle i poszczekuje, ale nie potrafi opowiedzieć, co mu się śniło i co kazało skamlać i poszczekiwać. Martin niejednokrotnie zapytywał sam siebie: czemże jestem? Teraz wie: owym psem, śpiącym wygodnie w cieple słońca.
Widywał przez sen piękne obrazy, poznawał szlachetne myśli, ale umiał tylko skamlać i poszczekiwać. Pora z tem skończyć! Dość spania. Zerwie się, otworzy oczy, będzie walczył i pracował, aż oczy przejrzą po człowieczemu, język się rozwiąże, a on sam — człowiek — potrafi podzielić z Ukochaną pełnię bogactw duszy. Hen, kiedyś, jacyś ludzie wynaleźli sztukę wyrażania się, ujarzmili słowo i rozkazali splotom wyrazów mówić więcej, niż zawiera suma ich pojedyńczych znaczeń. Dzisiaj, po latach, jego, Martina, wzruszało do głębi samo dostrzeżenie przebłysku tajemnicy i wznosiło znowu w słoneczne zaświaty, gnało na dalekie gwiaździste pola. Ocknął się raptownie, uderzony ciszą. Dostrzegł Ruth, przyglądającą mu się z wesołym uśmieszkiem w błękitnych oczach.
— Miałem wielką wizję — wymówił i na sam dźwięk tych słów mocno uderzyło mu serce. Skąd się wzięły? — Idealny wyraz przerwy, którą nagłe marzenie spowodowało w rozmowie? Dokonał się cud. Nigdy jeszcze równie dokładnie nie ujął Martin pojęcia. Te słowa zamykały istotnie treść. Dotychczas nie próbował sam, ale przecie byli tacy, co próbowali. Próbował Swinburne, i Tennyson, i Kipling, i wszyscy wielcy poeci. Martin pobiegł myślą do swego „Połowu pereł“. Nigdy nie kusił się o dokonanie rzeczy wielkiej: zaklęcia w słowo piękna, co płonęło w duszy. Odtąd będzie inaczej. Zaskoczyło go nagle piękno tematu jako takiego. I odrazu zabłysła zuchwała myśl: czemu nie miałby szlachetnym wierszem wyśpiewać piękna, jak czynili to wielcy poeci? Poznał przecie do głębi tajemnicę, rozkosz i niebiański cud miłości. Czemuż nie miałby śpiewać jej chwały? Śpiewali poeci — zaśpiewa on. Na Boga żywego!!
Z przerażeniem dosłyszał własny okrzyk. Porwany wzruszeniem, myśleć począł głośno. Krew buchnęła mu do twarzy, zalewając rumieńcem wstydu ciemny bronz aż po korzenie włosów.
— Ja... Ja bardzo przepraszam — wyjąkał — zamyśliłem się.
— To zabrzmiało jak modlitwa — rzekła poważnie Ruth, chociaż poczuła się nieswojo. Po raz pierwszy w życiu zdarzyło jej się usłyszeć zaklęcie z ust obcego mężczyzny; to też wstrząsnęły się w panience nietylko wpojone zasady i przyzwyczajenia, lecz sama głębia duszy, zmrożona tem nieoczekiwanem, surowem wtargnięciem życia do kryształowego królestwa wypieszczonej dziewiczości.
Przebaczyła jednak, a nawet zdziwiła się sama, że tak łatwo jej przyszło przebaczyć. Zresztą nietrudno było darować winę temu chłopakowi. Nie miał przecie okazji stania się takim, jak mężczyźni jej sfery, starał się zaś usilnie i tyle już osiągnął. Panience nie przychodziło nawet na myśl, że mogą istnieć inne przyczyny jej wyjątkowej życzliwości. Chyliła się ku Martinowi całą swą kobiecością, sama o tem nie wiedząc. Bo i skądże miałaby wiedzieć? Dwadzieścia cztery lata, niezmącone najbłahszem nawet przeżyciem miłosnem, nie mogły uzbroić jej w przenikliwą umiejętność rozróżniania własnych uczuć, to też Ruth, która nigdy nie płonęła żywą miłością, nie wiedziała nawet, że płonie dzisiaj.









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: John Griffith Chaney.