Martin Eden/XXIII
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Martin Eden | |
Wydawca | Rój | |
Data wyd. | 1937 | |
Druk | Zakł. Graf. „Feniks” | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | „Martin Eden“ | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
To, że Ruth nie wierzyła w powodzenie Martina
jako pisarza, nie obniżało jej bynajmniej i nie czyniło mniej godną kochania. Odpoczywając spokojnie podczas udzielonych samemu sobie wakacyj,
Martin spędził niejedną godzinę na analizowaniu
własnej duszy i niemało dowiedział się o samym
sobie. Odkrył, że kocha piękno mocniej, niż sławę,
pożądanie zaś sławy zrodziło się w nim przedewszystkiem ze względu na Ruth. Dla niej to pragnął tak mocno zdobycia rozgłosu. Chciał być wielkim w oczach świata, chciał „dopiąć swego“ — jak
się wyrażał — żeby ukochana kobieta mogła być
dumna i musiała uznać jego wartość.
Co zaś do niego samego — kochał piękno całą
siłą duszy, i możność służenia pięknu była mu dostateczną zapłatą. Lecz mocniej jeszcze niż piękno — kochał kobietę. Miłość była mu rzeczą najpiękniejszą w świecie. Miłość dokonała w nim wielkiej przemiany, przeobraziwszy go z nieokrzesanego marynarza w człowieka żyjącego nauką i sztuką.
Najpiękniejszą więc, więcej nieskończenie wartą
od nauki i sztuki, była miłość.
Pozatem przekonał się Martin, iż umysłem sięgnąć może wyżej niż Ruth, jej bracia, a nawet ojciec. Pomimo całej przewagi uniwersyteckiego wykształcenia, pomimo naukowego tytułu panienki,
Martin przerastał ją siłą intelektu, jeden więc rok
zawziętego samouctwa dał mu tak gruntowne opanowanie spraw świata, sztuki i życia, o jakiem
dziewczyna nie mogłaby nawet marzyć.
Zdawał sobie jasno sprawę, ale nie wpływało to
bynajmniej na siłę jego uczuć. Kochał zbyt pięknie
i szlachetnie, zbyt wierny był jako kochanek, żeby
bezcześcić miłość krytycyzmem. Cóż miłość miała
wspólnego z poglądami kobiety na sztukę, karjerę
życiową, rewolucję francuską, albo powszechne głosowanie? Poglądy są rezultatami procesów umysłowych, miłość zaś stoi ponad umysłem; jest nadracjonalna. Martin nie umiał pomniejszać miłości.
Umiał ją tylko uwielbiać. Była niby szczyt górski
ponad doliną rozumu. Była najcudowniejszym stanem duszy, kulminacyjnym punktem istnienia, rzadko i niezasłużenie osiąganym. Dzięki znajomości
teoryj filozoficznych, rozumiał Martin znaczenie
biologiczne miłości; niemniej jednak dzięki skomplikowanemu, również filozoficznemu rozumowaniu,
doszedł do wniosku, że istota człowieka sięga zenitu w miłości właśnie. Gdy nadchodzi, wahać się nie
wolno, lecz przyjąć ją należy jako nagrodę najwyższa życia. Człowieka, który kochać potrafił,
uważał Martin za błogosławionego i nieraz upajał się myślą o „bogów kochanku szalonym“, co wzniósł się ponad sprawy ziemi, ponad ludzkie bogactwa i ludzkie osądy, ponad opinję świata i oklaski tłumu, wreszcie ponad życie samo — umierając
od pocałunku.
Niejedną z tych rzeczy rozumiał Martin już dawniej, niejedną zrozumiał dopiero później. Tymczasem pracował usilnie, odpoczywając wtedy tylko,
gdy odwiedzał Ruth. Żył jak spartanin. Za dwa i pół
dolara miesięcznie wynajął maleńki pokoik od pewnej Portugalki imieniem Marja Silva, wdowy i Heród-baby, co pracowała ostro, ostry miała humorek
i całym wysiłkiem hodowała liczne stadko dzieciaków. Niezależnie zaś od tego w regularnych odstępach czasu topiła zmęczenie i troskę w dzbanuszku
kwaśnego cienkusza, fundowanego w narożnym
szynku za piętnaście centów. Martin zaczął od nienawiści ku Marji i jej jęzorowi, skończył zaś na
uwielbieniu niezwykłej dzielności, z jaką kobiecina
chwytała się z życiem za bary. Mały domek składał
się z czterech tylko izdebek. Jedną zajmował Martin, największa odgrywała rolę salonu, przybranego
wesołością jaskrawych dywaników i żałobą pośmiertnego portretu jednej z licznych latorośli, która ongiś zwiększyła grono aniołków. Salon zachowywano
wyłącznie dla gości. Rolety były zawsze spuszczone,
bosonogiej zgrai surowo zabroniono wdzierać się
do sanktuarjum. (Wyjątek stanowiły dni świąt uroczystych). Gotowano i pożywiano się w kuchni,
w której też Marja prała, krochmaliła i prasowała
dzień w dzień, za wyjątkiem niedziel, jako, że dochody swe czerpała przeważnie z prania bielizny
zamożniejszych sąsiadów. W sypialni, równie małej jak pokoik Martina, kręciło się i wierciło
w dzień, a spało i chrapało w nocy, siedmioro małych wraz z matką. Dla Martina było to powodem
codziennego zdumienia, gdy z poza cienkiej przegródki ściany słyszał co wieczór całą ceremonję
układania się na noc: krzyki, kłótnie, wymyślania,
pochlipywania, piski i wreszcie wszelkie szczebioty
przedsennę, niby w gnieździe pełnem ptaków. Drugiem źródłem dochodów Marji były dwie krowy,
dojone rano i wieczór, a samodzielnie, choć nielegalnie zdobywające sobie środki utrzymania, czyli
krócej mówiąc, trawę skubaną między opłotkami
i po obu stronach dróg publicznych. Gadziny tej
strzegł zawsze jeden z licznych i obdartych synków,
którego starania polegały głównie na wybałuszaniu
oczu, czy stróż się nie zbliża.
We własnym, małym pokoiku Martin żył, spał,
uczył się, pisał i gospodarował. Przed jedynem
oknem, wychodzącem na maleńki frontowy ganeczek, stał stół kuchenny, który służył równocześnie
za biurko, bibljotekę i podstawę do maszyny. Łóżko
pod ścianą zewnętrzną zajmowało dwie trzecie całej
przestrzeni. Stół przyparty był z jednego boku przez
majestatyczną komodę, skonstruowaną raczej na
pokaz niźli do użytku, gdyż cieniutka warstwa politury ścierała się z dniem każdym gruntowniej, a
niepowrotniej. Z drugiej strony stołu, w kącie, mieściła się kuchnia; maszynka naftowa na drewnianej skrzyni od sucharów, w skrzyni zaś talerze i naczynia kuchenne; nad „kuchnią“ przybita była deska,
stanowiąca półkę-spiżarnię, obok zaś, na podłodze,
stał kubełek z czystą wodą. Martin musiał przynosić sobie wodę z kuchni, w pokoju bowiem kranu
nie było. Jeśli niekiedy podczas gotowania wydzielało się zbyt dużo pary — żniwo politury z komody bywało szczególnie obfite. Nad łóżkiem wisiał rower, przymocowany sznurami do haków.
Z początku Martin próbował był trzymać rower
w piwnicy, lecz stadko Silvy zabawiało się rozkręcaniem śrub i przekłuwaniem gum, wobec czego
musiał zabrać maszynę. Zrobił więc zamach na maleńki ganeczek, lecz pewnego razu gwałtowna ulewa całonocna tak zaszkodziła kołom, że Martin zrezygnował i, wprowadziwszy rower do swojej izdebki, dosłownie zawiesił go na kołku.
Mała szafka ścienna kryła ubogą odzież i stos
książek, nie mieszczących się już na stole ani pod
stołem. Martin miał zwyczaj robienia notatek przy
czytaniu. Ilości tego były tak ogromne, że chcąc je
rozłożyć, musiałby zawalić niemi cały pokoik; rozciągnął więc między ścianami kilka sznurów od bielizny i poprzyczepiał do nich kartki. Pomimo to, a raczej właśnie dlatego, izdebka tak była natłoczona, iż poruszanie się w niej było zadaniem nielada. Martin nie mógł otworzyć drzwi, nie zamknąwszy
uprzednio drzwiczek szafki, i odwrotnie. Pozatem
niepodobieństwem było przejść przez izdebkę po
linji prostej. Od drzwi do łóżka iść należało zygzakiem, którego Martin pociemku nie był w stanie
wykonać bez katastrofy. Rozwiązawszy szczęśliwie
zagadnienie skłóconych drzwi, należało ostro zwrócić na prawo, żeby się nie natknąć na „kuchnię“.
Zaraz potem ostro w lewo, żeby uniknąć nogi łóżka.
Uczyniwszy jednak zwrot zbyt śmiały, można było
wpaść na róg stołu. Gwałtowne szarpnięcie i krótki
skok kładł koniec manewrom, poczem należało się
pochylić w prawo i przepychać przez rodzaj kanału,
utworzonego pomiędzy łóżkiem a stołem. Jeżeli jednak krzesło królowało na zwykłem miejscu przy
stole — kanał przestawał być spławny. O ile zaś
osiągnięcie komunikacji kanałowej stało się nieodzowne, krzesło kłaść należało na łóżku. Czasami
Martin gospodarował, siedząc na owem krześle.
Czytał, wyczekując zagotowania wody, a nawet doprowadzał pilność aż do przełykania jednego—dwu
rozdziałów książki, podczas smażenia befsztyka.
Zresztą, kąt stanowiący kuchnię był tak mały, że
Martin mógł ze swego krzesła dosięgnąć ręką
wszystkiego, czego potrzebował. W gruncie rzeczy
do gotowania w pozycji siedzącej zmuszała konieczność, wstając bowiem, pan domu zbyt często zawadzał samemu sobie.
W gospodarstwie wiodło się niezgorzej. Prócz
wspaniałego żołądka, który wszystko strawić potrafił, posiadał Martin umiejętność przyrządzania rozmaitych potraw pożywnych, a tanich. Grochówka
była najczęstszem daniem, pozatem kartofle i duża
fasola brunatna, po meksykańsku przyrządzona.
Ryż (ugotowany tak, jak gospodynie amerykańskie
gotować nie umieją i nie nauczą się nigdy), zjawiał
się przynajmniej raz dziennie na stole Martina.
Suszone owoce były mniej kosztowne niż świeże,
więc też chłopak gotował ich zwykle cały garnek
i używał do chleba zamiast masła. Zrzadka urozmaicał menu kawałkiem mięsa smażonego, lub gotowanego w zupie. Kawę bez mleka lub śmietanki
robił sobie dwa razy dziennie, czasem wieczorem
zastępując to herbatą. Zarówno kawa jak herbata
przyrządzone bywały wyśmienicie.
Martin musiał oszczędzać. Okres odpoczynku pochłonął prawie cały zarobek z pralni, obecny zaś rynek zbytu leżał tak daleko, iż pierwsze dochody
z czarnej roboty literackiej spodziewane być mogły
dopiero po upływie dobrych kilku tygodni. Z wyjątkiem odwiedzin u Ruth i czasami krótkich pogawędek z siostrą Gertrudą. Martin prowadził życie pustelnicze, wykonywując codziennie pracę, na
którą pracownik przeciętny potrzebowałby co najmniej trzech dni. Spał skąpe pięć godzin i tylko żelazny organizm trzymać się mógł nieźle, pracując
systematycznie po dziewiętnaście godzin na dobę.
Nie przepadła ani jedna chwila. Goląc się, ubierając lub czesząc, Martin wbijał sobie w pamięć potrzebne wyrazy. Do lustra bowiem poprzyklejał spisy trudniejszych słów i określeń; spisy takie figurowały również na ścianie ponad kuchenką, żeby mogły być odczytywane podczas gotowania lub zmywania naczyń.
Na miejsce starych spisów co pewien czas przybywały nowe. Martin podkreślał w książce każdy
obcy, albo niedostatecznie przyswojony wyraz i, nagromadziwszy ich spory zapas, przepisywał na maszynie, poczem kartkę przyklejał do lustra lub ściany. Kartki takie nosił również w kieszeni, żeby
przeglądać je na ulicy, w piekarni lub jatce.
Poszedł nawet dalej: czytając utwory autorów
znanych i uznanych, Martin notował osiągnięte
przez nich rezultaty oraz studjował drogi, jakiemi
szli do ich osiągnięcia: sposoby ekspozycji i struktury, różnorodność stylów i kątów widzenia, a wreszcie nawet rozmaite „sztuczki“ literackie.
Robił notatki, chociaż nie miał bynajmniej
zamiaru naśladować. Poprostu szukał zasad, sformułowań, syntezy. Notował przykłady bardziej wyszukanej i charakterystycznej odrębności literackiej,
aż przestudjowawszy ją u wielu autorów, wydedukować potrafił pojęcie indywidualności stylu wogóle. Przygotowany w ten sposób, mógł już podpatrywać i formułować własną nieświadomą indywidualność literacką, ważyć, mierzyć i oceniać jej odrębność. W ten sam sposób notował chociażby przykłady wyrażeń silnych, zdań o żywem tempie, powiedzeń, co gryzły jak trucizna, paliły jak płomień,
lub jaśniały łagodnym blaskiem, soczyste i słodkie
na bezpłodnej pustyni mowy pospolitej. I zawsze
szukał zasady, ukrytej poza i ponad pozorną przypadkowością stylu. Chciał znać tajniki kunsztu. Potem już mógł próbować sam. Martina nie zadowalniało patrzenie w cudowną twarz piękna. Analizował je i preparował w małem laboratorjum nędznej
izdebki, gdzie zapachy kuchenne mieszały się z dochodzącemi z zewnątrz echami dziecinnej wieży Babel. Dokonawszy sekcji piękna, poznawszy jego najskrytszą anatomję, bliższym się stawał możności
jego odtworzenia.
Nie umiał pracować napół świadomie. Nie umiał
pisać naoślep, pociemku, nie wiedząc, co właściwie
czyni, ufając tylko przypadkowi i dobrej gwieździe;
nie był też dość cierpliwy, żeby czekać spokojnie na
uśmiech losu. Sam wiedzieć chciał jak i dlaczego. Talent twórczy wspierał mocno o podstawy rozważnej świadomości. Przed rozpoczęciem pisania
miał każdy utwór, zamierzony jako poemat lub nowelę, gotowy w myśli wraz ze szczegółowo obmyślanem zakończeniem, świadomie opanowanemi sposobami wykonania.
W przeciwnym razie wysiłek pisania uważałby
Martin za daremny. Niemniej jednak, wysoko
cenił znajdowane nieraz w przypadkowem objawieniu skarby wyrazów i zdań, co wykwitały w myśli niespodzianie, dając głębokie a niezastąpione
wrażenie i służąc potem jako najistotniejszy sprawdzian piękna. Przed przejawami natchnienia chylił
głowę ze czcią, rozumiejąc, iż sięgały ponad świadomą zdolność twórczą człowieka. Tak jest. Niezależnie od badania istoty piękna, szukania jego zasad i możności wcielania — Martin nie zapominał nigdy o istnieniu głęboko ukrytej tajemnicy poezji,
tajemnicy, do której dotrzeć niesposób, i nie dotarł
jeszcze nikt z pośród żyjących. Wiedział doskonale,
choćby ze Spencera, — że człowiek nie może nigdy
osiągnąć absolutnego poznania, oraz że tajemnica
piękna niemniej jest głęboka, niż tajemnica życia.
Więcej jeszcze: iż najskrytsze włókna piękna i życia przeplecione są wzajemnie po stokroć i że on
sam, nędzny Martin Eden, nie jest niczem innem,
jak tylko cząsteczką olbrzymiego chaosu, utkanego
z promieni słonecznych, gwiezdnego pyłu i niezrozumiałego cudu.
Pod wpływem tych myśli napisał szkic, zatytułowany „Pył gwiezdny“ i traktujący nie o zasadach
krytyki, lecz o najznakomitszych krytyki współczesnej Koryfeuszach. Szkic był olśniewający, głęboko
filozoficznie przemyślany i kunsztownie iskrzący
humorem. Wszystkie czasopisma odrzucały go
skwapliwie, natychmiast po otrzymaniu. Nie przejmując się tem bynajmniej, Martin szedł dalej raz
wytkniętą drogą. Miał zwyczaj, doczekawszy się
pełnego wyklucia i dojrzałości danej myśli, szkicować odrazu na maszynie. Tem, iż nie ujrzy jej
w druku, nie martwił się zbytnio. Samo pisanie
tworzyło akt końcowy i kulminacyjny długiego procesu myślowego, splecenie rozpierzchłych nici i ostateczne zsyntetyzowanie danych, które kłębiły się
pod czaszką. Napisanie artykułu było dla Martina
świadomym wysiłkiem uwolnienia mózgu i przygotowania go pod posiew nowych zagadnień. Do pewnego stopnia przypominało to rozpowszechniony zarówno wśród mężczyzn jak kobiet zwyczaj,
by w rzeczywistem lub urojonem cierpieniu co pewien czas systematycznie choć gwałtownie przerwać milczenie i wyładować duszę, aż do ostatniego
słowa.