Martin Eden/XXII
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Martin Eden | |
Wydawca | Rój | |
Data wyd. | 1937 | |
Druk | Zakł. Graf. „Feniks” | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | „Martin Eden“ | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
Pani Morse nie potrzebowała uciekać się do intuicji macierzyńskiej, żeby wyczytać wszystko
z twarzy Ruth, gdy panienka powróciła do domu.
Rumieniec, który nie chciał opuścić policzków, wydał prostą historję tego, co zaszło, a jeszcze wymowniej zdradziły oczy, wielkie i świetliste, odbijające wiernie jasną radość duszy.
— Co się stało? — zapytała pani Morse, wyczekawszy, aż córka położy się do łóżka.
— Ty wiesz? — odrzuciła drżącemi wargami
Ruth.
Zamiast odpowiedzi matka objęła dziewczynę ramieniem i delikatnie gładzić poczęła włosy.
— On nic nie powiedział — wybuchnęła Ruth.—
Nie mogłam przewidzieć, że tak się stanie. Nigdy
nie pozwoliłabym, żeby mówił..., ale on właśnie nic
nie mówił.
— Więc jeśli nic nie mówił, to nic zajść nie mogło? Nieprawdaż?
— Ale owszem, zaszło właśnie...
— Na litość boską, dziecko, co ty pleciesz? — rozgniewała się pani Morse. — Nie przypuszczasz chyba, że coś z tego zrozumiałam? Cóż się stało
nareszcie?
Ruth spojrzała na matkę zdziwiona.
— Myślałam, że już wiesz Cóż, jesteśmy zaręczeni, Martin i ja.
Pani Morse roześmiała się nerwowo.
— Nie, on nic nie mówił, — wyjaśniła panienka. — Poprostu tylko kochał mnie. Nic więcej. Sama byłam równie zaskoczona, jak ty w tej chwili.
Nie powiedział ani słowa. Objął mnie tylko. I... i...
przestałam być sobą. Całował mnie, ja całowałam
jego... Nie mogłam nic poradzić. Samo się stało.
Wtedy zrozumiałam, że go kocham.
Przerwała, czekając z ufnością na błogosławieństwo macierzyńskiego pocałunku, lecz pani Morse
zachowała chłodne milczenie.
— To był straszny wypadek, ja wiem — zaczęła
znów Ruth posmutniałym głosem. — I nie wiem
doprawdy, czy będziesz mogła przebaczyć mi kiedykolwiek. Ale nic nie mogłam poradzić. Aż do tej
chwili nie śniło mi się nawet, że go kocham. Będziesz chyba sama musiała powiedzieć ojcu...
— Czy nie lepiej wogóle nic ojcu nie mówić?
Zobaczę się z panem Edenem, pogadam, wytłumaczę mu; pewna jestem, że zrozumie i zwróci ci
słowo.
— Nie, nie! — wykrzyknęła, zrywając się,
Ruth. — Ja nie chcę zwracać mu słowa! Kocham,
a miłość jest tak słodka! Wyjdę za niego — jeśli...
jeśli, — rzecz prosta — ty mi pozwolisz.
— Oboje z ojcem mieliśmy dla ciebie inne plany, Ruth, dziecko kochane. O, nie! Nikogo upatrzonego na męża, broń Boże. Myśleliśmy tylko, żeby wydać cię za człowieka twojej sfery, porządnego
i ogólnie szanowanego gentlemana, którego wybrałabyś sobie sama, pokochawszy. Nie będziemy
w żadnym razie wpływać na twój wybór. — Jesteś
jednak naszą córką i przyznasz, że nie możemy być
zadowoleni z podobnego zamążpójścia. Pan Eden
wzamian za twoją subtelność i wysoką kulturę nie
może zaofiarować ci nic, prócz prostactwa i brutalności. Nie odpowiada ci zupełnie. Zresztą, nie będzie mógł cię utrzymać. Nie mamy przesadnych wymagań co do bogactwa, najprostszy jednak komfort jest rzeczą niezbędną. Córka nasza powinna
poślubić człowieka, który przynajmniej to będzie
mógł jej zapewnić. Ale jakże można brać za męża
poszukiwacza przygód, chłopca okrętowego bez grosza w kieszeni, cowboy’a, szmuglerza i Bóg wie
jeszcze kogo — kto nadomiar złego jest narwany
i nieodpowiedzialny!?
Ruth milczała. Musiała przyznać, że każde słowo
matki jest prawdą rzetelną.
— Traci czas na jakąś marną pisaninę, starając się dokonać tego, co udawało się tylko wyjątkowym talentom, popartym zresztą wykształceniem
uniwersyteckiem. Człowiek, myślący o małżeństwie,
powinien się do niego przygotowywać. Ale cóż on!
Już raz zaznaczyłam, — i musisz się zgodzić —
że jest absolutnie nieodpowiedzialny. Zresztą, jakże mogłoby być inaczej? Wszyscy marynarze są tacy.
Nie nauczono go wogóle oszczędności ani umiarkowania. Lata rozwiązłego życia pozostawiły ślad.
Oczywiście to nie jego wina, ale czyż zmienia to
postać rzeczy? Czy pomyślałaś o całych latach kawalerskiej swobody, której używał dowoli? Czy pomyślałaś o tem, córeczko? Wiesz przecie, co znaczy małżeństwo?
Ruth wzdrygnęła się i przywarła mocniej do
matki.
— Myślałam o tem. — Czekała długą chwilę na
sformułowanie myśli. — To jest okropne! Choruję
na samą myśl... Powiedziałam ci odrazu, że moja
miłość jest strasznym wypadkiem. — Ale nie mam
rady. Czy ty mogłabyś nie kochać ojca? To samo
spotkało mnie. Jest coś we mnie, — w nim — nie
wiedziałam dotychczas, że istnieje — ale naprawdę
istnieje i każe mi kochać. Nigdy nie przypuszczałam, że pokocham tego chłopca — a jednak, a przecież — widzisz — kocham — zakończyła Ruth,
z ledwie uchwytnym triumfem w głosie.
Rozmawiały jeszcze długo i zdecydowały tylko,
że należy czekać przez czas bliżej nieokreślony i nic
nie przedsiębrać.
Ten sam wniosek powzięty został tegoż wieczoru
w parę godzin później w rozmowie pana Morse
z żoną, gdyż przyznała się mężowi do niepowodzenia i nieoczekiwanego skutku przemyślnego planu.
— Dziwiłbym się, gdyby się stało inaczej — zaopinjował pan Morse. — Ten młody marynarz był jedynym mężczyzną, którego Ruth widywała. Prędzej czy później dziewczyna musiała się zbudzić.
I wówczas niestety, obok siebie zobaczyła tylko tego
jegomościa, jako jedynego, możliwego w danej
chwili mężczyznę. — Naturalnie zakochała się czemprędzej, albo przypuszcza, że się zakochała, co zresztą na jedno wychodzi.
Pani Morse wzięła na siebie obowiązek ostrożnego i pośredniego wpływania na córkę, unikając
gwałtownego oporu. Czasu było dosyć, Martin bowiem nie miał jeszcze możności żenienia się.
— Pozwól jej widywać Martina ile tylko zechce — radził pan Morse. — Im bliżej go pozna, tem
mniej będzie kochała, upewniam cię. Daj jednak
dziewczynie możność porównania; postaraj się otoczyć ją w domu towarzystwem młodzieży — wszelkiego rodzaju — panien i młodzieńców rozumnych,
wykształconych, takich, którzy pracują i czegoś już
dokonali, ludzi naszej sfery, jednem słowem —
gentlemenów. Niech porówna swego marynarza.
Tamci pokażą jej wyraźnie czem jest ten. Zresztą,
to tylko dwudziestoletni smarkacz! Ruth jest również dzieciakiem. Wszystko razem bałamuctwo.
Z tego się wyrasta.
Tak więc stanęła sprawa. W rodzinie przyjęto do
wiadomości, że Ruth i Martin są zaręczeni, nie ogłaszano tego jednak szerzej, uważając za rzecz zbyteczną i dając w ten sposób do zrozumienia, iż narzeczeństwo będzie długie. Nie żądano od Martina,
żeby wziął się do pracy lub porzucił pisanie. Państwo Morse nie mieli bynajmniej zamiaru namawiać go do poprawy życia. Martin zaś stosował się
najskrupulatniej do ich nieprzyjaznych zamysłów,
nigdy bowiem projekt wzięcia posady nie był mu
bardziej obcy.
— Nie wiem, czy pani pochwali to, co uczyniłem — powiedział narzeczonej w parę dni później. — Zdecydowałem, że mieszkanie i stołowanie się u siostry jest dla mnie zbyt kosztowne, przechodzę więc
na własne gospodarstwo. — Wynająłem mały pokoik w Północnym Oakland, żeby być jak najdalej
od dawnych sąsiadów etc. — pani rozumie — i kupiłem maszynkę naftową do gotowania obiadów.
Ruth nie posiadała się z uciechy. Maszynka naftowa zachwyciła ją w szczególności.
— Tak samo zaczynał karjerę pan Butler! — zawołała.
Martin wzdrygnął się wewnętrznie na porównanie z szacownym gentlemanem, lecz ciągnął dalej:
— Ponaklejałem marki na wszystkie rękopisy i znowu rozesłałem po redakcjach. Tak więc dziś
nabierałem rozpędu, a od jutra staję do pracy.
— Posada! — krzyknęła Ruth, całą istotą okazując radość z tej nadspodziewanie dobrej nowiny. — I nic mi pan nie mówi! Cóż to za posada?
Chłopak potrząsnął głową.
— Chciałem tylko powiedzieć, że się biorę na nowo do pracy literackiej.
Twarzyczka Ruth spochmurniała, — Martin pośpiesznie mówił dalej:
— Proszę mnie nie sądzić! narazie dam spokój
sztuce i abstrakcji. Wezmę się do twardej, prozaicznej, realnej pracy — do zarobkowania. Obliczyłem, że opłaci się to lepiej, niż gdybym ruszył
w morze, albo wziął posadę. Cóż zresztą za posadę dostać może w Oakland człowiek bez fachowego wykształcenia? Widzi pani, wakacje, na które
sobie teraz pozwoliłem, dały mi pewną perspektywę.
Nie zapracowywałem się na śmierć, nie pisałem —
przynajmniej nie do druku. Jedynem mojem zajęciem była miłość i myślenie. Czytałem też trochę,
ale było to właściwie również myślenie. Zresztą,
czytałem przeważnie czasopisma. Myślałem i wypracowywałem sobie poglądy na samego siebie, na
świat, na swoje miejsce w świecie i na szanse zdobycia takiego miejsca, które byłoby godne pani.
Czytałem również „Filozofję stylu“ Spencera i znalazłem tam mnóstwo rzeczy bezpośrednio jak gdyby dotyczących mnie, a raczej tego, com napisał,
albo może jeszcze dokładniej tego, co stosami całemi drukuje się po czasopismach.
— Otóż rezultatem ostatecznym wszystkiego — myślenia, czytania i miłości — jest to, że na czas
pewien zaprzęgam się do jarzma, wstępuję na służbę Mamony. Porzucam pracę dla sztuki — będę
robił czarną robotę: wierszyki, żarciki, artykuliki,
recenzyjki, aktualności i wszelkie plewy — towar,
którego tak bardzo łaknie rynek. Istnieją syndykaty literackie, centrale redakcyjne, syndykaty wyłącznie na towar beletrystyczny, na towar do dodatków niedzielnych. Mogę się tem zająć i wyrabiać materjał, na który jest popyt, zarabiając przy tem niezły
ekwiwalent pensji urzędniczej. Istnieją, wie pani,
tacy literaci, co zarabiają „z wolnej ręki“ po czterysta i pięćset dolarów miesięcznie. Nie mam do tego
pretensji. Chciałbym tylko zarobić na życie beztroskie i mieć przytem dużo czasu dla siebie, naco nie
pozwoli mi żadna posada.
— Czas zaoszczędzony poświęcałbym nauce
i twórczości prawdziwej. W pracy rzemieślnika znalazłbym pauzy na pracę artysty. Wprawiałbym sobie
pióro, przeprowadzał studja literackie, przygotowywał do tworzenia dzieł sztuki. Mogę śmiało powiedzieć, że zdumiewają mnie rezultaty już osiągnięte! Kiedy po raz pierwszy wziąłem pióro do ręki,
nie miałem o czem pisać, za wyjątkiem paru mizernych przeżyć, których nie rozumiałem nawet i nie
potrafiłem ocenić. Myśli brakło mi jednak, doprawdy brakło. Zresztą, nie znałem nawet słów potrzebnych do ich sformułowania. Przeżycia moje były
chaosem pozbawionych znaczenia obrazów. Zacząłem jednak dopełniać powoli wiadomości i słownik.
W tych samych przeżyciach zobaczyłem coś więcej
ponad chaos. Obrazy pozostały, lecz znalazłem dla
nich ramy i oświetlenia. Wtedy zacząłem pisać wcale niezłe rzeczy: „Przygodę“, „Radość“, „Garnczek“, „Wino Życia“, „Gwarną Ulicę“, „Cykl Miłosny“, „Liryki Morza“. Dzisiaj wiem, że pisać będę jeszcze więcej i lepiej. Lecz tylko w zaoszczędzonych dla siebie godzinach. Przestanę „bujać po obłokach“. Najpierw zarobek i czarna robota — potem twórczość prawdziwa. Specjalnie dla przekonania pani napisałem wczoraj z pół tuzina żarcików
dla tygodnika humorystycznego. Skończywszy, zabierałem się do snu, kiedy nagle przyszedł mi pomysł humorystycznego trioletu. Jeszcze raz wziąłem
pióro i — w godzinę napisałem cztery. Warte są
chyba po dolarze sztuka. Ewentualnie więc cztery
dolary za błahostkę, wymyśloną po drodze do łóżka.
— Wiem dobrze, że nie ma to żadnej wartości
głębszej — jest poprostu głupiem i marnem wypracowaniem; nie jest jednak głupsze i marniejsze,
niż prowadzenie ksiąg rachunkowych za sześćdziesiąt dolarów miesięcznie, lub dodawanie nieskończonych kolumn cyfr aż do śmierci. Pozatem, nawet marne rzemiosło literackie daje mi kontakt
z ruchem literackim wogóle i zostawia czas na pracę
godniejszą i wartościowszą.
— Ale poco te „godniejsze“ i „wartościowsze“
rzeczy, te „dzieła sztuki“? — przerwała Ruth. —
Nie można ich przecie sprzedać?
— O, będzie można — zaczął, lecz panienka
przerwała.
— Wszystko, co pan wymienił i co pan sam uważa za dobre, nie daje się jednak sprzedać. Nie możemy przecie pobrać się na rachunek „Dzieł sztuki“,
których nikt nie kupuje!
— No to pobierzemy się na rachunek triolecików, które kupi każdy, — upewnił ochoczo, obejmując ją ramieniem i tuląc mocno swoje niezgodne,
nieznośne kochanie.
— Proszę tylko posłuchać — ciągnął dalej z wrastającą wesołością. — Nie jest to sztuka, ale jest
dolar:
Kiedy on wszedł do środka,
ja stanąłem u płotka.
Chciał pożyczyć koniecznie,
Prosił długo i grzecznie.
Lecz nie dostał nic! —
Więc ja wszedłem do środka,
A on stanął u płotka.
Wesoła żartobliwość, jaką Martin okrasił żarcik, odbiła rażąco od niechęci, występującej na
twarzyczce Ruth w miarę słuchania. Gdy skończył, panienka nie obdarzyła go nawet uśmiechem.
Patrzała poważnie, choć ze wzburzeniem.
— Może to jest dolar — rzekła — ale dolar błazna, napiwek klowna. Czyż pan nie widzi, że to jest
poniżające? Chciałabym, żeby człowiek, którego kocham i szanuję, zajął się czemś wyższem i godniejszem nad dostarczanie gawiedzi błazeńskich sztuczek!
— Jednem słowem chciałaby pani, żebym był taki, jak pan Butler? — zagadnął Martin.
— Wiem, że pan nie lubi pana Butlera... — zaczęła panienka.
— Owszem, owszem, pan Butler jest sobie wcale
niczego. Tylko owa dyspepsja nie zachwyca mnie
zbytnio. Ale, daję słowo, nie widzę żadnej różnicy między układaniem humorystycznych wierszy, a tłuczeniem maszyny, pisaniem listów pod dyktando,
lub prowadzeniem ksiąg rachunkowych. Wszystko
to jest przecie środkiem do jakiegoś celu. Według
teorji pani powinienem zacząć od prowadzenia książek, żeby zostać zczasem popularnym adwokatem
lub doskonałym handlowcem. Według mnie — powinienem zacząć od czarnej roboty literackiej, żeby
zczasem zostać dobrym autorem.
— Jest przecie pewna różnica — nastawała Ruth.
— Jaka?
— Taka, że pańskie dobre utwory — te, które
pan sam dobremi nazywa — nie dają się sprzedać.
Pomimo wszelkich prób — pan wie o nich najlepiej — wydawcy nie chcą nic kupić.
— Zostaw mi trochę czasu! Zostaw mi trochę
czasu, najdroższa! — błagał chłopak. — Obecna
czarna robota jest tylko surogatem, nie traktuję jej
poważnie. Poczekaj dwa lata! W przeciągu tych
dwu lat dopnę swego, i wydawcy sami prosić będą
o moje dobre rzeczy. Wiem, co mówię. Wierzę w siebie. Wiem, co mam w sobie. Wiem, czem
jest dotychczas nasza literatura. Znam stosy miernoty, płodzonej przez rozmaitych drobnoludków. I pewien jestem, że po upływie dwu lat będę na drodze do szczytów powodzenia. W zawodzie zaś handlowym nigdy do niczego nie dojdę. Nie mam jakoś sympatji do handlu, wydaje mi się to marne,
głupie, chciwe, chytre, a co za tem idzie — niezupełnie czyste. Prócz tego nie mam w tym kierunku najmniejszego uzdolnienia. Nie zaszedłbym nigdy
wyżej ponad zwykłego pisarczyka, a czyż moglibyśmy żyć szczęśliwie za nędzny zarobek urzędniczyny? Chcę mieć dla pani wszystko najlepsze
i najpiękniejsze, co tylko jest na świecie, a jeśli
kiedykolwiek nie będę chciał, to chyba dlatego, że
istnieje coś jeszcze lepszego. I zdobędę to, zdobędę
wszystko. Dochód poczytnego autora zaćmi znakomicie intratną posadę pana Butlera. Sławy literackie
zarabiają od pięćdziesięciu do stu tysięcy dolarów
rocznie. Może trochę mniej, może trochę więcej, ale
w każdym razie w tych granicach.
Panienka milczała; najwyraźniej straciła pewność siebie.
— A więc? — zapytał.
— Planowałam inaczej, marzyłam o czem innem. Zdawało mi się i zdaje dotychczas, że najlepiej byłoby dla pana nauczyć się stenografji — daktylografję pan już opanował — i wziąć posadę w biurze mego ojca. Przy swojej inteligencji mógłby pan
z łatwością zostać wziętym adwokatem.