Martin Eden/XXI
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Martin Eden | |
Wydawca | Rój | |
Data wyd. | 1937 | |
Druk | Zakł. Graf. „Feniks” | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | „Martin Eden“ | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
Nadszedł przepiękny dzień wczesnej jesieni, ciepły
i drzemiący, rozedrgany jeszcze słodką ciszą mijającego lata, prawdziwego lata Kalifornji, dzień o słońcu zamglonem i wędrownych powiewach morskiego wietrzyka, który zmącić nie umiał wonnej
omdlałości powietrza. Zwiewny obłok, co nie był
mgłą, lecz ciemnym, wełnistym oddechem fabryk,
wypełniał doliny pośród wzgórz. San Francisco leżało na wyżynie, jak potężna plama dymu. Zatoka,
wrzynająca się w miasto, miała tępy poblask roztopionego metalu. Statki i łodzie leżały na niej bez
ruchu, lub szły leniwie z powolnym odpływem. Daleki szczyt Tamalpais, ledwie widny w srebrzystem
zamgleniu, wyrastał olbrzymi ponad cieśniną Złotych Wrót, wijących się w blasku zachodzącego
słońca pasmem litem z bladego złota. Dalej — Ocean — olbrzymi majak — wznosił ponad linją horyzontu skłębione masy chmur, płynących ku lądowi i grożących pierwszem najściem huraganów zimowych.
Kończyło się lato, choć odwlec próbowało odejście, słaniając się błędnie między wzgórzami, pogłębiając barwę dolin, rozpinając całuny mgły, utkane
jakby z zanikających mocy i nasyconych pragnień,
co umrzeć potrafią spokojnie, rade, iż żyć było im
dane — i żyć dobrze.
A pośród wzgórz, na ulubionem wzniesieniu, siedzieli obok siebie Martin i Ruth, pochyliwszy głowy nad kartą tej samej książki. Martin czytał głośno sonety miłosne kobiety, co kochała Browninga
tak, jak niewielu mężczyzn na świecie było kochanych.
Czytanie szło jednak sennie. Czar ginącego piękna zbyt był mocny. Złocisty rok, grzesznik cudowny
i niepowrotny umierał tak, jak żył, a powracające
wspomnienie pragnień i nasyceń poiło powietrze
słodką omdlałością. Rozmarzony i wciąż jeszcze tęskniący, władał ludźmi, osłabiając fibry woli, zasłaniając oblicze rozsądku purpurowym tumanem pokusy. Martin poczuł wzruszenie i tkliwość. Biły
w nim gorące fale krwi. Głowa znalazła się tuż przy
główce dziewczyny, a kiedy przelotne powiewy wiatru rozrzucały złote włosy i muskały niemi twarz
chłopaka — drukowane stronice książki poczynały
kołysać się i zachodzić mgłą.
— Nie przypuszczam również, żeby pan pamiętał choć jedno słowo z tego, cośmy czytali odezwała się Ruth, gdy Martin zmylił kartki.
Spojrzał płonącemi oczyma i już, jak zwykle,
miał się stać nieśmiały, gdy nagle odpowiedź przyszła mu sama na wargi.
— Nie przypuszczam również, żeby zapamiętała
pani. O czem była mowa w ostatnim sonecie?
— Nie wiem — zaśmiała się szczerze. — Zapomniałam. Nie czytajmy więcej. Dzień jest zbyt
piękny.
— To już na długo ostatni nasz dzień w górach — wyrzekł Martin poważnie — burza zbiera
się nad oceanem.
Książka wypadła z rąk na trawę. Chłopak siedział
w milczeniu leniwy i patrzał ku śniącej zatoce śniącemi, niewidzącemi oczyma. Ruth spoglądała zukosa na jego szyję. Nie zbliżyła się sama — została
zbliżona siłą zewnętrzną, potężniejszą od grawitacji, potężną jak przeznaczenie. Do zetknięcia ramion brakowało zaledwie cala i cal ten przekroczony został bez wiedzy i woli Ruth. Poprostu jej ramię dotknęło jego ramienia leciutko, niby skrzydło
motyla i równie lekkie ozwało się dotknięcie-odpowiedź. Panienka poczuła bliskość chłopaka i drżenie co nim wstrząsało. Teraz właśnie trzebaby odsunąć się nieznacznie. Ruth jednak nie władała już
sobą. Uczynki jej pierzchły z pod kontroli rozsądku, nie myślała o żadnych nakazach w tem szaleństwie cudownem, co zapanowało wszechmocnie.
Męskie ramię sunąć poczęło ku dziewczynie, otaczając i obejmując cicho. W męce rozkoszy wsłuchiwała się w powolność tego ruchu. Nie wiedząc
na co czeka, czekała z zapartym oddechem, suchemi,
płonącemi wargami, przyśpieszonem tętnem, z gorączką niepokoju we krwi. Obejmujące ramię wznosiło się coraz bardziej i przyciągało ku sobie, tuląc
zwolna, miękko, pieszczotliwie. Nie mogła czekać
dłużej. Z westchnieniem ulgi, nierozważnie, żywiołowo, w instynktownym porywie całej swej istoty,
przegięła się, opierając głowę na męskiej piersi.
Chłopak pochylił się gwałtownie, a kiedy wargi były
już bliskie — usta dziewczyny pośpieszyły na spotkanie.
— To jest widocznie miłość — przemknęło jej
przez myśl w krótkim momencie przytomności, który schwytać zdołała. — Jeśli nie miłość — wstyd
byłby zbyt straszny! Nie, to chyba miłość właśnie...
Kocha widocznie tego człowieka, który ją trzyma
w ramionach, który przytula usta do jej ust. Przywarła mocniej, gibkim, pieszczotliwym ruchem.
A w chwilę potem, półoswobadzając się z uścisku,
raptownie i z uniesieniem zarzuciła obie ręce na
młodzieńczą, bronzową od słońca szyję. Tak silną
była tęsknota, tak napięte pragnienie, że dziewczyna
wydała stłumiony jęk, rozplotła dłonie i osunęła się
półomdlała w mocne ramiona.
Nie padło ani jedno słowo. Martin dwukrotnie
jeszcze pochylał się i całował usta dziewczęce i za
każdym razem wargi Ruth wyciągały się lękliwie
na spotkanie, a całe ciało tuliło się szczęśliwym,
pieszczotliwym ruchem. Lgnęła ku chłopakowi, niezdolna się opanować, on zaś siedział w milczeniu,
półunosząc ją w ramionach i topiąc oczy niewidzące
w majak wielkiego miasta hen, za rozlewiskiem zatoki. Po raz pierwszy w życiu obrazy nie rozkwitały mu przed oczyma. Pulsowały jeno barwy, światła i pobłyski, gorące jak ten dzień, gorące jak miłość. Pochylił się nad dziewczyną. Przemówiła.
— Kiedy pan pokochał? — padł szept.
— Od pierwszej, pierwszej chwili, jakem tylko
zobaczył. Oszalałem odrazu i co dzień szalałem mocniej. Dziś jestem jeszcze szaleńszy — najdroższa.
Jestem jak lunatyk, w głowie mi szumi ze szczęścia.
— Jak dobrze jest być kobietą, Martin... kochany, — rzekła Ruth, westchnąwszy głęboko.
Objął ją mocniej, utulił jeszcze i jeszcze, a potem zapytał:
— A ty... kiedyś zrozumiała?
— O, zrozumiałam odrazu, chyba również od
pierwszej chwili.
— Boże! a ja byłem ślepy jak nietoperz! —
krzyknął chłopak z lekkiem brzmieniem żalu w głosie. — Nie przypuszczałem nigdy, dopóki... dopóki
cię nie pocałowałem...
— Nie to chciałam powiedzieć. — Odsunęła się
nieco i spojrzała mu w oczy. — Ja wiedziałam, że
pan pokochał mnie odrazu.
— A... pani? — zapytał.
— Na mnie przyszło tak jakoś raptownie. —
Mówiła bardzo powoli, oczy miała ciepłe, spłoszone,
świetliste i delikatny rumieniec, co nie opuszczał
twarzyczki. — Nie miałam zamiaru wyjść za pana.
W jaki sposób zmusił mnie pan, żebym pokochała?
— Nie wiem, — uśmiechnął się, — chyba tylko
własną miłością, bo kochałem tak bardzo, że zmiękczyłbym serce z kamienia, a nietylko serce młodej,
żywej kobiety.
— To wszystko jest tak niepodobne do moich
wyobrażeń o miłości — oświadczyła nagle panienka.
— A jak ją sobie pani wyobrażała?
— Nie myślałam, że jest taka właśnie. — Przez
chwilę patrzała mu w oczy, poczem, spuściwszy
wzrok ku ziemi, dokończyła: — Widzi pan, ja nie
wiedziałam wogóle, jaka jest miłość.
Martin pragnął znowu przyciągnąć ku sobie dziewczynę, lecz wykonał tylko lekki, nieznaczny ruch
ramienia, bojąc się być natrętnym. Lecz w tej samej chwili poczuł, jak dziewczyna skłoniła się gibko
i oto była znów w objęciu jego ramion, z ustami na
jego wargach.
— Ach, co powiedzą w domu? — przelękła się
nagle pośród pocałunków.
— Nie wiem, zawsze jeszcze zdążymy się dowiedzieć.
— Ale jeżeli mateczka się nie zgodzi? Jestem
tego pewna, boję się jej powiedzieć...
— Pani pozwoli, że ja powiem — ofiarował się
odważnie Martin. — Przypuszczam, że matka pani
nie lubi mnie, lecz mam nadzieję, że ją pozyskam.
Kto zdobył panią, zdobędzie, wszystko i każdego.
A jeśli nie...
— ...A jeśli nie?
— Będziemy mieli siebie. Ale zdaje mi się, że niema obawy. Matka pani zgodzi się napewno na
nasze małżeństwo. Za bardzo panią kocha.
— Nie chciałabym łamać jej serca — rzekła
Ruth w zamyśleniu. Martin miał ochotę upewnić ją,
że serca macierzyńskie nie są tak łatwe do złamania, ale powiedział tylko: — Miłość jest największą
rzeczą na świecie.
— Czy pan wie, że pan mnie czasem przeraża?
Teraz również przerażona jestem na samą myśl
o tem, czem pan był dawniej. Pan powinien być dla
mnie bardzo, bardzo dobry. Proszę pamiętać, że ja
ostatecznie jestem poprostu dzieciak. Nigdy jeszcze
nie kochałam.
— Ja również. Oboje jesteśmy dzieci. I bardzo
szczęśliwi ludzie, co znaleźli w sobie nawzajem
swoją pierwszą miłość.
— To niepodobna! — wykrzyknęła dziewczyna,
wyrywając się z jego objęć szybkim, gwałtownym
ruchem. — Niepodobna, żeby pan... pan, który był
marynarzem, a marynarze... ja wiem... słyszałam...
są... są...
Głos jej załamał się i ucichł.
— Posądzani są o to, że w każdym porcie mają
inną żonę? — dokończył Martin. — Wszak to chciała pani powiedzieć?
— Tak! — odrzekła cichutko.
— Ależ to nie ma nic wspólnego z miłością —
mówił poważnie Martin. — Bywałem w wielu portach, ale nigdy nie zaznałem nawet przelotnego dotknięcia miłości, dopóki nie ujrzałem pani. Czy pani wie — czy wiesz kochana, — że, kiedym się pożegnał i wyszedł — wtedy — tego pierwszego wieczoru — o mało mnie nie zaaresztowano?
— Zaaresztowano?
— Tak jest. Policeman myślał, że jestem pijany.
Ja zaś byłem poprostu upojony miłością...
— Odszedł pan od tematu... Mówił pan, że oboje
jesteśmy dziecinni, ja zaś twierdziłam, że to niepodobieństwo...
— Powiedziałem i powtarzam, że nigdy nie kochałem nikogo, prócz ciebie — odparł. — Ty jesteś
moją pierwszą, moją jedyną miłością.
— A jednak... był pan marynarzem... — nastawaj dziewczyna.
— To nie przeszkadza, żebym kochał ciebie
pierwszą.
— Ale były kobiety... inne kobiety — och!...
I ku najwyższemu zdumieniu Martina, Ruth wybuchnęła gwałtownym płaczem i wiele trzeba było
pieszczot i pocałunków, aby łzy te osuszyć. A przez
cały ten czas Martin wspominał słowa Kiplinga:
„And the colonel’s lady, and Judy O’Grady, are sisters under their skins“. — I wielka dama i prosta
dziewczyna są w istocie swej rodzonemi siostrami.
— To prawda — zdecydował, choć stosy przeczytanych powieści mówić próbowały, że jest inaczej.
Sądząc z książek, przypuścićby można, że w tak
zwanych sferach wyższych jedynie formalne oświadczyny prowadzą do celu. Tylko dziewczęta i chłopcy
z proletarjatu zdobywać się mogą wzajemnie przez zetknięcie cielesne. Dla istot wybranych, żyjących na
wyżynach, podobny sposób wyznania miłości wydawał się czemś nie do pomyślenia. Okazało się jednak,
że powieści kłamały. Miał tego dowody oczywiste. Te
same dotknięcia, te same pieszczoty nie wyjaśniane ani jednem słowem i najzupełniej wystarczające
dla dziewcząt ze sfery robotniczej, wystarczały i dla
dziewcząt z ponad tej sfery. Były więc z tej samej
gliny, — były w istocie swej rodzonemi siostrami.
Martin mógł już dawno dojść do tego wniosku —
gdyby zechciał pamiętać o swym Spencerze. Teraz,
trzymając Ruth w objęciach i kojąc jej łkanie, znalazł ulgę w myśli, że „Colonel’s lady“ i „Judy O’Grady“ są przecie zawsze tylko rodzonemi siostrami.
To przekonanie zbliżało Ruth, czyniło ją dostępną
i osiągalną. Jej ciało najdroższe ulepiono z tej samej gliny, co wszystkie ciała ludzkie, co własne jego
ciało. Nie istniały więc przeszkody do małżeństwa.
Jedyną różnicą była różnica klasowa, a przynależność do danej klasy jest rzeczą tak chwilową, tak
imienną, tak łatwą do przełamania. Można ją poprostu odrzucić. Niewolnik — jak głosi podanie —
zdobył purpurę Cezarów. Jeżeli tak — on, Martin
Eden, wznieść się może do Ruth Morse. Bowiem
poza dziewiczą niewinnością, świętością duszy, kulturą i eteryczną, uduchowioną pięknością, Ruth
Morse w samej swej istocie była taką samą jak Lizzie Connolly, jak każda Lizzie Connolly. I wszystko, co możliwe było dla tamtych — możliwe jest
i dla Ruth. Kochać mogła i nienawidzieć (kto wie? może nawet mieć histerję?). W każdym razie mogła być zazdrosna, nawet była już zazdrosna w tej
chwili, kiedy coraz ciszej łkała w jego objęciach.
— Zresztą, jestem od pana starsza — zauważyła
nagle, otwierając szeroko oczy i spoglądając wgórę
ku niemu — starsza o całe cztery lata.
— Cichutko... Jesteś tylko dziewczynką, a ja jestem o całe lat czterdzieści starszy doświadczeniem.
Właściwie dziećmi byli oboje, jeżeli chodzi
o sprawy miłosne, naiwnemi dziećmi w sposobie
wyrażania swych uczuć, chociaż dziewczyna posiadała oficjalny stopień naukowy, chłopak zaś głowę
miał pełną teoryj filozoficznych i twardego, życiowego doświadczenia.
Siedzieli długo pośród gasnących uroków dnia, i rozmawiali, jak zwykle rozmawiają kochankowie,
zdumieni cudem miłości i wolą przeznaczenia, co
złączyło ich tak dziwacznie. Wierzyli też niezachwianie — jak wierzą wszyscy; — że pokochali tak bardzo, jak nigdy jeszcze nie kochał nikt. Wracali
uparcie, raz po raz, do wspomnień pierwszego poznania i próbowali odcyfrować bezskutecznie, co
też czuli i czują do siebie i które czuje więcej.
Zwały chmur na horyzoncie zachodnim wchłonęły
zstępujące słońce, okrąg nieba zrumienił się lekko,
zenit zaś pałał tą samą gorącą barwą. Różowe światło zalało oboje młodych. Dziewczyna zanuciła „Żegnaj nam, najsłodszy dniu“... Śpiewała cichutko,
utulona w męskiem objęciu. Ręka spoczęła w ręku.
Jedno drugiemu serce podało na dłoni.