<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Marzyciel
Pochodzenie Wnuczek i inne nowelle i obrazki
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1896
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Słusznie powiedziała ciotka Weronika, że jeszcze nigdy w życiu swojem, nawet przy największym ruchu karnawałowym, kiedy zazwyczaj w sklepie drzwi się nie zamykają, nie była tak zmęczona i tak utrapiona, jak tego lata i to podczas martwego sezonu, w sierpniu. Trzeba było po całych dniach zostawiać sklep pod niezbyt pewną opieką Zośki, dziewczyny niepraktycznej i narwanej, a samej chodzić po mieście, kupować różne płótna, wstawki, koronki, materyały najrozmaitsze na wyprawę dla Fili.
Można było wprawdzie kupić wyprawę gotową i uniknąć wszelkiego kłopotu, ale ciotka stanowczo się temu oparła, twierdząc że wszelka tandeta nie ma sensu i że każda szanująca się panna musi mieć wyprawę zrobioną na urząd. Mogła też nabyciem materyałów zająć się sama panna Teofila wraz z matką, ale i na to pani Weronika nie chciała się zgodzić.
— Chcąc coś kupić — mówiła, — trzeba się przedewszystkiem znać, a wy, tak matka jak i córka, nie macie o towarach ani o cenach pojęcia. Oszukają was na każdym kroku, pieniędzy wydacie massę i zamiast wyprawy będziecie miały tobół nic nie wartych gałganków. Joasia nie jest znawczyni, a kochana Filcia ma pełną głowę jakże się nazywa... ach! przypominam sobie: amorów! i gdyby jej dano maglownik zamiast poult de soie na suknię, toby wzięła i jeszcze pięknie podziękowała. Cóż więc robić, chociaż mam roboty wyżej głowy, chociaż zostawiam sklep na opiece popychadła, jednak muszę się wszystkiem sama zająć, bo nie mogę pozwolić na marnowanie pieniędzy. Małżeństwo jest głupstwo, ale wyprawa musi być porządna, od ścierki do obrusa, od pończochy do firanek, wszystko musi być mocne, eleganckie, modne i tanie. Już mnie żaden żyd nie oszuka, na wszystkiem się znam, a wytargować się potrafię doskonale.
Pani Weronika mówiła szczerą prawdę, i w słowach jej nie było czczej przechwałki. Jak huragan wpadała do sklepów na Żabiej, za Żelazną Bramę, na Nalewkach, kazała sobie podawać wszystko, co tylko się na półkach znajdowało, przewracała, wykazywała wady towaru, a kiedy powiedziano jej cenę, miażdżyła cały personel sklepowy piorunującym wzrokiem i pełnym oburzenia wykrzyknikiem:
— Co?...
Rzuciwszy takie zapytanie, nie patrząc już na porozrzucane, jakby po tatarskim napadzie towary, z godnością zmierzała ku drzwiom.
Rozumie się, że w takim razie pan kupiec, kupcowa, wszystkie ich dzieci, dziewczyny sklepowe i subjekci, gromadzili się u wejścia, prosząc, aby godna pani nie była tak gwałtowna, tłómacząc, że w handlu niema gniewu, że z taką nadzwyczajną znawczynią można się porozumieć w dwóch słowach, że zresztą, cena towaru to nie jest przeznaczenie, którego zmienić nie można, ale pojęcie tak rozciągliwe i elastyczne jak kauczuk.
Ciotka ustępując tym prośbom, zasiadała na podanem jej uprzejmie krzesełku, rzucając znowuż lakoniczne zapytanie:
— Więc?
Od tego momentu zaczynała się dopiero prawdziwa praca dla personelu sklepowego.
Jakie zaklęcia, jakie przysięgi! Na zdrowie własne, na dzieci, na dożycie do wieczora, na szczęście do handlu, na dojście do domu, na połamanie rąk i nóg, na choroby i wszelkie nieszczęścia wrogów, na słońce, które świeci nad nami, na wieczór jaki niedługo nastanie, na szczęśliwe dożycie do dnia szabasowego, na sumienie, na honor, na oryginalne faktury i rachunki, na znaną w całej Warszawie uczciwość, a ciotka słuchała tego wszystkiego poważna, jak posąg śpiżowy, jak posąg niewzruszona, od czasu do czasu rzucając tylko urywane wyrazy.
— Jak chcecie. Nie mogę. Nigdy w życiu. Nie głupiam.
Nareszcie kupiła, co chciała, jak chciała i po czemu chciała.
Jest fakt, że jeden z najwytrawniejszych bławatników za Żelazną bramą, człowiek wypraktykowany i odznaczający się wytrwałością nadzwyczajną i wymową nieporównaną, pewnego razu, po wyjściu pani Weroniki ze sklepu, chwilowo zamilkł. Oddychał ciężko, ocierał pot z czoła i dopiero po dziesięciu minutach odpoczynku i po wypiciu szklanki wody, rzekł do żony:
— Niech moje wrogi mają takich kundmanów!
Chociaż energiczna ciotka Weronika wzięła na swe barki cały ciężar nabycia materyałów na wyprawę, jednak i pani Joanna miała kłopotów nie mało. Od rana do nocy była czynna, pilnując szycia, znaczenia, myśląc nad tem, żeby uczta weselna była wspaniała i imponująca.
Jedna tylko córka, jedno wesele, niechże więc będzie co się zowie.
Tego samego zdania był pan Ludwik; cały czas od zajęć biurowych wolny poświęcał na przygotowania do tego ważnego aktu, chodził do kupców wybierać wino, do jubilerów po srebra, porównywał ceny, zastanawiał się, namyślał.
Przez całe życie oszczędny, skąpy nawet, w tym wypadku aż do rozrzutności się skłaniał, powtarzając sobie ciągle w duchu:
— Niech znają, niech wiedzą!
On tak swoją jedynaczkę kochał, że gotów był na jej wesele nawet kamienicę odświeżyć, dach pomalować, nową poręcz do schodów dorobić i dywanami je wysłać.
Serdecznie się cieszył, widząc Teofilkę uśmiechniętą ciągle, zarumienioną, szczęśliwą; cieszył się jej radością, dumnym się czuł, że oddaje jedyne dziecko w ręce człowieka, którym będzie mógł się kiedyś poszczycić.
Już się nawet szczycił. Taką miał naturę, że nie mógł radości i dumy swojej w własnem sercu dla siebie tylko zawrzeć, lecz pragnął podzielić się nią ze wszystkimi, którzy bliżsi mu byli.
W wielkim sekrecie przed żoną, upozorowawszy mniej więcej zgrabnie swoje wyjście o wieczornej porze, pan Ludwik zaprosił przyjaciół swoich i kolegów do handlu.
Nie robił tego nigdy, zawsze żył oszczędnie, pieniędzy nie wyrzucał bez potrzeby, ale w tym wypadku już powstrzymać się nie mógł. Za wiele nazbierało się w sercu, trzeba to było na wierzch wydobyć, pochwalić się przed przyjaciółmi.
Niechże wiedzą, niech znają... co to Widelski!
I zgromadziło się w ponurej izbie sklepowej kilku kolegów biurowych pana Ludwika, kilku sąsiadów kamieniczników, właścicieli małych nieruchomości. Wszyscy przyszli punktualnie o oznaczonej godzinie, rozmowa płynąć zaczęła z początku powoli i cicho, a potem żwawiej i gwarniej, w miarę wychylanych kielichów i wypróżnianych butelek. Posypały się toasty, wznoszono kolejno zdrowie amfitryona, szanownej jego małżonki, zdrowie narzeczonych, jako przyszłej pary, narzeczonej oddzielnie, narzeczonego...
— Niech żyje twój przyszły zięć, kochany panie Ludwiku.
— Niech żyje!
— Podobno dzielny chłopak.
— Znakomity — odezwał się jeden z uczestników zebrania, — niema o czem mówić, konkursowy zięć; z latarnią szukać, drugiego takiego nie znajdzie.
— Powiedz-że nam co o nim, szczęśliwy teściu.
Pan Ludwik powstał, wzniósł kielich do góry i rzekł:
— Owszem, powiem, bo mi na sercu to leży, powiem, bo mogę powiedzieć krótko. Mówcą nie jestem, pięknych frazesów robić nie potrafię, ale też, jak w tym razie i nie potrzebuję. Nie orator, na długą perorę się nie zdobędę, jeden wyraz wystarczy i jeżeli powiem, że mój przyszły zięć jest perła, to powiedziałem wszystko.
— Brawo! zdrowie perły, oczywiście do dna!
— Zdrowie perły!
— Zdrowie zięcia!
— Znacie mnie, kochani przyjaciele — rzekł pan Ludwik, — że jestem szczery człowiek. Co w sercu to i na języku, obłudą się brzydzę, chwalić tego nie będę, co pochwały nie warto, ani też lada czem entuzyazmować się nie mam zwyczaju, ale mówię wam, że to złoty chłopak, brylantowy kawaler! Nie dlatego, że się z moją córką żeni i że mogę go już poniekąd za własnego syna uważać, ale dlatego, że taki jest, jak jest. My, ojcowie mający córki na wydaniu, wiemy bardzo dobrze, że teraz jest wielki nieurodzaj na porządną młodzież.
— Świętą prawdę powiedziałeś, panie Ludwiku — odezwał się jeden z uczestników zebrania, — świętą prawdę. Ja mam, jak ci wiadomo, cztery córki, a że panienki nie brzydkie i nie biedne, więc się koło nich kawalerowie kręcą.
— Ano, to dobrze.
— Byłoby dobrze, ale... żaden nic nie ma, na posag się tylko ogląda, a jeżeli się znajdzie taki, który cokolwiek posiada, to szuka żony dziesięć razy bogatszej. W armatę wszystkich nabić i wystrzelić, żeby ani śladu nie pozostało.
— Pessymista z kolegi — odezwał się najbliższy sąsiad mówiącego — ja w obronie młodzieży staję i powiadam, że tak źle nie jest. Są jeszcze dzielni chłopcy.
— Tak mówisz, bo masz kilku synów i chociaż są niby tacy dzielni, dotychczas ani jeden z nich się nie ożenił.
— Mają czas. Cóż znowuż, żeby tak zaraz za młodu mieli się wprzęgać w jarzmo obowiązków! Niech użyją swobody, niech wyszumią trochę.
— Znam ja to szumienie i tę swobodę; kiedyś żony rumianek gotować im będą i kataplazmy przyrządzać. Żebyś kolega córki miał, tobyś umiał to odczuć, ale żeś się dochował samych synów, więc za nimi ciągniesz i nie ubliżając ci, taki sam łobuz jesteś jak i oni.
— I kolega, pomimo czterech córeczek, święty nie jesteś... Znamy się nie od dzisiaj, mój kochany.
— O proszę!
— Panowie! — zawołał pan Ludwik, — zaprzestańcie sporów. Dzień dzisiejszy jest dla mnie szczególnie uroczysty, jesteśmy tu zgromadzeni w miłem, przyjacielskiem gronie, dobrze nam, wesoło, po cóż więc jakieś kwestye? Niech się harmonia nie psuje; oto wychylmy kieliszek za zdrowie wszystkich ojców wogóle, takich, którzy mają samych synów, lub same córki, takich, którzy mają i synów i córki, wszystkich ojców bez wyjątku. Niech im się dobrze dzieje, niech mają pociechę.
Toast został bardzo sympatycznie przyjęty, że jednak w towarzystwie znajdowało się dwóch starych kawalerów, przeto, aby im nie uchybić wychylono jeszcze jeden kielich, za zdrowie dorodnej młodzieży.
Pan Ludwik rozrzewnił się i wciąż o zaletach przyszłego zięcia rozpowiadał, nie mogąc się dość nachwalić jego pracowitości, poszanowania grosza, dbałości o wygody mieszkania i życia.
— Idealny, idealny, powiadam wam, idealny w całem znaczeniu tego wyrazu. A jakie zasady! Chłopiec ma trzydzieści lat życia, właściwie nie ma jeszcze trzydziestu skończonych, a proszę posłuchać jak mówi... jakie ma wyrobione zdanie, jakie doświadczenie, co za rozsądek! Aż miło posłuchać! Nie dziw, że panienka w nim się zakochała, kiedy ja stary, a przecież polubiłem go z całego serca... Raz przyszedł, powiadam wam, po południu, kobiet nie zastał, gdyż, z powodu wyprawy, ciągle teraz po mieście biegają; ja sam tylko byłem w domu i robiłem rachunki. Tylko okiem na nie rzucił, wszystko objął w lot; zauważył że niektóre lokale wypuszczam za tanio, doradził, żeby je podwyższyć i miał słuszność, dalibóg miał słuszność! Ja jestem za miękki i choćbym chciał większy dochód wyciągnąć, jak mi lokator zacznie piszczeć, że mu ciężko, że dużo dzieci ma a niewiele zarobku, to machnę ręką i mówię: Niech cię, siedź jak siedziałeś, płać regularnie i daj mi święty pokój, a jak ci piec dymi, to go gliną oblep i mnie tem głowy nie zawracaj.
— To bardzo słusznie sąsiad robisz, bardzo sprawiedliwie, te reparacye każdemu gospodarzowi kością w gardle stoją.
— I ja tak myślałem do niedawna — rzekł pan Ludwik, — ale Ignaś mi oczy otworzył. On bo ma europejski sposób widzenia rzeczy.
— No?
— Powiada wprost przeciwnie: lokale wszystkie odświeżyć, jak najtaniej ma się rozumieć, byle na optykę, a komorne tak podnieść, żeby koszta odświeżenia kilka razy pokryło. O! widzicie co za myśl!
— Prawda.
— Idealny chłopak, poglądy wyższe ma, zasady, zdania fundamentalne, głębokie. On naprzykład twierdzi, że każdy człowiek powinien się żenić, choćby tylko dla przedłużenia sobie życia i ma słuszność, słowo honoru daję, że ma słuszność.
— Niby pod jakim względem?
— Widzicie, w restauracyach źle żywią, licho wie, jakie produkta dają, stąd choroby, katary kiszek i tym podobne dolegliwości; kto zaś jest żonaty i prowadzi kuchnię w domu, unika niebezpieczeństwa. Rozwaga, trzeźwość umysłu, praktyczność na każdym kroku, i jak takiego chłopaka nie kochać!?
Późno już było, stróż z łoskotem wynosił sztaby żelazne, aby sklep zamknąć; pan Ludwik więc pożegnał swoich towarzyszów i w najlepszym humorze, chociaż nie dość pewnym krokiem, udał się do domu.
Bardzo delikatnie na stróża zadzwonił, po cichutku kluczem, który zawsze nosił ze sobą, drzwi mieszkania otworzył i wszedł.
Światło było zgaszone, żona i córka już spały. Zachowując się o ile możności najostrożniej, żeby szmeru nie robić i żonie spoczynku nie przerywać, doszedł szczęśliwie do łóżka, rozebrał się i usnął natychmiast snem sprawiedliwego.
Termin ślubu wyznaczono na koniec października, ku wielkiemu niezadowoleniu ciotki Weroniki, która oświadczyła wręcz, że wyprawa zrobiona w tak krótkim czasie nie będzie miała najmniejszego sensu. Trzeba się na niczem nie znać i o niczem nie mieć najmniejszego wyobrażenia, żeby w podobny sposób postępować, ale trudno, jak się ludziom w głowach pali i przewraca, to najrozsądniejsze perswazye do przekonania trafić nie mogą i żadnego skutku nie odnoszą. Kilkakrotnie ciotka miała zamiar umyć ręce od wszystkiego, usunąć się zupełnie, dać za wygranę, nie być nawet na weselu, ale nie mogła. Jakżeby sami dali sobie rady?
Nie wykonała więc pogróżek i postanowiła wytrwać aż do ostatniej chwili. Później niech się dzieje co chce, niech sobie głowy urywają, ale Teofilka musi mieć wyprawę porządną co się zowie i pamiętać o tem, że zawdzięcza ją ciotce.
Ale dziwna jest ta Teofilka, nie można powiedzieć, że zupełnie nie dba o stroje i o wyprawę, owszem zajmuje się tem, przymierza, wypowiada nawet swoje zdanie, ale według ciotki, to nie jest takie zajęcie, jakie być powinno. Teofilka nie entuzyazmuje się, nie objawia zachwytu, ani nieukontentowania, słowem, traktuje tę rzecz, jak coś bardzo pospolitego, jak gdyby przygotowywanie wyprawy ślubnej trafiało się codzień.
Ciotkę to martwi i zastanawia, a przytem i całe zachowywanie się siostrzenicy wydaje jej się szczególnem. Nazajutrz po oświadczeniu się pana Ignacego, przybiegła do niej do sklepu, przynosząc tę wiadomość, wesoła, szczęśliwa i rozpromieniona, a taka w tem ożywieniu ładna, że ciotka dość jej się napatrzeć nie mogła.
Tegoż dnia był u państwa Widelskich wieczorek, taki sobie, bez tańców, ale bardzo przyjemnie czas zeszedł.
Były koleżanki panny Teofili: Józia, Stefcia, Helenka, był narzeczony, jeszcze kilka osób, ciotka Weronika, sami blizcy znajomi i krewni. Brakowało tylko wuja Marcelego, który wystarał się o dłuższy urlop i pojechał na wieś, niby na odpoczynek.
Całe towarzystwo było niezmiernie ożywione, nawet pan Ignacy, zazwyczaj poważny i milczący, rozweselił się, rozruszał, nadskakiwał narzeczonej, znać było po nim, że jest szczęśliwy.
Ciotka tego wieczoru rozmawiała długo z panią Joanną i obie zgodziły się na jedno, a mianowicie, że to co się stało, dobrze się stało i że przyszłość Teofilki jest już zapewniona.
Od tego dnia upłynęło cztery tygodnie zaledwie, a w postępowaniu i w całem zachowaniu się panny Teofili widać było szczególną zmianę.
Straciła na humorze, ona taka zawsze ruchliwa, żwawa, ożywiona, spoważniała i nieraz całemi godzinami siedziała w zadumaniu. Rodzice nie zważali na to, sądząc że spodziewana zmiana losu taki wpływ na usposobienie ich córki wywiera, ale ciotka zaniepokojona brała pannę Teofilę na indagacyę.
— Co ci jest? — pytała kilkakrotnie — czem ty się martwisz?
— Ależ niczem, nie mam żadnego powodu.
— Ej dziewczyno, ty coś ukrywasz przede mną, a to źle. Ja bo widzisz, doświadczona jestem, w niejednym wypadku dobrą radę dać mogę, a o życzliwości mojej chyba nie wątpisz.
— A ciociu — odrzekła z wymówką, — czyż możesz mnie o to posądzać?
— A więc, moje dziecko... cóżem to chciała powiedzieć? aha... otwórz serce przede mną.
— Kiedy naprawdę nic skrytego nie mam.
— Ja widzę. Mów co chcesz, a ja widzę. Chociaż to wszystko jest głupstwo, ale ja także w swoim czasie byłam zakochaną, byłam narzeczoną, zajmowałam się wyprawą. Wprawdzie później nie tak się stało jak sobie wyobrażałam, wprawdzie źle trafiłam, ale w owym czasie nie mogłam przewidywać, że tak będzie. Narzeczonego, który później mężem moim został, kochałam. Nie warto się przyznawać do takiego głupstwa, ale kochałam, szczerze ci powiadam. Byłam wówczas wesoła, szczęśliwa, ufająca, nie tak jak ty teraz.
Panna Teofila usiłowała przekonać ciotkę, że jest zupełnie szczęśliwa.
— Jeżeli zamyślam się czasem — rzekła, — niech się temu ciocia nie dziwi, jest to bardzo ważna chwila w życiu.
— Ważna, ani słowa. Ha, może masz racyę, może mówisz szczerze, ale zdaje mi się, kochana Teofilko, że ty coś kręcisz...
Młoda osoba zarumieniła się mocno, lecz nie odrzekła nic, bo właściwie sama nie zdawała sobie dobrze sprawy, ze swego smutku. Powód do niego dla niej samej ważny i poważny, dla kogo innego mógł się wydać błahym i narazić ją tylko na śmieszność. Jej było smutno dlatego, że Ignaś, ów ukochany Ignaś, jej narzeczony, jej mąż przyszły, nie mówił jej tyle o swem przywiązaniu i o miłości, ile owego wieczoru, kiedy wracali z Łazienek i wogóle jakby rozmowy o tem unikał. Mógłby kto powiedzieć, na cóż powtarzać kilkakrotnie jedno i to samo, raz już wyznał to dosyć.
Prawda, ale jej wydawało się, że kto kocha, ten ciągle o tem myśli, a kto myśli, toby i mówić powinien. Ona to tak rozumie, po swojemu, może się myli, ale zdaje się jej, że nie... Dlaczego nie powtarzać wyrazów, które mają tak przyjemne brzmienie, które dźwięczą w uszach niby słodka melodya, wywołują rumieniec i przyśpieszone bicie serca? Jeżeli można często a zawsze z zajęciem widywać piękny obraz, jeżeli można słuchać kilkakrotnie, a zawsze z przyjemnością, dźwięków jakiegoś utworu muzycznego, to dlaczegoby nie słuchać wyrazów nad wszelką muzykę milej brzmiących.
Nie, nie, to jest jakoś inaczej, nie tak jak trzeba, jak być powinno.
I on, ten Ignaś, jest niby taki jak był, a jednak nie taki. Od owego wieczoru upłynęło zaledwie kilka tygodni, a już jest zmiana. Może jej nikt nie widzi i nie dostrzega, bo to właściwie nie zmiana rażąca, ale jakiś odcień, drobny, niby niepochwytny, a jednak, dla kochającej kobiety wyraźny.
Tak niedawno jeszcze, gdy przychodził w pierwszym tygodniu po oświadczynach, na jego twarzy malowała się szczerość i radość, teraz znać na niej jakby przymus i zakłopotanie, wygląda jak nie swój. Wpierw patrzył swej narzeczonej prosto w oczy, obecnie wzrok jego biega po kątach, zatrzymuje się na obrazach, na dywanie, na lampach, dąży ku oknom, jak gdyby zaciekawiał go deseń firanek, albo skakanie kanarka w klatce.
Tego nikt nie obserwuje i nie uważa, ale panna Teofila widzi doskonale, poznaje, że to nie przypadkowy objaw, lecz ciągły i wzmagający się stale. I to uważa, że objaw ten odosobniony nie jest, towarzyszą mu inne jeszcze, niby także drobne, ale mogące wzbudzić niepokój i powątpiewanie.
Na przykład co to znaczy? Zwykle był nieśmiały, dyskretny, trzymał się z daleka, z chwilą gdy wyznał swoje uczucia, gdy wzajemne wyznanie usłyszał, z tą chwilą śmiałości nabrał. Przy każdej sposobności, gdy na chwilę choćby znaleźli się sami, szukał rączki swojej wybranej, brał ją w swoją dłoń, pieścił i całował bez upamiętania, bez końca. Teraz ujmuje tę rączkę, tylko przy powitaniu, podnosi ją do ust i składa na niej pocałunek, ale taki etykietalny, taki zimny.
Co to znaczy?
I niesłowny jest przytem, bardzo niesłowny, nie dotrzymuje przyrzeczeń. Owego wieczoru, którego miłe wspomnienie na całe pozostanie życie, powiedział, że odtąd codzień, jak tylko się od zajęć obowiązkowych uwolni, przychodzić będzie do swej najdroższej, towarzyszyć jej, gdy z rodzicami na spacer wyjdzie, do teatru, do cyrku, albo też nigdzie nie wychodząc, wieczór przy niej przepędzi.
Wszakże to tak naturalne i trudno nawet wyobrazić sobie, żeby inaczej być mogło. Wszakże teraz, gdy jeden wspólny cel ich łączy, jest tyle do mówienia, tyle myśli do wymiany, tyle powodów no, choćby tylko do wzajemnego patrzenia sobie w oczy, a on, zaraz w pierwszym tygodniu dzień jeden opuścił, w drugim dwa, w trzecim także, a teraz już go od trzech dni nie widać.
Ojciec śmieje się z tego i mówi, że człowiek mający się żenić, nie traci wolności osobistej, że nic go nie zmusza, do wyrzeczenia się znajomości, stosunków, do zaniedbania interesów materyalnych, prawda, ale w każdym razie to przykro, to bardzo boleśnie. Ojciec tak mówi, bo ojciec może już zapomniał, jak się kocha, może zobojętniał na to uczucie, może zresztą... któż to może wiedzieć... Może nawet i słuszność ma, ale bądź-co-bądź, to jest przykre.
Ten Ignaś robi wrażenie bryły lodu, ale nie, on robi wrażenie zachodzącego słońca, wrażenie czegoś takiego, co się zaczęło prześlicznie, ciepłem, światłem, jasnością, a kończy się chłodnym, posępnym mrokiem, prawie nocą.
To jest ciężkie, to bolesne... ale może tylko przejściowe. Trzeba się przecież czemś pocieszyć, trzeba tak jak ojciec mówi, przypuszczać, że młody człowiek w takiej właśnie fazie swego życia, ma tak wiele do czynienia, tak bardzo wiele...
Być może; ale to jakoś do przekonania nie trafia, to objaśnienie wydaje się naciąganem i sztucznem. Dzień jest długi, ale choćby dawał jak najwięcej zajęcia, czyż nie można urwać, no, ukraść po prostu godzinę, pół godziny, kwadrans wreszcie dla tej, którą się kocha... Mówią, że dla chcącego niema nic trudnego.
Ojciec go tłómaczy. Tam miał być, to miał zrobić, na wszystko czasu trzeba. Ojciec mówi, że dzień ma tylko dwadzieścia cztery godzin. Tak ludzie obliczyli, ale czy to prawda? Czasem, gdy ktoś blizki sercu jest obok, gdy się z nim rozmawia, patrzy w jego oczy, to godzina wydaje się krótką jak minuta, a czasem znów, gdy się na kogoś czeka, to się dłuży, dłuży i końca niema.
Wszystkie te ludzkie, niby takie mądre obliczenia, są bardzo zawodne i względne. Czy godziną jest akurat taka ilość czasu, jaką zegar odmierza? Dla pociągów kolei żelaznych — tak, ale dla tych co kochają — nie! stokroć nie!
Naprzykład od ostatniej bytności pana Ignacego upływa, według wszelkich rachunków kalendarzowych i zegarowych, trzeci dzień; można to obliczyć jeszcze dokładniej; dwa dni, siedemnaście godzin, dwadzieścia dwie minuty i jeszcze coś sekund.
Ściśle, dokładnie, tylko nie prawdziwie, bo prawdziwie jest od tej chwili chyba rok, może dziesięć lat, a może sto... któż to obliczy? Każda przejeżdżająca dorożka budzi jej nadzieję, każdy szmer w przedpokoju, każdy odgłos kroków na schodach.
Mówią, że to trzeci dzień dopiero, a jednak to tak bardzo dawno i pomimo, że dawno, wszystkie najdrobniejsze nawet szczegóły owej bytności ostatniej, żywo stoją na pamięci.
Była godzina ósma wieczorem, wszyscy siedzieli przy stole. Wszyscy, to znaczy ojciec, matka, on i ta, która tak dobrze wszystkie szczegóły pamięta. Rozmowa była ogólna, ojciec się śmiał i opowiadał różne nowinki, matka nalewała herbatę, on nic nie mówił, patrzył na obraz wiszący na ścianie i myślał o czem? To jego tajemnica.
Wtem, w przedpokoju dał się słyszeć dzwonek.
— Któżby o tej porze? — spytała matka — gości nie spodziewam się.
— Może Weronika.
Ojciec pośpieszył otworzyć.
— List — rzekł, wracając po chwili.
— List? Szczególna rzecz.
W istocie szczególna. W tym domu bardzo rzadko odbierano listy. Chyba z poczty miejskiej bilet z powinszowaniem imienin, zaprosiny na ślub lub pogrzeb...
— Skądże? — spytała matka.
— Nie mogę dojść — odrzekł ojciec, przyglądając się uważnie pieczątkom pocztowym, — nieczytelne odbicie, wagon pocztowy czy coś podobnego.
— Otwórz-że prędzej, bo jestem bardzo ciekawa.
— Zaraz, pismo to nie jest mi obce — mówił rozrywając kopertę, — ach! poznaję, to od Marcelego!
— Poczciwy! pewnie się dowiedział, że Teofilka zamąż idzie i przysyła życzenia. Pomimo, że Weronisia go nie lubi, ja zawsze powiadam, że to zacności brat, chociaż tylko cioteczny. No, no, czytajże prędzej, co on tam pisze?
Pan Ludwik włożył okulary i wyczytał następujące słowa:

„Kochana siostro i drogi Ludwiku!

Donoszę wam, że od tygodnia jestem żonaty.”
— Co? — zawołała pani Joanna. — Marceli się ożenił?!
— Ano, tak pisze, poczekajże duszko, obaczymy co dalej. Otóż:
„Zamiar ten miałem od pół roku, nie mówiłem wam jednak nic, gdyż mam takie usposobienie, że nie lubię zdradzać się przed czasem ze swymi projektami, a zwłaszcza w tym razie. Od ołtarza jeszcze ludzie się rozchodzą. Tak i w tym wypadku, małżeństwo mogło się rozchwiać, nie przyjść do skutku i naraziłbym się tylko na śmieszność; wolałem więc milczeć, dopóki zamiar nie stanie się faktem. Małżonka moja jest osoba młoda, ma lat dwadzieścia kilka...”
— Dwadzieścia kilka!
„Jest piękna, wykształcona, dobra, wprawdzie nie bogata, ale to najmniejsza wada, ja mam tyle, że na dwoje wystarczy i jeszcze cokolwiek zostanie.”
— Spodziewam się — wtrąciła pani Joanna.
„Za dwa tygodnie wracam do Warszawy i osobiście o wszystkiem opowiem. Mam nadzieję, że zechcecie serdecznie przyjąć moją żonę i kochać ją, tak jak mnie kochacie.

Wasz przywiązany brat
Marceli.”

— I cóż ty na to, Joasiu? — rzekł pan Ludwik, skończywszy czytanie.
— Zdumiona jestem tą niespodzianką, ale skoro mu to było do szczęścia potrzebne, skoro mu z tem dobrze, to niech mu Bóg błogosławi.
Pan Ignacy dość obojętnie tego listu wysłuchał, potem na ból głowy się uskarżał i przed dziesiątą wyszedł, wymawiając się znużeniem i konieczną potrzebą odpoczynku.
Panna Teofila chciała go zapytać, czy nie jest chory, ale miał taki szczególnie chłodny wyraz twarzy, że ją onieśmielił.
Upływa trzeci dzień, a on nie przychodzi i znaku życia nie daje.
Czy to nie dostateczny powód do zmartwienia i smutku, czy wobec tego można się nie zamyślać, nie cierpieć i nie tęsknić?
Rumieńce uciekają z twarzy, oczy łzami zachodzą, serce się ściska, a ciotka powiada, że Teofilka coś kręci.
Czy to sprawiedliwie?!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.