Marzyciel (Junosza, 1896)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Marzyciel
Pochodzenie Wnuczek i inne nowelle i obrazki
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1896
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


MARZYCIEL.


I.

Pokoik był mały, akurat dla kawalera.
Siedem kroków wzdłuż, cztery na szerokość, jedno okno, jedne drzwi wprost z kurytarza, jeden piec. Okno wychodziło na podwórze, kwadratowe, zabudowane ze wszystkich czterech stron.
Umeblowanie pokoju odznaczało się wielką prostotą. Łóżko żelazne, stół do pisania, trzy krzesełka wyplatane, szafka do rzeczy, mały stolik, na nim maszynka naftowa do gotowania herbaty, dzbanek, miednica oto i wszystko. Możnaby mniemać, że jest to cela dla mnicha, gdyby nie fotografia znajdująca się na stole. Fotografia duża, formatu gabinetowego, oprawna w ramki pluszowe, przyozdabia stół, a przedstawia pannę Teofilę.
Mówią, że fotografia to bardzo dobra, ale o tyle o ile.
Bezduszny, martwy aparat odtworzy z dokładnością drobiazgową wszystkie fałdy sukni, najdrobniejszy deseń koronkowej zarzutki, ale nie uchwyci i nie odda blasku źrenic, uśmiechu, nie odtworzy tej siły magnetycznej, która przyciąga do oryginału.
Ostatecznie wszyscy znajomi zgadzają się na to, że ta fotografia zła nie jest i niby tak. Taka sama twarz, takiż nosek cokolwiek zadarty, grzywka nad czołem, bródka zaokrąglona, drobne ładnie zarysowane usta, ale do oryginału jej daleko.
Niezawodnie podczas fotografowania sprawiało pannie Teofili pewien kłopot wielkie, szklane oko maszyny, uparcie w nią wpatrzone, żenował ją też zapewne i sam fotograf, zalecający zachowanie się spokojne.
Zabawny człowiek! On sobie wyobraża, że to bagatela siedzieć przez pół minuty nieruchomo, z oczami utkwionemi w jeden punkt, nie zmieniając ani wyrazu twarzy, ani uśmiechu. Zdaje mu się, że to nic!
Taką sztukę potrafiłby zapewne wykonać wujaszek Marceli, poważny rachmistrz i kasyer fabryki odlewów metalowych, albo też ciotka Weronika, mająca sklepik norymberski na Hożej ulicy. Chociaż i za ciotkę ręczyć nie można, ta bowiem co chwila czegoś zapomina i co moment coś sobie przypomina, przez co twarz jej jest w nieustannym ruchu; maluje się na niej to obawa i zakłopotanie, to znowuż radość. Przytem ciotka Weronika nieustannie mówi i ma taki zwyczaj, że myśli swe wyraża nie tylko za pomocą głosu, ale i przez nader żwawą gestykulacyę, więc nie wiadomo czyby się fotografia udać mogła.
Panna Teofila bo przemogła się, musiała to uczynić dla bardzo wielu przyczyn. Portrecik jej pragnęli mieć rodzice, wuj Marceli, ciotka Weronika, no... i ten pan się przymawiał. Niepodobna było odmówić. Oprócz tego i sama chciała mieć swój wizerunek.
Przyjaciółki jej i rówieśniczki: Józia, Stefcia, Helenka, fotografowały się już kilkakrotnie a jej tak jakoś schodziło, że jeszcze ani razu nie miała tej przyjemności. A rzeczywiście to jest przyjemność, zwłaszcza, gdy fotografia dobra. Figuruje w albumach, znajomi oglądają, nieznajomi zapytują: „kto jest ta śliczna, młoda osoba?” przyjaciółki zaś zazdroszczą.
Nic nie szkodzi, od tego jest przyjaźń.
Było z owem fotografowaniem się nie mało kłopotu, przez kilka dni panna Teofila nie mogła się namyśleć jak należy się ubrać; nie zasięgała rady przyjaciółek, bo w takim ważnym wypadku żadna nie odpowie szczerze, i słusznie można się obawiać podstępu, nie pytała o zdanie matki, ta albowiem była bardzo zajęta i nie odznaczała się wyrobionym gustem, trzeba się było udać o pomoc do ciotki Weroniki.
Ta przecież powinna się znać. Panie nabywające w jej sklepie woalki, wstążki, wstawki i rozmaite drobiazgi toaletowe, zwykle zasięgają jej rady i proszą o pomoc w wyborze, a chociaż zwykle odmieniają nabyte przedmioty po kilka razy, jednak są przekonane najmocniej, że pani Weronika zna się na wszystkiem wybornie. Oczywiście, gdzie można nabrać więcej praktyki i doświadczenia aniżeli w takim sklepie. Ileż to tam w ciągu dnia można wysłuchać traktatów z dziedziny estetyki!
Panna Teofila wybrała się do cioci przed południem, kiedy mniej kupujących w sklepie bywa. Pani Weronika porządkowała towary na półkach, przy pomocy dziesięcioletniej dziewczynki, Zośki, odbywającej przy niej nowicyat handlowy, w charakterze tak zwanego „popychadła.”
Ujrzawszy wchodzącą, ciocia zręcznie zeskoczyła z drabinki i obsypała zarumienioną twarzyczkę panny Teofili gradem pocałunków.
— Ach, jak się masz, Filciu! Ślicznie zrobiłaś żeś przyszła. Właśnie myślałam o tobie, ba... masz tobie zapomniałam! Czekajże... zaraz. Zośka! proszę poukładać natychmiast te podwójne szpilki. Skaranie Boże z tą dziewczyną! aha, przypomniałam sobie. Jakże się ma twoja mama.
— Dziękuję cioci, dobrze.
— Dobrze! to bardzo dobrze. Ja bo niedomagam, ciągle niedomagam.
— Cóż cioci jest?
— Zagniewałam się na Zośkę. Ta dziewczyna nieraz doprowadza mnie do rozpaczy, a jak wrócę do domu, to znów muszę się gniewać na Maryannę, bo niema dnia, żeby jakiej szkody nie zrobiła. Coś chciałam ci powiedzieć... nawet wybierałam się do was z tą nowiną umyślnie. Aha! nic nie wiecie jeszcze...
— Nie.
— Marceli się żeni!
— Wuj Marceli? Niepodobna!
— Ciekawam dlaczego? Mężczyzna choćby nawet stuletni, ma jeszcze głupstwa w głowie.
— Ciociu! alboż małżeństwo..
— Głupstwo... możesz mi wierzyć. Jestem wdowa i powiadam, że to także głupstwo.
— Ale wracając do wuja Marcelego, trudno uwierzyć, przecieżby nam coś o tem powiedział.
— A nie, sekret. U nich zawsze sekret!
— U kogo?
— No, u nich, u mężczyzn, to już widać familijne.
— I kogóż to wujaszek chce uszczęśliwić swoją ręką?
— Przedewszystkiem ciebie.
— Mnie?
— Naturalnie, bo jak się ożeni, to ci nic nie zapisze, a zdawało się. Ach, zapomniałam. Chciałaś wiedzieć kto będzie twoją wujenką. Słowo ci daję, nie wiem, sekreta, same sekreta! Jeszcze będzie wielka łaska, jeżeli na ślub zaprosi, ale mniejsza o to. Nie, to nie.
— W każdym razie dowiemy się. Moja kochana ciociu. Ja bo tu przyszłam z prośbą.
— Co chcesz? Cały sklep jest na twoje rozkazy. Jeżeli bagatelka, dostaniesz darmo, jeżeli większa rzecz, po cenie kosztu. Tylko na kredyt, wybacz, ale nie dam; już mi te rachunki kością w gardle stoją. Zośka! byłaś dziś u tej pani z przeciwka?
— Byłam — odezwała się dziewczynka.
— I cóż?
— Powiedziała, że sama przyjdzie po południu i zapłaci.
— Zawsze jesteś niezdara i nigdy nic nie załatwisz jak trzeba.
— Kochana ciociu — wtrąciła panna Teofila.
— Aha... przypominam sobie. Chciałaś coś kochaneczko, ależ proszę cię bardzo, cały sklep jest do twojej dyspozycyi.
— O co innego chodzi. Mam zamiar fotografować się.
— Nic słuszniejszego. Ślicznie robisz. Fotografia to pamiątka. Widziałaś tę moją z przed lat dwudziestu? Co?
— Widziałam. Bardzo a bardzo...
— Chcesz powiedzieć, żem była przystojna.
— O tak.
— Nieboszczyk mój mąż zawsze to mówił. Głupstwo! Wszystko przemija, ale czasem miło wspomnieć. Więc jakże to? bo zapomniałam, aha! fotografować się chcesz? Doskonale, tylko proszę nie zapominaj o ciotce, jeden egzemplarz musisz mi dać. Będzie w albumie, wiesz w tym ponsowym, bo zielony ma inne przeznaczenie. Pamiętajże.
— Ależ, owszem cioteczko, tylko niech mi ciocia poradzi, jak się mam ubrać.
Ciotka zrobiła minę bardzo poważną i po namyśle odrzekła:
— Widzisz, tak, na poczekaniu trudno. Rzecz jest bardzo ważna i wymaga namysłu. Nic łatwiejszego jak strzelić bąka. Zostaniesz u mnie na obiedzie i naradzimy się.
— Rodzice czekać będą.
— Nic nie szkodzi, zresztą od czego Zośka, pobiegnie i da znać. No, słyszysz mała, idź i zaraz wracaj.
Jeszcze pani Weronika mówić nie skończyła, jak dziewczyna, trzasnąwszy drzwiami, wybiegła na ulicę.
— Jedno z dwojga — rzekła sentencyonalnie ciotka, — albo będzie z niej kobieta pełna energii, albo dwunastej próby latawiec.
— Kto ciociu?
— Ano... jakże ją... zapomniałam. Ach tak... naturalnie, Zośka.
— Dobre jakieś dziecko.
— To też właśnie trzymam ją krótko, żeby się nie popsuła. Wczoraj wytargałam ją za uszy.
— Ach ciociu, jakżeż można!
— Trudno, jeżeli chce zostać kiedyś sklepową, to niech się uczy za młodu.
Panna Teofila została na obiedzie i odbyła długą naradę z ciotką. Stanęło na tem, że będzie uczesana po grecku, że włoży suknię czarną cokolwiek wyciętą, a na ramiona białą koronkową zarzutkę; postanowiono też że fotografia ma być w formacie gabinetowym, ponieważ zwyczajny jest stanowczo za mały i nie można na nim uwydatnić dostatecznie rysów twarzy.
Fotograf zalecił pannie Teofili, aby zachowywała się spokojnie i starała się mieć twarz pogodną i uśmiechniętą. Skutek był taki, że młoda osoba podczas pozowania poruszyła się trzykrotnie i tyleż razy zdążyła zmienić wyraz twarzy.
Fotograf wyszedł do ciemnego pokoju a po chwili wrócił i oświadczył, że wszystko na nic. Trzeba było powtórzyć eksperyment, niestety z takim samym rezultatem.
— Niema sposobu — rzekł — zdejmę portret pani błyskawicznie, proszę uważać i patrzeć w ten punkt — dodał, wskazując portret jakiejś poważnej damy.
Panna Teofila była pewna, że na szerokiem obliczu matrony ukaże się zaraz błyskawica, zrobiła więc mimowiednie minkę uśmiechniętą i zaciekawioną.
— Dziękuję pani, już — rzekł fotograf.
— Już? — zapytała ździwiona.
— A tak, to właśnie jest sposób momentalny, czyli błyskawiczny; nieoceniony gdy się ma do czynienia z osobą tak żywego temperamentu jak pani.
Po upływie kilku dni fotografie były gotowe i dwanaście egzemplarzy trzeba było rozdać, prawie na poczekaniu.
Rozchwytano je, przedewszystkiem jednę wzięli rodzice, drugą ciotka Weronika, trzecią wuj Marceli, chociaż nie zasłużył na to, bo się wszystkiego wyparł i zapewniał, że ciotka sieje tylko plotki; Józia, Stefcia, Helenka także dostały po jednej, kilka zabrali znajomi i jednę ten pan.
Z tym panem tu jest cała historya, z której jak twierdzi ciotka Weronika, powinnoby coś wyniknąć. Od czasu do czasu bywa on w domu rodziców panny Teofili, niekiedy asystuje na spacerach, lub towarzyszy do teatru, często zamyśla się, ale wyraźnie zamiarów swoich nie zdradza.
Wizyty jego nie rażą i nie dziwią, jest bowiem kuzynem panny Teofili ze strony matki. Co prawda kuzynowstwo to bardzo dalekie i nie stanowiłoby przeszkody do małżeństwa, ale zawsze kuzynowstwo. Panna Teofila mówi, że nie wiele sobie robi z wizyt kuzyna, ale jeżeli go przez tydzień nie widać, to jej smutno, bo w samej rzeczy, dlaczegóż nie przychodzi?
Czy się obraził? Czy też może znalazł sobie milsze towarzystwo. I niechby znalazł, ale to jeszcze nie racya, aby zapominać o dawnych znajomych, a zwłaszcza o krewnych: Bądź-co-bądź, takie postępowanie nie zasługuje na pochwałę, i panna Teofila przyrzeka sobie w duszy, że przy pierwszej sposobności zrobi kuzynowi wymówkę, lecz gdy on przyjdzie już jest rozbrojona, wraca jej humor, wesołość i zapomina o postanowieniu.
Czy kocha go? Nie wie; nie zadawała sobie pytania tego dotychczas, prawdopodobnie nie kocha, ale gdyby ją zapytano jakie jest najpiękniejsze imię męskie w całym kalendarzu, odpowiedziałaby bez namysłu, że Ignacy, jaki kolor włosów najbardziej przypada jej do gustu, odrzekłaby że ciemno-blond. Przekonana jest także, że niema na w świecie milszych oczu nad niebieskie, zwłaszcza, gdy patrzą przez binokle.
Pan Ignacy jest małomówny, w liczniejszem towarzystwie nie wysuwa się na pierwszy plan, mówią też że nie traci czasu na mieście, nie bawi się.
Ciotka Weronika dobrze to spenetrowała i wie, że to nie jest taki młody człowiek jak inni w jego wieku i położeniu. Ciotka jeżeli chce co wiedzieć znajdzie tysiące sposobów, aby dociec prawdy i zasięgnąć informacyi z najlepszego źródła.
— Wy go nie lekceważcie — mówi nieraz do rodziców panny Teofili, — bo to człowiek seryo. Trzeba wam wiedzieć, że... jakże się nazywa, zapomniałam.. Aha! trzeba wam wiedzieć, że gdyby chciał mógłby mieszkać w kilku pokojach, a mieszka w jednym; gdyby chciał sprawiłby sobie eleganckie meble a obywa się najskromniejszemi, a wiecie wy gdzie on jada?
— Zapewne w restauracyi.
— No tak, ale w jakiej?
— Skąd mogłabym to wiedzieć? — rzekła matka panny Teofili, wzruszając ramionami.
— Ja jednak wiem, nie z pustej ciekawości, ale... bodajże cię, znowuż zapomniałam.... aha tak! dla Teofilki. Ja ją kocham i jestem dla niej życzliwa, niema godziny, żebym o niej nie myślała. Stąd racya, że mam pana Ignacego na oku... a jak ja wezmę kogo na oko, to już on się z niczem przede mną nie ukryje. Otóż, jakże to... com chciała powiedzieć. Aha! Jada w restauracyi najtańszej, oszczędny jest bardzo, nie pija i nie pali. Pokażcie mi drugiego takiego kawalera, a gotowa jestem w tej chwili dać rubla na szpital.
Ojciec panny Teofili zaczął się śmiać słysząc te pochwały.
— Gotów jestem przypuszczać — rzekł, — że ty sama Weronisiu, zakochałaś się w Ignacym.
— Naturalnie, gdybym była młodsza zakochałabym się bezwarunkowo, ja bardziej niż kto inny.
— A to dlaczego?
— Dlaczego?... Niechże sobie przypomnę. Dlatego, że ja miałam męża, a ten mąż, niech mu Pan Bóg grzechy przebaczy, był tak podobny do pana Ignacego, jak ziemia do nieba. Pił jak smok, palił jak dragon, chociaż miał w domu co jeść, chodził do najdroższych restauracyj, a w karty lubił grywać do późnej nocy, czego przecież pan Ignacy nie robi. Cóż ty o nim myślisz, kochana Teofilko?
— Czasem mówię za jego duszę „wieczny odpoczynek.”
— Za Ignacego! przecież żyje!
— Za nieboszczyka męża cioci.
— Ale co myślisz o Ignacym.
— Nic.
— To źle, to bardzo źle, słuchaj ty ciotki i myśl, bo ciotka jest doświadczona, praktyczna i na ludziach zna się jak na niciach, a chyba nie zaprzeczysz, że o niciach mam niejakie wyobrażenie.
— Ale, któż wątpi!
— Ostatecznie, sens moralny jest taki, żebyś o Ignacym myślała. Między nami powiedziawszy, na co i na kogo będziesz czekała? Niby ta wasza kamieniczka, zapewne... ale, jak się nazywa? Aha, jest to figa o trzech oknach frontu; niby speranda na wuja Marcelego... a! to jest figa bez żadnego frontu, bo dziad się ożeni. Chociaż zapiera się, zarzeka, ale ja jestem pewna, że głupstwo zrobi.
— Niech tam, moja ciociu. Co mi to szkodzi, że będę miała młodą i ładną wujenkę.
— Zapewne; jabym jednak wolała, żeby jej nie było. Ostatecznie, cóżem to chciała powiedzieć? Aha!... jeżeli mnie kochasz Filciu, o Ignacym myśl.
— I cóż z tego, jeżeli on o mnie nie myśli.
— A, przyznam się, że tego nie rozumiem! Dlaczego nie ma myśleć, jak śmie nie myśleć, jeżeli ty chcesz, żeby myślał.
— Sama ciocia mówiła niedawno, że wszelkie myślenie, kochanie, małżeństwo to wierutne głupstwa.
— Rzeczywiście.
— Więc?
— Ponieważ wszyscy robią takie niedorzeczności, to trudno, wyróżniać się nie można. Małżeństwo jest głupstwo, ale i w staropanieństwie niema sensu. Skoro tyle kobiet za mąż wychodzi, to rzeczywiście i ty wyjść powinnaś, nie można przecież chodzić w krynolinie, kiedy wszyscy noszą suknie wązkie, ani też stroić się w pióra, kiedy cały świat chodzi w kwiatach. Małżeństwo, widzisz, zawsze jest w modzie i dlatego panny powinny zamąż wychodzić. Z tej racyi masz myśleć, o tym... jakże go tam... zapomniałam na śmierć... aha! o Ignacym! Ty myśl o nim, on niech myśli o tobie, inaczej, nie pokazujcie mi się na oczy...
Dodała jeszcze ciotka, że jako zdenerwowana i cierpiąca, nie spodziewa się żyć długo, że sklepu norymberskiego na Hożej ulicy do grobu z sobą nie zabierze, ale zapisze go pannie Teofili, że również nie straci i nie zmarnuje swoich oszczędności, które ma złożone w banku. Dała też do zrozumienia, że słowo jej pewne jest, jak mur. Wuj Marceli chociaż swego czasu przebąkiwał o zapisie, może jednak zrobić głupstwo i ożenić się, ciotka nie popełni podobnej niedorzeczności; jest uczciwą wdową i taką pozostanie aż do śmierci. Wobec tego, niech tylko młodzi myślą, a będzie im dobrze jak w niebie.
Panna Teofila i bez zachęty ze strony ciotki, trochę myślała, pan Ignacy zaś myślał dużo.
Przyszedłszy do swego kawalerskiego mieszkanka, usiadł na krześle, oparł ręce na stole, głowę na rękach i zadumał się głęboko. Po chwili wziął ołówek i zaczął nim kreślić po papierze jakieś znaczki, cyfry, dodawał, odejmował, przekreślał, tarł czoło rękami i widocznie nie był zadowolony.
Wstał, przeszedł kilkakrotnie po swoim maleńkim pokoju, rzucił okiem na fotografię panny Teofili, uśmiechnął się, poczem spojrzał w lustro.
— Nie — rzekł półgłosem, — to się musi skończyć. Zdrowie tracę, mizerny jestem, za wiele myślę, za wiele marzę, to szkodzi.
Zarzucił palto na ramiona, wziął kapelusz, laskę i wyszedł.

II.

Był wieczór sierpniowy, zegar na Obserwatoryum astronomicznem wskazywał godzinę ósmą; do ogrodu Botanicznego, do Łazienek, płynęła fala ludzi spragnionych ochłodzenia, powietrza, widoku świeżej zieleni.
Wszystkie ławki były zajęte, we wszystkich alejach ludno.
Śliczny pałacyk Łazienkowski przeglądał się w stawie, po którym pływały poważne łabędzie, zachwycał oko teatr na wyspie, posągi, egzotyczne rośliny przed pałacem, gondole na gładkiej powierzchni wody, olbrzymie drzewa rozściełające cień przyjemny.
Szumiał wodotrysk, bawiły się dzieci, starzy gwarzyli, zakochani szeptali, a wszyscy radziby byli przedłużyć pobyt w ślicznym parku, wśród drzew i zieleni i odwlec chwilę powrotu do dusznych ulic i rozgrzanych przez całodzienny upał domów.
Na ławce, nad samym stawem siedziała panna Teofila z rodzicami. Ojciec z matką rozmawiał o swoich kłopotach biurowych, o niegodziwości lokatorów kamieniczki, którzy i z zapłatą komornego nie śpieszą i coraz jakichś odświeżeń i reparacyj żądają, a panna Teofila nie wtrąciła się do rozmowy. Siedziała zamyślona i kreśliła końcem parasolki na piasku jakieś dziwaczne kwiaty i desenie.
Rodzice panny Teofili, podczas lata przynajmniej kilka razy na tydzień odwiedzali wspaniały park Łazienkowski i tylko wielka niepogoda mogła ich od tych wycieczek powstrzymać. Lubili oni to ustronie, kochali je nawet, zżyli się z niem.
On i ona, pracowite dzieci Warszawy, mieli dużo wspomnień, ściśle z tym parkiem związanych. On, dzieckiem jeszcze, tu się z rówieśnikami gonił, kasztany zbierał, ona ze skakanką, lub obręczą, jako kilkoletnia dziewczynka, uwijała się po alejach.
On tu bywał później, jako gimnazista, młodzieniec, jako początkujący urzędnik w biurze prywatnem, ona jako pensyonarka, później jako dorosła panna na wydaniu.
W tym parku poznali się, w tym parku nad stawem on jej miłość swą wyznał, tu spacerowali jako narzeczeni, jako małżonkowie, tu przywozili w zgrabnym wózeczku małą Teofilkę, aby się pod cieniem lip i kasztanów bawiła, tu nareszcie przychodzą z tąż samą Teofilką, jako już dorosłą panną. Przez tyle lat można się do miejsca przyzwyczaić i polubić je można.
To też ile razy są w Łazienkach, różne miłe wspomnienia im na myśl przychodzą, każda ławka, każde prawie drzewo je przynosi.
Pobrali się z przywiązania. On był początkującym urzędniczkiem, ona bezposażną panienką, żyli w mierności, po mieszczańsku, z kredką, z oszczędnością groszową, potrzeby mieli skromne, więc niedostatku nie zaznali, a kiedy po piętnastu latach pożycia, niespodziewana sukcesya, kilka tysięcy rubli wynosząca, na niego spadła, kupili w starej dzielnicy Warszawy dom o trzech oknach frontu z oficyną i nie zmienili w niczem trybu życia.
Wielce to uroczysty dzień był dla nich, kiedy na świeżo nabytej nieruchomości umieszczona została tablica z napisem: „Nr. XX. dom Ludwika i Joanny, małżonków Widelskich.” Mogli już być spokojni o los Teofilki, boć oczywiście, obywatelska córka, z majątkiem i edukacyą, miła i przystojna, starą panną zostać nie może.
Co się tycze owej edukacyi, była ona jak kamienica, bardzo średnia, prawie mała, taka jaką dać może czteroklasowa pensya, ale rodzice o wyższej nie marzyli, gdyż ta jaką dali córce, według ich pojęć była wystarczająca. Prócz edukacyi, matka dała córce dobre zasady, nauczyła ją oszczędności, szanowania grosza.
Czegóż więcej przy urodzie i kamienicy potrzeba?
Tego samego zdania był i ojciec. Pana Ignacego miał on już od dawna na widoku, ale rad był, że młody człowiek z krokiem stanowczym nie śpieszy. Panienka młoda jeszcze, a gdyby poszła zamąż i opuściła dom rodzicielski, to trudno byłoby się przyzwyczaić do jej nieobecności.
Zmrok zapada, ostatnie promienie słońca już zagasły, w górze gwiazdki zaczynają mrugać, wielkie stare drzewa szumią poważnie, od wody chłodniejszy wietrzyk zalatuje, żywa fala ludzi płynie w powrotnym kierunku, coraz więcej wolnych ławek, coraz bardziej pusto w alejach.
— Szczególna rzecz — odezwała się pani Joanna, — dlaczego on dziś nie przyszedł?
— Widocznie nie miał chęci — odrzekła panna Teofila, coraz energiczniej kreśląc jakieś floresy końcem parasolki na piasku.
— O kim mówicie? — spytał ojciec.
— O Ignacym.
— Jest też o kim wspominać! — rzekła panna Fila. — Nie przyszedł, to nie przyszedł. Mogę mamę zapewnić, że ani trzęsienia ziemi z tego powodu nie będzie, ani świat się nie skończy. Chodźmy do domu mamo, takie nudy w tych Łazienkach, takie nudy!
— Co też ty dziecko mówisz? Czy jest piękniejsze miejsce na świecie?
— Co pięknego, moja mamo, trawa, woda, drzewa... wielka osobliwość!
— Panna nie w humorze — rzekł pan Ludwik, — ale niema racyi się gniewać. Teraz przypominam sobie: Ignacy nie mógł dziś tu przyjść, dla tej prostej racyi, że go w Warszawie niema.
— Wyjechał?!
— Tak jest.
— Czy mówił co ojcu o tym zamiarze?
— Mnie nic, ale spotkałem dziś na ulicy jego zwierzchnika i ten mi wspominał. Chwalił go przytem, bardzo chwalił.
— Proszę!
— Tak, tak; mówił, że bardzo pracowity, pilny, zdolny i że, jak dwa razy dwa cztery, awans go nie minie. Dziś już ma ośmset rubli pensyi, po Nowym Roku dojdzie do tysiąca. A co, panno Teofilo, dzielny chłopak?!
— Cóż mnie to obchodzi? — odrzekła, wzruszając ramionami.
— Uważasz Joasiu, ona mówi, że ją to nic nie obchodzi, a jestem przekonany, że się ucieszyła niezmiernie. Taki awans, to nie żarty. Czy panna wie, że Ignacy może z czasem zostać dyrektorem biura, prawą ręką prezesa i głównego akcyonaryusza towarzystwa, że może zajść daleko, bardzo daleko...
— Niech sobie idzie dokąd chce, a my śpieszmy do domu. Jest już chłodno.
— Dziś chłodno!
— To jest... no tak, omyliłam się, jest gorąco i pić mi się chce.
— No, to chodźmy.
Pan Ludwik powstał z ławki, podał rękę żonie i wszystko troje opuścili ogród.
Panna Teofila odpięła różę od gorsu i nerwowym ruchem poskubała ją na kawałki. Bladoróżowe płatki pięknego kwiatu posypały się na ziemię.
Przy bramie ogrodu Botanicznego, stał, jakby oczekując umyślnie, pan Ignacy.
— Dobry wieczór państwu — rzekł.
— A jest zguba! — zawołał pan Ludwik, — myślałem, że się już nie zobaczymy.
— Ja to nic nie myślałam — zaprotestowała panna Teofila.
— Podobno wyjeżdżałeś, panie Ignacy.
Młody człowiek zmięszał się.
— Skąd pan wie? — zapytał.
— Ha, no, wiedzą sąsiedzi jak kto siedzi, spotkałem się przypadkowo z panem Kellerem i on mi właśnie wspominał.
— W istocie, wyjeżdżałem, ale tylko na dwa dni.
— Daleko?
— I... nie bardzo... parę stacyi koleją. Wróciłem przed dwoma godzinami i udałem się zaraz tutaj, w przekonaniu, że państwa spotkam.
— Spodziewam się — rzekła pani Joanna, — że odprowadzisz nas do domu i zostaniesz na herbacie.
— Z największą przyjemnością, ciociu.
— No, to podajże rękę Teofilce i pospieszajmy, bo kawał drogi do domu, a dorożką jeździć nie lubię. Trzeszczy to, huczy, trzęsie i kosztuje.
Młody człowiek zbliżył się do panny Teofili z zamiarem podania jej ręki.
— Bardzo dziękuję, jestem dość silna, aby iść o swojej mocy.
— Czem panią obraziłem?
— Niczem.
— Jednak się kochana kuzyneczka gniewa.
— Kuzyneczka bardzo daleka, a...
— Może nie kochana?
— Nie chcę o tem wiedzieć.
Jakaś grupa przechodniów rozdzieliła młodą parę.
— Widzi pani, jak to źle nie słuchać rodziców, w takim tłoku trzeba koniecznie iść pod rękę. No, służę pani.
— Jeżeli to ma być koniecznością.
Oparła się lekko na jego ramieniu, przez jakiś czas postępowali w milczeniu, on przerwał je pierwszy.
— Ciekawym, co też kuzynka o mnie myślała?
— Nic.
— Zupełnie?
— Ani przez jedną chwilę nawet.
— Przepraszam, ale nie wierzę.
— Grzeczny pan jesteś i nic a nic nie zarozumiały! Skoro powiadam, że nie myślałam, to powinno panu wystarczyć. Na jakiej zasadzie możesz mi pan przeczyć?
— Widzę, że pani jest zagniewana, a nie wyobrażam sobie, jak można się na kogoś gniewać, wcale o nim nie myśląc.
— Właśnie, że można.
— Jabym nie potrafił!
— A ja umiem.
— Więc pani jednak przyznaje, że się na mnie gniewa.
— No, tak, gniewam się; chociaż właściwie, co pana może interesować mój gniew?
— To pytanie! przecież ja chcę z panią być w zgodzie, w harmonii jak najlepszej, zawsze, zawsze, przez całe życie.
Właśnie przechodzili obok latarni ulicznej, przeto żywy rumieniec, który nagle na twarzy panny Teofili wykwitnął, nie mógł się ukryć przed wzrokiem młodego człowieka.
— Czy mi już pani przebaczyła? — szepnął przytulając silniej jej rękę do siebie. — Ja nie wiem, com właściwie zawinił, ale przepraszam stokrotnie, obiecuję poprawę z całego serca, tylko niech się pani nie gniewa. No jakże?
— Ja nic nie mówię.
— Jak mam to milczenie rozumieć?
— Jak się panu podoba. Dlaczego mi pan nie powiedziałeś, że wyjeżdżasz?
— Bo mi niespodziewanie podróż wypadła.
— Same niespodzianki... i dokąd to pan odbywałeś wędrówkę?
— Bardzo niedaleko.
— Tak samo odpowiedziałeś pan przed chwilą memu ojcu, ale ja nie jestem mocna w geografii i przyznam się ze wstydem, że nie wiem w której stronie świata leży miasto, czy wieś Niedaleko. Takiej ignorantce jak ja, należy się bliższe wyjaśnienie.
— Co pani po tej wiadomości?
— Właściwie nic, ale kto żąda przebaczenia, musi być szczerym.
— A więc będę nim. Jeździłem do Siedlec.
— A po co?
— W pewnej sprawie... w sprawie majątkowej.
— Tak? To pan posiadasz majątek? Nie wiedziałam o tem.
— Właściwie nie mam, ale kiedyś mogę mieć, w przyszłości.
— Hm... hm... Śliczną przyszłość masz pan przed sobą. Ojciec mówił, że czeka pana awans, że z czasem zostaniesz jakimś bardzo wielkim dygnitarzem. Onieśmielona jestem... i doprawdy nie wiem jak mam pana tytułować, czy mówić „szanowny dyrektorze,” czy też „panie dobrodzieju.”
— Jabym pragnął, żeby pani tytułowała mnie kuzynkiem... Ignasiem.
— Co to, to nie.
— A jednak był czas, że mówiliśmy sobie po imieniu.
— Czas przeszły, dokonany, a zatem nie powracający się już.
— A jednak taki przyjemny! Czy nie chciałaby pani, żeby się wrócił?
— Albo ja wiem? Ostatecznie wolałabym kuzynku, widzieć cię takim jak niegdyś, miłym, wesołym chłopcem, aniżeli...
— Jakim?
— A takim oto skrytym, pełnym tajemnic dygnitarzem przyszłości, właścicielem majątków.
— Ach, kuzyneczko, Filu! ja dla ciebie zawsze...
— Dzieci, dzieci! — zabrzmiał głos pana Ludwika.
Młodzi stanęli.
— Już nie wytrzymam — rzekł pan Widelski — pędzicie jak lokomotywa, nadążyć wam nie mogę, zasapałem się, zmęczyłem, a do domu jeszcze kawał drogi. Jesteśmy dopiero na Brackiej.
— Prawda.
— Ano widzicie, proponuję zatem odpoczynek. Pójdziemy przez Saski ogród, czas prześliczny, a ten szelma księżyc kusi formalnie. W ogrodzie posiedzimy, stamtąd wstąpimy na herbatę do cukierni, a kolacyę to nam Joasia da w domu. Przypuszczam mateczko, że znajdziesz co do jedzenia w kredensie.
— Mój kredens nigdy nie jest pusty — odpowiedziała pani Joanna. — Będzie kolacya.
— Doskonale matuchno! kiedy hulać to hulać. Jutro święto, do biura nie idę, można więc i spać dłużej, a ten księżyc...
— Coś ty sobie dziś do księżyca upatrzył, Ludwisiu.
— Ha... taki szelma śliczny, że tylko spacerować, pisz, maluj, elektryczne światło. No, idźcie dzieci naprzód, tylko proszę, nie tak prędko. Wam, młodym, łatwo, a my z mamusią nie możemy tak zdążać.
Pan Ignacy przycisnął silniej rękę kuzynki i wrócił do przerwanej rozmowy.
— Ja zawsze — rzekł, — dla ciebie kuzyneczko, jestem takim, jak dawniej byłem.
— Nie widzę tego.
— Bo nie chcesz... a jednak tak jest. Od najmłodszych lat byłem marzycielem i marzyłem, marzyłem... tylko... o tobie... O gdybyś wiedziała, gdybyś ty wiedziała.
— O czem?
— Jak ja ciebie bardzo, jak bardzo kocham. Ja nie znam co sen, nie znam co wypoczynek. Obraz twój zawsze przed memi oczami, stale, wiecznie... Czy podzielasz moje uczucia? Czy odpowiesz na nie wzajemnością? Filu, jedyna moja, najdroższa.
Coraz silniej tulił jej rękę do siebie, coraz ciszej, a zarazem coraz namiętniej przemawiał, a ona drżąca, to czerwieniejąc, to blednąc naprzemian, słuchała tej mowy z niepokojem i z rozkoszą zarazem, słuchała jakby melodyi jakiej cudownej, zapominała co się z nią dzieje, nie widziała ani licznych przechodniów, tłoczących się na chodniku, ani przejeżdżających powozów, ani oświetlonych wystaw sklepowych, cała jej istność skupiła się w jednem rozkosznem, błogiem nie dającem się opowiedzieć, uczuciu.
A on, pochylony ku niej, ustami prawie jej małego dotykając uszka szeptał najczulsze wyrazy przywiązania i miłości, kreślił w najponętniejszych barwach obraz przyszłego życia we dwoje.
— Bo ty nie masz wyobrażenia — mówił, — ile ja już nad tem myślałem. Już mam nakreślony plan mieszkania, rysunek i kolor mebli, rozkład naszych zajęć, normę wydatków; ile na potrzeby codziennego życia, co na przyjemności, co na czarną godzinę. Cóż ty na to, ukochana moja!
— Ja nie chcę znać czarnych godzin, wszystkie powinny być jasne, promienne, bo...
— Bo co, co? jedyna.
— Bo ja... pana, to jest kuzynka... to jest ciebie Ignasiu... bardzo kocham i to jest wszystko, co ci w tej chwili mogę powiedzieć. Nie jestem obłudną, nie lubię kłamać, czekałam na twe wyznanie może od roku, od dwóch, tyś milczał. Nieraz zdawało mi się, że się łudzę, chociaż przeczuwałam, domyślałam się, że ty jednak trochę o mnie myślisz.
— Tak, o tak! Myślałem ciągle. Będziemy mieli kącik miły, wygodny, nie zabraknie nam nic, nie zaznamy niedostatku, przeciwności...
— Ach, ja o tem nie myślę...
— A ja wciąż. Awans, o którym twój ojciec wspominał, jest pewny, przyrzeczono mi; prócz tego, mam i inne widoki... będziemy bardzo szczęśliwi i bardzo bogaci.
— Ignasiu — szepnęła, — po co ty jeździłeś do Siedlec?
— To ci w głowie.
— Jestem ciekawa i sądzę, że od tej chwili nie powinno być pomiędzy nami tajemnic. Dlaczego powiedzieć mi nie chcesz?
— Ależ owszem, z całą przyjemnością; jeździłem ponieważ miałem tam interes.
— A jaki?
— Pieniężny. Trafiła się do nabycia suma hypoteczna, na bardzo dogodnych warunkach, a ponieważ miałem trochę gotowizny; więc chciałem kupić.
— Ja tego dobrze nie rozumiem.
— Nie dziwię się, ty się na takich rzeczach znać nie możesz, kochanie. Wytłómaczę ci to kiedy, przy sposobności, teraz mówmy o szczęściu. Wszak trzy pokoje dla nas dość będzie?
— Wszystko jedno; trzy, dwa, ile ci się podoba.
— Dwa za mało. Stosunki mam, trzeba będzie z ludźmi żyć, musimy mieszkać elegancko. A jaki kolor mebli?
— To mi zupełnie obojętne.
— Ja mam już upatrzony garnitur, bardzo ładny i niedrogi, bo widzisz ja od dawna już o szczęściu marzę i tak ciągle kombinuję, tak obmyślam...
— Jakiś ty dobry, Ignasiu.
Już w cukierni rodzice zauważyli, że coś pomiędzy Teofilką a panem Ignacym zajść musiało, pan Ludwik szepnął swej małżonce do ucha.
— Mówiłem, że ten księżyc ma w sobie coś szelmowskiego. Ja się na takich rzeczach znam, moja pani.
— Ale zdaje ci się — odrzekła pani Joanna.
— Przekonasz się wkrótce.
Tegoż samego wieczoru, pan Ignacy oświadczył się rodzicom swej ukochanej.
Była scena rozrzewnienia; matka miała łzy w oczach, córka rozpłakała się w objęciach matki, ojciec usiłował ukryć wzruszenie i nie pokazywać po sobie, że ma ochotę cały świat do serca przycisnąć.
Pan Ignacy był jakby cokolwiek zażenowany, co się łatwo dało wytłómaczyć uroczystością chwili.
Były błogosławieństwa i życzenia, snuły się projekta szczęśliwej przyszłości, a czas schodził tak szybko, że nie spostrzeżono nawet, kiedy różowe światło wschodzącego słońca oblało mury miejskie i napełniło blaskami pokój, w którym się znajdowało czworo ludzi szczęśliwych.

III.

Słusznie powiedziała ciotka Weronika, że jeszcze nigdy w życiu swojem, nawet przy największym ruchu karnawałowym, kiedy zazwyczaj w sklepie drzwi się nie zamykają, nie była tak zmęczona i tak utrapiona, jak tego lata i to podczas martwego sezonu, w sierpniu. Trzeba było po całych dniach zostawiać sklep pod niezbyt pewną opieką Zośki, dziewczyny niepraktycznej i narwanej, a samej chodzić po mieście, kupować różne płótna, wstawki, koronki, materyały najrozmaitsze na wyprawę dla Fili.
Można było wprawdzie kupić wyprawę gotową i uniknąć wszelkiego kłopotu, ale ciotka stanowczo się temu oparła, twierdząc że wszelka tandeta nie ma sensu i że każda szanująca się panna musi mieć wyprawę zrobioną na urząd. Mogła też nabyciem materyałów zająć się sama panna Teofila wraz z matką, ale i na to pani Weronika nie chciała się zgodzić.
— Chcąc coś kupić — mówiła, — trzeba się przedewszystkiem znać, a wy, tak matka jak i córka, nie macie o towarach ani o cenach pojęcia. Oszukają was na każdym kroku, pieniędzy wydacie massę i zamiast wyprawy będziecie miały tobół nic nie wartych gałganków. Joasia nie jest znawczyni, a kochana Filcia ma pełną głowę jakże się nazywa... ach! przypominam sobie: amorów! i gdyby jej dano maglownik zamiast poult de soie na suknię, toby wzięła i jeszcze pięknie podziękowała. Cóż więc robić, chociaż mam roboty wyżej głowy, chociaż zostawiam sklep na opiece popychadła, jednak muszę się wszystkiem sama zająć, bo nie mogę pozwolić na marnowanie pieniędzy. Małżeństwo jest głupstwo, ale wyprawa musi być porządna, od ścierki do obrusa, od pończochy do firanek, wszystko musi być mocne, eleganckie, modne i tanie. Już mnie żaden żyd nie oszuka, na wszystkiem się znam, a wytargować się potrafię doskonale.
Pani Weronika mówiła szczerą prawdę, i w słowach jej nie było czczej przechwałki. Jak huragan wpadała do sklepów na Żabiej, za Żelazną Bramę, na Nalewkach, kazała sobie podawać wszystko, co tylko się na półkach znajdowało, przewracała, wykazywała wady towaru, a kiedy powiedziano jej cenę, miażdżyła cały personel sklepowy piorunującym wzrokiem i pełnym oburzenia wykrzyknikiem:
— Co?...
Rzuciwszy takie zapytanie, nie patrząc już na porozrzucane, jakby po tatarskim napadzie towary, z godnością zmierzała ku drzwiom.
Rozumie się, że w takim razie pan kupiec, kupcowa, wszystkie ich dzieci, dziewczyny sklepowe i subjekci, gromadzili się u wejścia, prosząc, aby godna pani nie była tak gwałtowna, tłómacząc, że w handlu niema gniewu, że z taką nadzwyczajną znawczynią można się porozumieć w dwóch słowach, że zresztą, cena towaru to nie jest przeznaczenie, którego zmienić nie można, ale pojęcie tak rozciągliwe i elastyczne jak kauczuk.
Ciotka ustępując tym prośbom, zasiadała na podanem jej uprzejmie krzesełku, rzucając znowuż lakoniczne zapytanie:
— Więc?
Od tego momentu zaczynała się dopiero prawdziwa praca dla personelu sklepowego.
Jakie zaklęcia, jakie przysięgi! Na zdrowie własne, na dzieci, na dożycie do wieczora, na szczęście do handlu, na dojście do domu, na połamanie rąk i nóg, na choroby i wszelkie nieszczęścia wrogów, na słońce, które świeci nad nami, na wieczór jaki niedługo nastanie, na szczęśliwe dożycie do dnia szabasowego, na sumienie, na honor, na oryginalne faktury i rachunki, na znaną w całej Warszawie uczciwość, a ciotka słuchała tego wszystkiego poważna, jak posąg śpiżowy, jak posąg niewzruszona, od czasu do czasu rzucając tylko urywane wyrazy.
— Jak chcecie. Nie mogę. Nigdy w życiu. Nie głupiam.
Nareszcie kupiła, co chciała, jak chciała i po czemu chciała.
Jest fakt, że jeden z najwytrawniejszych bławatników za Żelazną bramą, człowiek wypraktykowany i odznaczający się wytrwałością nadzwyczajną i wymową nieporównaną, pewnego razu, po wyjściu pani Weroniki ze sklepu, chwilowo zamilkł. Oddychał ciężko, ocierał pot z czoła i dopiero po dziesięciu minutach odpoczynku i po wypiciu szklanki wody, rzekł do żony:
— Niech moje wrogi mają takich kundmanów!
Chociaż energiczna ciotka Weronika wzięła na swe barki cały ciężar nabycia materyałów na wyprawę, jednak i pani Joanna miała kłopotów nie mało. Od rana do nocy była czynna, pilnując szycia, znaczenia, myśląc nad tem, żeby uczta weselna była wspaniała i imponująca.
Jedna tylko córka, jedno wesele, niechże więc będzie co się zowie.
Tego samego zdania był pan Ludwik; cały czas od zajęć biurowych wolny poświęcał na przygotowania do tego ważnego aktu, chodził do kupców wybierać wino, do jubilerów po srebra, porównywał ceny, zastanawiał się, namyślał.
Przez całe życie oszczędny, skąpy nawet, w tym wypadku aż do rozrzutności się skłaniał, powtarzając sobie ciągle w duchu:
— Niech znają, niech wiedzą!
On tak swoją jedynaczkę kochał, że gotów był na jej wesele nawet kamienicę odświeżyć, dach pomalować, nową poręcz do schodów dorobić i dywanami je wysłać.
Serdecznie się cieszył, widząc Teofilkę uśmiechniętą ciągle, zarumienioną, szczęśliwą; cieszył się jej radością, dumnym się czuł, że oddaje jedyne dziecko w ręce człowieka, którym będzie mógł się kiedyś poszczycić.
Już się nawet szczycił. Taką miał naturę, że nie mógł radości i dumy swojej w własnem sercu dla siebie tylko zawrzeć, lecz pragnął podzielić się nią ze wszystkimi, którzy bliżsi mu byli.
W wielkim sekrecie przed żoną, upozorowawszy mniej więcej zgrabnie swoje wyjście o wieczornej porze, pan Ludwik zaprosił przyjaciół swoich i kolegów do handlu.
Nie robił tego nigdy, zawsze żył oszczędnie, pieniędzy nie wyrzucał bez potrzeby, ale w tym wypadku już powstrzymać się nie mógł. Za wiele nazbierało się w sercu, trzeba to było na wierzch wydobyć, pochwalić się przed przyjaciółmi.
Niechże wiedzą, niech znają... co to Widelski!
I zgromadziło się w ponurej izbie sklepowej kilku kolegów biurowych pana Ludwika, kilku sąsiadów kamieniczników, właścicieli małych nieruchomości. Wszyscy przyszli punktualnie o oznaczonej godzinie, rozmowa płynąć zaczęła z początku powoli i cicho, a potem żwawiej i gwarniej, w miarę wychylanych kielichów i wypróżnianych butelek. Posypały się toasty, wznoszono kolejno zdrowie amfitryona, szanownej jego małżonki, zdrowie narzeczonych, jako przyszłej pary, narzeczonej oddzielnie, narzeczonego...
— Niech żyje twój przyszły zięć, kochany panie Ludwiku.
— Niech żyje!
— Podobno dzielny chłopak.
— Znakomity — odezwał się jeden z uczestników zebrania, — niema o czem mówić, konkursowy zięć; z latarnią szukać, drugiego takiego nie znajdzie.
— Powiedz-że nam co o nim, szczęśliwy teściu.
Pan Ludwik powstał, wzniósł kielich do góry i rzekł:
— Owszem, powiem, bo mi na sercu to leży, powiem, bo mogę powiedzieć krótko. Mówcą nie jestem, pięknych frazesów robić nie potrafię, ale też, jak w tym razie i nie potrzebuję. Nie orator, na długą perorę się nie zdobędę, jeden wyraz wystarczy i jeżeli powiem, że mój przyszły zięć jest perła, to powiedziałem wszystko.
— Brawo! zdrowie perły, oczywiście do dna!
— Zdrowie perły!
— Zdrowie zięcia!
— Znacie mnie, kochani przyjaciele — rzekł pan Ludwik, — że jestem szczery człowiek. Co w sercu to i na języku, obłudą się brzydzę, chwalić tego nie będę, co pochwały nie warto, ani też lada czem entuzyazmować się nie mam zwyczaju, ale mówię wam, że to złoty chłopak, brylantowy kawaler! Nie dlatego, że się z moją córką żeni i że mogę go już poniekąd za własnego syna uważać, ale dlatego, że taki jest, jak jest. My, ojcowie mający córki na wydaniu, wiemy bardzo dobrze, że teraz jest wielki nieurodzaj na porządną młodzież.
— Świętą prawdę powiedziałeś, panie Ludwiku — odezwał się jeden z uczestników zebrania, — świętą prawdę. Ja mam, jak ci wiadomo, cztery córki, a że panienki nie brzydkie i nie biedne, więc się koło nich kawalerowie kręcą.
— Ano, to dobrze.
— Byłoby dobrze, ale... żaden nic nie ma, na posag się tylko ogląda, a jeżeli się znajdzie taki, który cokolwiek posiada, to szuka żony dziesięć razy bogatszej. W armatę wszystkich nabić i wystrzelić, żeby ani śladu nie pozostało.
— Pessymista z kolegi — odezwał się najbliższy sąsiad mówiącego — ja w obronie młodzieży staję i powiadam, że tak źle nie jest. Są jeszcze dzielni chłopcy.
— Tak mówisz, bo masz kilku synów i chociaż są niby tacy dzielni, dotychczas ani jeden z nich się nie ożenił.
— Mają czas. Cóż znowuż, żeby tak zaraz za młodu mieli się wprzęgać w jarzmo obowiązków! Niech użyją swobody, niech wyszumią trochę.
— Znam ja to szumienie i tę swobodę; kiedyś żony rumianek gotować im będą i kataplazmy przyrządzać. Żebyś kolega córki miał, tobyś umiał to odczuć, ale żeś się dochował samych synów, więc za nimi ciągniesz i nie ubliżając ci, taki sam łobuz jesteś jak i oni.
— I kolega, pomimo czterech córeczek, święty nie jesteś... Znamy się nie od dzisiaj, mój kochany.
— O proszę!
— Panowie! — zawołał pan Ludwik, — zaprzestańcie sporów. Dzień dzisiejszy jest dla mnie szczególnie uroczysty, jesteśmy tu zgromadzeni w miłem, przyjacielskiem gronie, dobrze nam, wesoło, po cóż więc jakieś kwestye? Niech się harmonia nie psuje; oto wychylmy kieliszek za zdrowie wszystkich ojców wogóle, takich, którzy mają samych synów, lub same córki, takich, którzy mają i synów i córki, wszystkich ojców bez wyjątku. Niech im się dobrze dzieje, niech mają pociechę.
Toast został bardzo sympatycznie przyjęty, że jednak w towarzystwie znajdowało się dwóch starych kawalerów, przeto, aby im nie uchybić wychylono jeszcze jeden kielich, za zdrowie dorodnej młodzieży.
Pan Ludwik rozrzewnił się i wciąż o zaletach przyszłego zięcia rozpowiadał, nie mogąc się dość nachwalić jego pracowitości, poszanowania grosza, dbałości o wygody mieszkania i życia.
— Idealny, idealny, powiadam wam, idealny w całem znaczeniu tego wyrazu. A jakie zasady! Chłopiec ma trzydzieści lat życia, właściwie nie ma jeszcze trzydziestu skończonych, a proszę posłuchać jak mówi... jakie ma wyrobione zdanie, jakie doświadczenie, co za rozsądek! Aż miło posłuchać! Nie dziw, że panienka w nim się zakochała, kiedy ja stary, a przecież polubiłem go z całego serca... Raz przyszedł, powiadam wam, po południu, kobiet nie zastał, gdyż, z powodu wyprawy, ciągle teraz po mieście biegają; ja sam tylko byłem w domu i robiłem rachunki. Tylko okiem na nie rzucił, wszystko objął w lot; zauważył że niektóre lokale wypuszczam za tanio, doradził, żeby je podwyższyć i miał słuszność, dalibóg miał słuszność! Ja jestem za miękki i choćbym chciał większy dochód wyciągnąć, jak mi lokator zacznie piszczeć, że mu ciężko, że dużo dzieci ma a niewiele zarobku, to machnę ręką i mówię: Niech cię, siedź jak siedziałeś, płać regularnie i daj mi święty pokój, a jak ci piec dymi, to go gliną oblep i mnie tem głowy nie zawracaj.
— To bardzo słusznie sąsiad robisz, bardzo sprawiedliwie, te reparacye każdemu gospodarzowi kością w gardle stoją.
— I ja tak myślałem do niedawna — rzekł pan Ludwik, — ale Ignaś mi oczy otworzył. On bo ma europejski sposób widzenia rzeczy.
— No?
— Powiada wprost przeciwnie: lokale wszystkie odświeżyć, jak najtaniej ma się rozumieć, byle na optykę, a komorne tak podnieść, żeby koszta odświeżenia kilka razy pokryło. O! widzicie co za myśl!
— Prawda.
— Idealny chłopak, poglądy wyższe ma, zasady, zdania fundamentalne, głębokie. On naprzykład twierdzi, że każdy człowiek powinien się żenić, choćby tylko dla przedłużenia sobie życia i ma słuszność, słowo honoru daję, że ma słuszność.
— Niby pod jakim względem?
— Widzicie, w restauracyach źle żywią, licho wie, jakie produkta dają, stąd choroby, katary kiszek i tym podobne dolegliwości; kto zaś jest żonaty i prowadzi kuchnię w domu, unika niebezpieczeństwa. Rozwaga, trzeźwość umysłu, praktyczność na każdym kroku, i jak takiego chłopaka nie kochać!?
Późno już było, stróż z łoskotem wynosił sztaby żelazne, aby sklep zamknąć; pan Ludwik więc pożegnał swoich towarzyszów i w najlepszym humorze, chociaż nie dość pewnym krokiem, udał się do domu.
Bardzo delikatnie na stróża zadzwonił, po cichutku kluczem, który zawsze nosił ze sobą, drzwi mieszkania otworzył i wszedł.
Światło było zgaszone, żona i córka już spały. Zachowując się o ile możności najostrożniej, żeby szmeru nie robić i żonie spoczynku nie przerywać, doszedł szczęśliwie do łóżka, rozebrał się i usnął natychmiast snem sprawiedliwego.
Termin ślubu wyznaczono na koniec października, ku wielkiemu niezadowoleniu ciotki Weroniki, która oświadczyła wręcz, że wyprawa zrobiona w tak krótkim czasie nie będzie miała najmniejszego sensu. Trzeba się na niczem nie znać i o niczem nie mieć najmniejszego wyobrażenia, żeby w podobny sposób postępować, ale trudno, jak się ludziom w głowach pali i przewraca, to najrozsądniejsze perswazye do przekonania trafić nie mogą i żadnego skutku nie odnoszą. Kilkakrotnie ciotka miała zamiar umyć ręce od wszystkiego, usunąć się zupełnie, dać za wygranę, nie być nawet na weselu, ale nie mogła. Jakżeby sami dali sobie rady?
Nie wykonała więc pogróżek i postanowiła wytrwać aż do ostatniej chwili. Później niech się dzieje co chce, niech sobie głowy urywają, ale Teofilka musi mieć wyprawę porządną co się zowie i pamiętać o tem, że zawdzięcza ją ciotce.
Ale dziwna jest ta Teofilka, nie można powiedzieć, że zupełnie nie dba o stroje i o wyprawę, owszem zajmuje się tem, przymierza, wypowiada nawet swoje zdanie, ale według ciotki, to nie jest takie zajęcie, jakie być powinno. Teofilka nie entuzyazmuje się, nie objawia zachwytu, ani nieukontentowania, słowem, traktuje tę rzecz, jak coś bardzo pospolitego, jak gdyby przygotowywanie wyprawy ślubnej trafiało się codzień.
Ciotkę to martwi i zastanawia, a przytem i całe zachowywanie się siostrzenicy wydaje jej się szczególnem. Nazajutrz po oświadczeniu się pana Ignacego, przybiegła do niej do sklepu, przynosząc tę wiadomość, wesoła, szczęśliwa i rozpromieniona, a taka w tem ożywieniu ładna, że ciotka dość jej się napatrzeć nie mogła.
Tegoż dnia był u państwa Widelskich wieczorek, taki sobie, bez tańców, ale bardzo przyjemnie czas zeszedł.
Były koleżanki panny Teofili: Józia, Stefcia, Helenka, był narzeczony, jeszcze kilka osób, ciotka Weronika, sami blizcy znajomi i krewni. Brakowało tylko wuja Marcelego, który wystarał się o dłuższy urlop i pojechał na wieś, niby na odpoczynek.
Całe towarzystwo było niezmiernie ożywione, nawet pan Ignacy, zazwyczaj poważny i milczący, rozweselił się, rozruszał, nadskakiwał narzeczonej, znać było po nim, że jest szczęśliwy.
Ciotka tego wieczoru rozmawiała długo z panią Joanną i obie zgodziły się na jedno, a mianowicie, że to co się stało, dobrze się stało i że przyszłość Teofilki jest już zapewniona.
Od tego dnia upłynęło cztery tygodnie zaledwie, a w postępowaniu i w całem zachowaniu się panny Teofili widać było szczególną zmianę.
Straciła na humorze, ona taka zawsze ruchliwa, żwawa, ożywiona, spoważniała i nieraz całemi godzinami siedziała w zadumaniu. Rodzice nie zważali na to, sądząc że spodziewana zmiana losu taki wpływ na usposobienie ich córki wywiera, ale ciotka zaniepokojona brała pannę Teofilę na indagacyę.
— Co ci jest? — pytała kilkakrotnie — czem ty się martwisz?
— Ależ niczem, nie mam żadnego powodu.
— Ej dziewczyno, ty coś ukrywasz przede mną, a to źle. Ja bo widzisz, doświadczona jestem, w niejednym wypadku dobrą radę dać mogę, a o życzliwości mojej chyba nie wątpisz.
— A ciociu — odrzekła z wymówką, — czyż możesz mnie o to posądzać?
— A więc, moje dziecko... cóżem to chciała powiedzieć? aha... otwórz serce przede mną.
— Kiedy naprawdę nic skrytego nie mam.
— Ja widzę. Mów co chcesz, a ja widzę. Chociaż to wszystko jest głupstwo, ale ja także w swoim czasie byłam zakochaną, byłam narzeczoną, zajmowałam się wyprawą. Wprawdzie później nie tak się stało jak sobie wyobrażałam, wprawdzie źle trafiłam, ale w owym czasie nie mogłam przewidywać, że tak będzie. Narzeczonego, który później mężem moim został, kochałam. Nie warto się przyznawać do takiego głupstwa, ale kochałam, szczerze ci powiadam. Byłam wówczas wesoła, szczęśliwa, ufająca, nie tak jak ty teraz.
Panna Teofila usiłowała przekonać ciotkę, że jest zupełnie szczęśliwa.
— Jeżeli zamyślam się czasem — rzekła, — niech się temu ciocia nie dziwi, jest to bardzo ważna chwila w życiu.
— Ważna, ani słowa. Ha, może masz racyę, może mówisz szczerze, ale zdaje mi się, kochana Teofilko, że ty coś kręcisz...
Młoda osoba zarumieniła się mocno, lecz nie odrzekła nic, bo właściwie sama nie zdawała sobie dobrze sprawy, ze swego smutku. Powód do niego dla niej samej ważny i poważny, dla kogo innego mógł się wydać błahym i narazić ją tylko na śmieszność. Jej było smutno dlatego, że Ignaś, ów ukochany Ignaś, jej narzeczony, jej mąż przyszły, nie mówił jej tyle o swem przywiązaniu i o miłości, ile owego wieczoru, kiedy wracali z Łazienek i wogóle jakby rozmowy o tem unikał. Mógłby kto powiedzieć, na cóż powtarzać kilkakrotnie jedno i to samo, raz już wyznał to dosyć.
Prawda, ale jej wydawało się, że kto kocha, ten ciągle o tem myśli, a kto myśli, toby i mówić powinien. Ona to tak rozumie, po swojemu, może się myli, ale zdaje się jej, że nie... Dlaczego nie powtarzać wyrazów, które mają tak przyjemne brzmienie, które dźwięczą w uszach niby słodka melodya, wywołują rumieniec i przyśpieszone bicie serca? Jeżeli można często a zawsze z zajęciem widywać piękny obraz, jeżeli można słuchać kilkakrotnie, a zawsze z przyjemnością, dźwięków jakiegoś utworu muzycznego, to dlaczegoby nie słuchać wyrazów nad wszelką muzykę milej brzmiących.
Nie, nie, to jest jakoś inaczej, nie tak jak trzeba, jak być powinno.
I on, ten Ignaś, jest niby taki jak był, a jednak nie taki. Od owego wieczoru upłynęło zaledwie kilka tygodni, a już jest zmiana. Może jej nikt nie widzi i nie dostrzega, bo to właściwie nie zmiana rażąca, ale jakiś odcień, drobny, niby niepochwytny, a jednak, dla kochającej kobiety wyraźny.
Tak niedawno jeszcze, gdy przychodził w pierwszym tygodniu po oświadczynach, na jego twarzy malowała się szczerość i radość, teraz znać na niej jakby przymus i zakłopotanie, wygląda jak nie swój. Wpierw patrzył swej narzeczonej prosto w oczy, obecnie wzrok jego biega po kątach, zatrzymuje się na obrazach, na dywanie, na lampach, dąży ku oknom, jak gdyby zaciekawiał go deseń firanek, albo skakanie kanarka w klatce.
Tego nikt nie obserwuje i nie uważa, ale panna Teofila widzi doskonale, poznaje, że to nie przypadkowy objaw, lecz ciągły i wzmagający się stale. I to uważa, że objaw ten odosobniony nie jest, towarzyszą mu inne jeszcze, niby także drobne, ale mogące wzbudzić niepokój i powątpiewanie.
Na przykład co to znaczy? Zwykle był nieśmiały, dyskretny, trzymał się z daleka, z chwilą gdy wyznał swoje uczucia, gdy wzajemne wyznanie usłyszał, z tą chwilą śmiałości nabrał. Przy każdej sposobności, gdy na chwilę choćby znaleźli się sami, szukał rączki swojej wybranej, brał ją w swoją dłoń, pieścił i całował bez upamiętania, bez końca. Teraz ujmuje tę rączkę, tylko przy powitaniu, podnosi ją do ust i składa na niej pocałunek, ale taki etykietalny, taki zimny.
Co to znaczy?
I niesłowny jest przytem, bardzo niesłowny, nie dotrzymuje przyrzeczeń. Owego wieczoru, którego miłe wspomnienie na całe pozostanie życie, powiedział, że odtąd codzień, jak tylko się od zajęć obowiązkowych uwolni, przychodzić będzie do swej najdroższej, towarzyszyć jej, gdy z rodzicami na spacer wyjdzie, do teatru, do cyrku, albo też nigdzie nie wychodząc, wieczór przy niej przepędzi.
Wszakże to tak naturalne i trudno nawet wyobrazić sobie, żeby inaczej być mogło. Wszakże teraz, gdy jeden wspólny cel ich łączy, jest tyle do mówienia, tyle myśli do wymiany, tyle powodów no, choćby tylko do wzajemnego patrzenia sobie w oczy, a on, zaraz w pierwszym tygodniu dzień jeden opuścił, w drugim dwa, w trzecim także, a teraz już go od trzech dni nie widać.
Ojciec śmieje się z tego i mówi, że człowiek mający się żenić, nie traci wolności osobistej, że nic go nie zmusza, do wyrzeczenia się znajomości, stosunków, do zaniedbania interesów materyalnych, prawda, ale w każdym razie to przykro, to bardzo boleśnie. Ojciec tak mówi, bo ojciec może już zapomniał, jak się kocha, może zobojętniał na to uczucie, może zresztą... któż to może wiedzieć... Może nawet i słuszność ma, ale bądź-co-bądź, to jest przykre.
Ten Ignaś robi wrażenie bryły lodu, ale nie, on robi wrażenie zachodzącego słońca, wrażenie czegoś takiego, co się zaczęło prześlicznie, ciepłem, światłem, jasnością, a kończy się chłodnym, posępnym mrokiem, prawie nocą.
To jest ciężkie, to bolesne... ale może tylko przejściowe. Trzeba się przecież czemś pocieszyć, trzeba tak jak ojciec mówi, przypuszczać, że młody człowiek w takiej właśnie fazie swego życia, ma tak wiele do czynienia, tak bardzo wiele...
Być może; ale to jakoś do przekonania nie trafia, to objaśnienie wydaje się naciąganem i sztucznem. Dzień jest długi, ale choćby dawał jak najwięcej zajęcia, czyż nie można urwać, no, ukraść po prostu godzinę, pół godziny, kwadrans wreszcie dla tej, którą się kocha... Mówią, że dla chcącego niema nic trudnego.
Ojciec go tłómaczy. Tam miał być, to miał zrobić, na wszystko czasu trzeba. Ojciec mówi, że dzień ma tylko dwadzieścia cztery godzin. Tak ludzie obliczyli, ale czy to prawda? Czasem, gdy ktoś blizki sercu jest obok, gdy się z nim rozmawia, patrzy w jego oczy, to godzina wydaje się krótką jak minuta, a czasem znów, gdy się na kogoś czeka, to się dłuży, dłuży i końca niema.
Wszystkie te ludzkie, niby takie mądre obliczenia, są bardzo zawodne i względne. Czy godziną jest akurat taka ilość czasu, jaką zegar odmierza? Dla pociągów kolei żelaznych — tak, ale dla tych co kochają — nie! stokroć nie!
Naprzykład od ostatniej bytności pana Ignacego upływa, według wszelkich rachunków kalendarzowych i zegarowych, trzeci dzień; można to obliczyć jeszcze dokładniej; dwa dni, siedemnaście godzin, dwadzieścia dwie minuty i jeszcze coś sekund.
Ściśle, dokładnie, tylko nie prawdziwie, bo prawdziwie jest od tej chwili chyba rok, może dziesięć lat, a może sto... któż to obliczy? Każda przejeżdżająca dorożka budzi jej nadzieję, każdy szmer w przedpokoju, każdy odgłos kroków na schodach.
Mówią, że to trzeci dzień dopiero, a jednak to tak bardzo dawno i pomimo, że dawno, wszystkie najdrobniejsze nawet szczegóły owej bytności ostatniej, żywo stoją na pamięci.
Była godzina ósma wieczorem, wszyscy siedzieli przy stole. Wszyscy, to znaczy ojciec, matka, on i ta, która tak dobrze wszystkie szczegóły pamięta. Rozmowa była ogólna, ojciec się śmiał i opowiadał różne nowinki, matka nalewała herbatę, on nic nie mówił, patrzył na obraz wiszący na ścianie i myślał o czem? To jego tajemnica.
Wtem, w przedpokoju dał się słyszeć dzwonek.
— Któżby o tej porze? — spytała matka — gości nie spodziewam się.
— Może Weronika.
Ojciec pośpieszył otworzyć.
— List — rzekł, wracając po chwili.
— List? Szczególna rzecz.
W istocie szczególna. W tym domu bardzo rzadko odbierano listy. Chyba z poczty miejskiej bilet z powinszowaniem imienin, zaprosiny na ślub lub pogrzeb...
— Skądże? — spytała matka.
— Nie mogę dojść — odrzekł ojciec, przyglądając się uważnie pieczątkom pocztowym, — nieczytelne odbicie, wagon pocztowy czy coś podobnego.
— Otwórz-że prędzej, bo jestem bardzo ciekawa.
— Zaraz, pismo to nie jest mi obce — mówił rozrywając kopertę, — ach! poznaję, to od Marcelego!
— Poczciwy! pewnie się dowiedział, że Teofilka zamąż idzie i przysyła życzenia. Pomimo, że Weronisia go nie lubi, ja zawsze powiadam, że to zacności brat, chociaż tylko cioteczny. No, no, czytajże prędzej, co on tam pisze?
Pan Ludwik włożył okulary i wyczytał następujące słowa:

„Kochana siostro i drogi Ludwiku!

Donoszę wam, że od tygodnia jestem żonaty.”
— Co? — zawołała pani Joanna. — Marceli się ożenił?!
— Ano, tak pisze, poczekajże duszko, obaczymy co dalej. Otóż:
„Zamiar ten miałem od pół roku, nie mówiłem wam jednak nic, gdyż mam takie usposobienie, że nie lubię zdradzać się przed czasem ze swymi projektami, a zwłaszcza w tym razie. Od ołtarza jeszcze ludzie się rozchodzą. Tak i w tym wypadku, małżeństwo mogło się rozchwiać, nie przyjść do skutku i naraziłbym się tylko na śmieszność; wolałem więc milczeć, dopóki zamiar nie stanie się faktem. Małżonka moja jest osoba młoda, ma lat dwadzieścia kilka...”
— Dwadzieścia kilka!
„Jest piękna, wykształcona, dobra, wprawdzie nie bogata, ale to najmniejsza wada, ja mam tyle, że na dwoje wystarczy i jeszcze cokolwiek zostanie.”
— Spodziewam się — wtrąciła pani Joanna.
„Za dwa tygodnie wracam do Warszawy i osobiście o wszystkiem opowiem. Mam nadzieję, że zechcecie serdecznie przyjąć moją żonę i kochać ją, tak jak mnie kochacie.

Wasz przywiązany brat
Marceli.”

— I cóż ty na to, Joasiu? — rzekł pan Ludwik, skończywszy czytanie.
— Zdumiona jestem tą niespodzianką, ale skoro mu to było do szczęścia potrzebne, skoro mu z tem dobrze, to niech mu Bóg błogosławi.
Pan Ignacy dość obojętnie tego listu wysłuchał, potem na ból głowy się uskarżał i przed dziesiątą wyszedł, wymawiając się znużeniem i konieczną potrzebą odpoczynku.
Panna Teofila chciała go zapytać, czy nie jest chory, ale miał taki szczególnie chłodny wyraz twarzy, że ją onieśmielił.
Upływa trzeci dzień, a on nie przychodzi i znaku życia nie daje.
Czy to nie dostateczny powód do zmartwienia i smutku, czy wobec tego można się nie zamyślać, nie cierpieć i nie tęsknić?
Rumieńce uciekają z twarzy, oczy łzami zachodzą, serce się ściska, a ciotka powiada, że Teofilka coś kręci.
Czy to sprawiedliwie?!

IV.

Lokator owego małego pokoiku, który ma tylko siedem kroków wzdłuż, a cztery na szerokość, siedzi przy stole, pogrążony w dumaniach. Na jego twarzy znać niepokój i zakłopotanie, z gorączkową niecierpliwością trze czoło, widać że go coś gnębi, że jest podniecony.
Co chwila spogląda na drzwi, jakby spodziewał się kogoś.
Jakoż niedługo daje się słyszeć odgłos kroków na kurytarzu, ktoś puka.
Pan Ignacy spieszy otworzyć. Do pokoju wchodzi młody człowiek, krępy, rozrośnięty, barczysty, z ogorzałą twarzą, z dużymi wąsami i gęstą, szczotkowatą brodą.
— A bodajże cię! — rzecze — jak ty możesz tak wysoko mieszkać? Kto te schody wymyślił, niech z piekła nie wyjrzy!
— My przyzwyczajeni jesteśmy.
— Winszuję, ale nie zazdroszczę i sam nie przyzwyczaję się nigdy, ani do schodów, ani do tej kochanej Warszawki. Ciebie Ignasiu bardzo kocham, lecz nie przyszedłbym tu za żadne skarby w świecie, gdyby nie mus. Basia kazała cię zaprosić na herbatę i trudno, rad nie rad, musiałem się windować po stu schodach na górę! To mnie tylko pociesza, że zejście nie będzie już fatygujące.
— O niezawodnie. Usiądź-że Michale, odpocznij, bo w rzeczy samej widzę, że jesteś zmęczony.
— Ano, bez wątpienia, że usiądę — odrzekł, zdejmując palto. — Jak żyję nie siedziałem tak wysoko. Wrona może ci pozazdrościć takiego gniazda. Cała pociecha, że już nie długo chyba siedzieć będziesz na tych wysokościach, ty bałamucie warszawski!
Rzekłszy to, roześmiał się, ukazując duże, zdrowe zęby...
— Skądżeż mi taki tytuł dajesz?
— Co tu w bawełnę owijać, mój kochany, zbałamuciłeś mi kochaną siostrunię, zakochała się w tobie po same uszy i chce być panią Ignacową. Ja i owszem, nie mam nic przeciwko temu, wolę mieć siostrę zamężną, aniżeli wdowę, wolę mieć szwagrem ciebie, aniżeli jakiegoś obcego. My to, jako koledzy od szkolnej ławki, znamy się doskonale. Wiem żeś chłop porządny, nie utracyusz, i że z każdego grosza zrobisz trzy.
— Pochlebiasz mi.
— Nie, mówię szczerze, bo ja człowiek jestem prosty i obłudy nienawidzę. Kiedym się już tu wwindował i usiadł, skorzystam z tego, że jesteśmy sami, chcę się stanowczo rozmówić. Albo tak, albo tak: jasno, nie błądząc po omacku. Chcesz słuchać?
— Ależ proszę cię, mów.
— Przedewszystkiem, czy nie masz tu czego do picia, zmęczyłem się, w gardle mi zaschło, przeklęte schody!
— Może być zaraz herbata.
— Phi... dobry to napój dla chorych, a ja jak widzisz, zdrów jestem.
— Mogę w tej chwili posłać do miasta po co chcesz, a mam tu w szafie cognac.
— To dobrze, herbata, cognac, no niech tam, na bezrybiu i rak ryba. Dawaj!
Pan Ignacy zaczął przyrządzać herbatę na maszynce, gość gawędził dalej.
— Po jakiemu wy tu żyjecie! Nawet porządnego ognia nie macie. Jakaś benzyna, czy ki licho? U nas to inaczej; naręcze drzewa na komin, buzuje się jak sto dyabłów, trzeszczy, pryska, człowiek wie przynajmniej, że ma przed sobą ogień, a to co? Świeci się jak łojówka u żyda na szabas. Nie! Szczęśliwy jestem, że na wsi siedzę i mam nadzieję, że siedzieć będę do śmierci. No, zresztą niech tam, Basia naprzykład lubi miasto i będzie uszczęśliwiona, mieszkając w Warszawie. Cóż ty na to Ignasiu?
— Ja widzisz, rzeczywiście... nie wiem jak to powiedzieć.
— Nie jesteś zdecydowany. Bardzo słusznie. Bez namysłu nic się nie powinno postanawiać i przedewszystkiem karty na stół. Ja bo widzisz taki już jestem, jasno, krótko i węzłowato. Wóz albo przewóz, starosta albo kapucyn! Słuchajże i wiedz co się dzieje. Pierwsza rzecz, podobałeś się Basi, a ona podobała się tobie, bo jużci nie zaprzeczysz, że ci się podobała. W szczęśliwą godzinę spotkaliśmy się, i tak jakoś od razu przypadliście sobie do gustu. A gust masz, Basia nie jest modna Warszawianka, to prawda, ale za to zdrowa jak krzemień, doktor od niej trzech groszy jeszcze nie zarobił. Piękna kobieta, może nie?
— O tak... tak... bardzo nawet...
— Więc krótko i węzłowato, przystąpmy do rzeczy, Basia liczy sobie lat... nie wiem zresztą ile ona sama sobie liczy, bo kobieca arytmetyka rozmaita bywa, ale fakt jest, że na świętą Barbarę kończy trzydzieści sześć, jak obszył.
— Nie wygląda na tyle.
— Już to widzisz ród taki, starsza jest ona ode mnie. Temperament ognisty, charakter niezgorszy, ma ona swoje fanaberye, ale od tego mąż, żeby je trzymać na wodzy. To już jego rzecz. Za pierwszym mężem była Basieńka dwanaście lat, wdową jest od lat czterech. Małżeństwo było bezdzietne, co właśnie dobrze się zdarzyło, jak w tym razie. Teraz, kochany Ignasiu tak. Kładźmy karty na stół. Po pierwszym mężu ma Basia dziesięć tysięcy w listach zastawnych, to jest jej własne, żadna familia prawa do tego nie ma. Procesowali, ale przerżnęli we wszystkich instancyach i poszli spać. Dalej, ten folwark, w którym ja gospodaruję, Kopciówka, w trzeciej części należy do Basi i ex-re tego ma ona zahypotekowane u mnie piętnaście tysięcy, jak drut. Płacę regularnie sześć procent, ale że mi się to cokolwiek przykrzy, więc połowę mogę oddać za rok, a drugą połowę za trzy lata. O ruchomościach, biżuteryach i różnych fatałaszkach nie ma co mówić. Jest tego moc.
Na twarzy pana Ignacego ukazał się mocny rumieniec, pan Michał zaś dolał do swej szklanki porządną dozę cognacu i tak kończył:
— Oto cała sytuacya; jak ci się podoba, to dziś pucnij Basię w łapkę i właź pod pantofel, jak nie to nie, wola twoja. Ja sobie tylko dwie rzeczy zastrzegam: primo, intercyza, secundo, nie marudzić. Pieniężnych interesów, żebyście nawet kochali się jak kanarki, bez aktu i bez rejenta robić nie dam, a że wesele wyprawi się u nas, to jest u mnie w domu, więc radbym jak najprędzej to załatwić, bo rozumiesz przecie, że jest to piekło w domu niemałe i urwanie głowy, a ja lubię spokój. Szczęśliwy będę, jak się wszystko skończy, państwo młodzi odjadą, a ja z wolną głową zabiorę się do swoich gospodarskich interesów, bo człowiek powinien pilnować tego przedewszystkiem z czego chleb je, a ja muszę tej zimy dwie partye wołów opasowych do Warszawy dostarczyć. No Ignasiu, cóż ty na to... Szwagrowieśmy, czy tylko jak dawniej, koledzy?
Pan Ignacy wyciągnął rękę do swego gościa, ten pochwycił go w objęcia, uścisnął, jak w kleszczach, wycałował i rzekł:
— Tak to lubię... dziś się Basi oświadcz, a jutro bierz urlop i jedziemy wszyscy do Kopciówki. Tam będziecie sobie gruchali jak dwa gołąbki, a moja magnifika postara się o to, żebyś nie schudł przez ten czas. Tylko słuchaj Ignasiu...
— Czy jaki warunek?
— Nie, rada. Trzymaj się ostro, uszy do góry, bo Basia, to nie Warszawska laleczka, to kobieta! Nieboszczyk, twój poprzednik, świeć Panie nad jego duszą, mógłby coś o tem powiedzieć.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jesienne słońce posyłało szarej, ogołoconej już prawie ze wszelkiej zieloności ziemi ostatnie pocałunki przed zimą.
Dzień był wyjątkowo ładny i ciepły, wiatr łagodny kołysał bezlistne gałązki drzew i unosił nici białej, jedwabnej przędzy „babiego lata.”
W ogrodzie, przytykającym do dworu w Kopciówce, po szerokiej alei grabowej, zasłanej, niby dywanem, grubą warstwą liści opadłych, prowadząc się pod rękę, szedł pan Ignacy z narzeczoną. Była to kobieta tęga, silna, dobrze zbudowana; nie przesadził brat jej, pan Michał, mówiąc, że jest zdrowa jak krzemień. Rysy twarzy miała dość pospolite, ale przyjemne, na ustach uśmiech zadowolenia.
Wpatrywała się w swego towarzysza, oparta na jego ramieniu i z zadowoleniem widocznem, słuchała co mówił.
— Za tydzień — szeptał, — za tydzień więc, będziemy u siebie. Jak to słodko brzmi „u siebie,” „u nas.”
— Za tydzień, tak. Ja, chociaż na wsi urodzona i wychowana, nie lubię prowincyi, i szczęśliwa jestem, że dalsze życie moje upływać będzie w dużem mieście. Pod tym względem gusta nasze są zgodne.
— Sądzę, że i pod innymi również będą zgodne.
— Tak pan myśli?
— Naturalnie, jakżeby inaczej być mogło.
— Czasem.
— A nie, jeżeli się kocha.
— Czy miłość jest trwała?
— Wieczna — szepnął, całując jej rękę.
Uśmiechnęła się i spojrzała na niego tak, jak gdyby chciała powiedzieć:
— Będziesz się miał zpyszna, jeżeli kłamiesz.
— Wieczna, wieczna — powtarzał, — taka jak dziś, będzie i jutro i za rok, i za dziesięć.
— Nie zapominaj, kochany panie Ignacy, że ja jestem wdowa.
— Więc cóż stąd?
— Więc już słyszałam wyznanie miłości i wiem co to warto.
— O! nie chcę ubliżać pamięci mego szczęśliwego poprzednika, ale jak niema dwóch jednakowych liści na drzewie, tak też niema i dwóch ludzi jednakich.
— Tak pan myśli?
— Bez wątpienia. To jest pewnik, fakt nawet przez naukę stwierdzony.
— A zatem, z tego pewnika wypływa, że ja, próbująca szczęścia w małżeństwie po raz drugi, mogę trafić, albo na lepszego towarzysza, albo na gorszego.
— Dlaczego na gorszego?
— Bo, jak pan mówisz, dwóch jednakowych niema.
— Ja miałbym być gorszym, ja który obecnie czuję się tak szczęśliwym, tak szczęśliwym, że wypowiedzieć tego nie umiem.
— Czy istotnie tak? — zapytała z uśmiechem.
— Tak, jak może szczęśliwym być człowiek, któremu się najpiękniejszy sen wyśni, jak marzyciel widzący spełnienie swych pragnień.
— Jesteś pan marzyciel? Ja bardzo lubię marzycieli.
— Marzyciel... zawsze marzyciel... prawie od dziecka, umysł mój marzeniami był zajęty.
— Może pan poeta... nie tworzyłeś nigdy wierszy, panie Ignacy?
— Co prawda, nie. Marzyłem dla siebie, nie widząc potrzeby wtajemniczania obcych.
— A gdybym ja chciała poznać pańskie marzenia?
— To co innego. Pani wiesz, że obcą dla mnie nie jesteś.
— A czybyś pan wyznał mi wszystkie?
— Oczywiście.
— Bez wyjątku?
— Bez najmniejszego.
— Ej, panie Ignacy, ostrożnie, bo gdyby mi tak przyszła ochota zajrzeć w głąb pańskiej duszy, a przecież jak pan powiadasz, jest to niby moja dusza, ta pańska dusza i to podobno na zawsze.
— Podobno! Ale bez najmniejszej wątpliwości; nie mam dla pani nic ukrytego, żadnych tajemnic.
— A więc — rzekła opierając się mocniej na jego ramieniu, — więc marzycielu kochany, mów, spowiadaj się ze wszystkich tajemnic twej duszy. Słuchać będę chętnie i sądzić pobłażliwie, ale uprzedzam, że odnosi się to tylko do pewnego terminu.
— Terminu?
— Pamiętasz pan dzień trzydziesty września?...
— Miałbym zapomnieć o najpiękniejszej dacie w mojem życiu?
— Zapisz ją pan sobie dobrze w pamięci, w kalendarzu, na ścianie, gdzie chcesz, bo ona ważną rolę w naszych stosunkach grać będzie.
— Ja sądzę...
— Wytłómaczę jasno. Do tego dnia byłeś panie Ignacy, zupełnie wolny i niezależny, mogłeś myśleć, działać, postępować, jak sam chciałeś, jak ci się tylko podobało i ja nie mogę mieć pretensyi o to, ale od trzydziestego września już do siebie nie należysz, jesteś mój i mam wszelkie prawo poddać cię kontroli.
— Nie mam nic przeciwko temu, owszem.
— Choćbyś nawet miał, to mi wszystko jedno; ja się praw swoich łatwo nie wyrzeknę, przeciwnie, bronić ich będę wszelkiemi siłami, ale to kwestya przyszłości, o czem innem mówiliśmy, mój przyszły mężu i panie — dodała z lekkim odcieniem ironii, — mówiliśmy o twoich marzeniach, miałeś mi je dać poznać; więc mów, chcę poznać całe twoje życie od dzieciństwa... słucham... Jakżeż te marzenia snuły się.
— Ano, od dzieciństwa, to rozmaicie. Rodzice moi byli niezamożni, nieraz bieda zaglądała do domu, matka oszczędzała, a ojciec pracował, częstokroć na kolacyę trzeba było jeść chleb suchy.
— To nie marzenie, panie Ignacy, lecz rzeczywistość.
— Tak, ale z niej snuły się marzenia.
— Z suchego chleba?
— Właśnie. Marzyłem, żeby kiedyś można mieć chleb z masłem, albo z szynką, żeby matka kupowała więcej... ale to się nie spełniało.
— Biedny chłopiec! Czemuż nie znałam pana wówczas; może byłabym mogła co zaradzić.
— Później oddano mnie do miasta do szkół.
— A więc znów marzenia o nauce, może o sławie i wysokiem stanowisku. Chłopcy tak marzą niekiedy.
— I ja marzyłem, ale nie o sławie. Cóż tam sława! Ani jej ukroić, ani na chlebie rozsmarować. Ja nie rozumiem, co z niej przyjdzie. O nauce marzyłem. Całe noce przesiadywałem, aby zdobyć trójkę z łaciny, nie obciąć się z greckiego i otrzymać promocyę, bo oczywiście czem się prędzej szkoły skończy, tem prędzej się z nich wyjdzie, a marzyłem o tem, żeby wyjść jak najprędzej, bo gospodyni u której na stancyi stałem, była bardzo skąpa i nieraz trzeba było głód cierpieć. W ostatnich latach pobytu w szkole dawałem lekcye młodszym uczniom i tym sposobem miałem trochę zarobku.
— Aha, więc już głód nie dokuczał?
— Ale gdzietam! dokuczał jeszcze bardziej, gdyż jako chłopiec starszy, miałem większy apetyt. Jabym mógł cały bochenek chleba zjeść, a ona mi dawała na śniadanie dwie bułki! Co to znaczyło! a obiady były liche i skąpe.
— Przecież, mając pieniądze można było sobie radzić wobec skąpstwa tej niegodziwej gospodyni.
— Proszę pani, to prawda, ale cóż, kiedy ja byłem taki idealista, taki niepoprawny marzyciel. Nieraz sypiać nie mogłem po nocach, tak mnie te myśli pochłaniały i niepokoiły. Mając rubla, marzyłem o dwóch; gdy trzy złożyłem, to obraz pięciu prześladował mnie na każdym kroku. Najgorzej było, gdym do dziesięciu doszedł. Szczerze się pani przyznam, że to były bardzo ciężkie chwile w mojem biednem życiu.
— Nie potrafię sobie wyobrazić jakie przykre strony może mieć posiadanie dziesięciu rubli.
— Dla ludzi zwyczajnych, proszę pani to nic. Taki ma dziś dziesięć, jutro ośm, albo nic, to mu wszystko jedno. Obojętny zupełnie, ale dla marzyciela, niech mi pani wierzy, że to męczarnia. Chwilowa, powiem nawet, że przyjemna, ale męczarnia...
— Jakże?
— Wytłómaczę pani. Sen ucieka z powiek, głowa pełna marzeń, bo żeby tak do tych dziesięciu jeszcze dziesięć, i jeszcze dziesięć i jeszcze kilka razy, to złożyłaby się setka, a przyzna pani, że to już ładny pieniądz.
— Chyba jednak przed skończeniem szkół, nie doszedłeś pan do urzeczywistnienia tej myśli?
— Owszem doszedłem. Miałem dwie setki, właściwie dwa listy zastawne i czterdzieści trzy ruble w gotówce, kiedy dostałem patent. Moi koledzy wstępowali do uniwersytetów, ja nie chciałem. Nie opłaci się, bo to widzi pani trzeba koszta ponosić i na rezultat długo czekać... lepiej od razu wziąć się do takiego zajęcia, które przynosi dochód. Trafiło się szczęśliwie, dostałem posadę i znowuż zacząłem marzyć, żeby awansować... żeby trochę większy dochód mieć. Jak zwyczajnie, niepoprawny idealista, marzyciel, a przytem żyło się oszczędnie, grosz do grosza składając, byle prędzej dojść do celu.
Pani Barbara uśmiechnęła się kilkakrotnie podczas tego opowiadania.
— Powiedz pan — rzekła, — czy w tych marzeniach pańskich grała jaką rolę kobieta.
— Kobieta?
— Cóż się pan tak dziwi!
— Ano, bo...
— Ale grała, czy nie? Myślałeś pan o jakiej, czy nie myślałeś, albo tak, albo owak?
— Myślałem — odrzekł po chwili.
— Zapewne o ładnej...
— Nie wiem.
— No, przyznaj się, panie Ignacy. Cóż to zdrożnego, że młody człowiek marzy o ładnej kobiecie? Powszechnie tak się dzieje. Czy pańska wyśniona była blondynka?
— Nie.
— A więc brunetka, tak jak ja. Ej, figlarzu, pochlebiać mi chcesz, wmawiać, że marzyłeś o mnie, wówczas jeszcze kiedy ci znaną nie byłam.
— Ależ zapewniam panią, że to nie była brunetka.
— Ani brunetka, ani blondynka, więc oczywiście ruda. Oryginalny gust.
— I nie ruda, niech mi pani wierzy.
— To już nie wiem jaka.
— Ja sam nie umiem tego dobrze określić. Marzyłem o kobiecie, ale w tem marzeniu nie było wcale kobiety.
— Cóż to za łamigłówka szczególna?
— Trochę cierpliwości; jeżeli pani łaskawa słuchać, to wytłómaczę...
— Najchętniej, zaciekawiasz mnie...
— Otóż, przyznam się szczerze, marzyłem o kobiecie, ale nie o żadnej z grona moich znajomych, nie o żadnej z tych, które widywałem na ulicy, w teatrze, w ogrodach... Kobieta, która figurowała w tych myślach, była przyszła moja żona. Jaka ona miała być: brunetka, blondynka, szatynka... o tem myśleć nie mogłem, gdyż nie byłem zdecydowany na wybór. Przyzna pani, że na to trzeba czasu i przygotowania... Ja bo tak po maleńku, stopniowo... obliczałem dokładnie, ile trzeba na utrzymanie domu, na urządzenie, na różne rzeczy...
— I nie wyobraziłeś pan sobie, jak pańska żona wyglądać będzie?
— Owszem, wyobraziłem.
— I jak?
— No, że będzie zawsze ładnie ubrana, według ostatniej mody, że obiad będzie o trzeciej, herbata o siódmej, że niekiedy wybierzemy się do teatru, albo na koncert... w miarę jak będzie można, bo przyzna pani, że żyć nad stan byłoby wielką niedorzecznością.
— Ależ bez wątpienia, ja nigdybym się na to zgodziła, ale jeszcze jedno pytanie, tylko odpowiedź musi być szczera.
— Jak najszczersza.
— Czy na pańskiej drodze, na drodze pańskiego życia, nie trafiła się nigdy osoba, którą pragnąłbyś nazwać żoną...
— No... pani.
— Ale przede mną. Uwierzyć nie mogę, aby młody człowiek do lat trzydziestu mógł dożyć, nie zająwszy się ani razu jakąś panienką.
— Tak...
— Oh, pewnie nie o jedną starałeś się, panie Ignacy...
— Niby co do jednej istotnie miałem zamiar...
— A widzisz! i kochałeś ją?
— Nie wiem...
— No, no, bałamucie, przyznaj się.
— Gdybym się był z nią ożenił, to zapewne pokochałbym ją... tak... byłem dla niej życzliwy i przez życzliwość nie ożeniłem się.
— Nie rozumiem...
— Prosta rzecz, proszę pani... Ja nie jestem majętny, niewielki kapitalik, szczupła pensya, ona zaś miała mieć, po najdłuższem życiu rodziców, domek i niby było spodziewane, że jej wuj, stary i dość majętny kawaler coś zapisze... Tymczasem wujaszek ożenił się... zapis przepadł; przez samą więc życzliwość nie mogłem się żenić z tą panienką, bo brać żonę na to, żeby miała cierpieć niedostatek, to nieszlachetna rzecz — kto inny możeby nie miał tych skrupułów, ale ja jestem idealista i niepoprawny marzyciel...
Chciał mówić jeszcze, ale z drzwi, wychodzących na ogród rozległ się grzmiący, potężny głos pana Michała.
— Gołąbki! na obiad!... a prędzej, bo rosół wystygnie!...

V.

Ta druga fotografia panny Teofili, robiona w rok później, w rok po ostatniej wizycie pana Ignacego, daleko lepiej się udała. Fotograf nie miał najmniejszej trudności z pozowaniem, aparat błyskawiczny wcale nie był potrzebny. Bo też i panna Teofila dużo się w ostatnich czasach zmieniła, wszyscy znajomi przyznają, że chociaż bledsza, znacznie jest teraz piękniejsza. Nie tak żwawa, nie tak ruchliwa, jak dawniej, spoważniała, nie śmieje się tak często, jak wprzódy, jest nieprzystępna i zamyślona... Wyprawa, nad którą ciotka Weronika napracowała się tyle, spoczywa w komodach i kufrach, nie zmarnuje się, bo konkurentów nie brak, ale panna odrzuciła już dwóch, nie śpieszy się za mąż. Mówi, że dobrze jej z rodzicami i że ma obowiązek pielęgnować ich...
Matka tego pielęgnowania nie potrzebuje, ale ojciec zapada na zdrowiu — od niejakiego czasu kwęka, humor utracił, ciągle mu coś dolega, tak, że porzucił biuro, wycofał swój kapitał złożony w kasie oszczędności i siedzi ciągle w domu.
Mizantropem się stał. Ciągle powtarza, że świat podły, a ludzie niegodziwi. Uśmiecha się wówczas tylko, kiedy córka przy nim usiądzie, rozmawia z nim, albo też jaką zajmującą książkę na głos czyta.
Tylko przy czytaniu sceny miłosne opuszczać musi, bo pan Ludwik zaraz przerywa, wołając:
— Kłamie bezczelnie! Teraz niema już ludzi, którzyby kochać umieli. Kłamie, łotr, obłudnik, faryzeusz!
I tak się przytem zapali, rozczerwieni, rozgorączkuje, że nieraz zachodzi obawa, aby apopleksyi nie dostał.
Teofilka uspokaja go wtedy.
— Ojcze — mówi — tak sądzić nie trzeba... są źli i dobrzy, nikczemni i zacni. Nie można wszystkich bezwarunkowo potępiać.
— Łajdaki i basta! a ty powinnaś o tem lepiej wiedzieć, niż każda inna kobieta. Jabym takich wszystkich w jeden wielki moździerz wsypał i na pieprz utłukł... Rozumiesz!?
— Ach, ojcze, ojcze... Ojczulek przecież jest chrześcijanin i bogobojny człowiek, do kościoła chodzi, pacierz mówi i codzień powtarza: „jako i my odpuszczamy naszym winowajcom...”
— No, to winowajcom, ale nie takim obłudnikom! Niech go licho porwie, nie chcę słyszeć jego nazwiska, nie chcę wspominać o nim... Nie mogę, jak cię kocham, Teofilko, nie mogę... a spodziewam się, że i ty mu chyba nie przebaczysz?
Wzruszyła ramionami z politowaniem.
— Już dawno przebaczyłam — rzekła.
— Ty?!
— Naturalnie, lepiej, że zdemaskował się wcześnie, że nie zostałam z nim na całe życie związaną.
— Może masz słuszność, moje dziecko, może... ale ja zawsze do niego żal mieć będę... Żeby taką dziewczynę jak ty porzucić, to trzeba być i złym, i głupim...
Ciotka Weronika ciągle pracuje w sklepie, wciąż coś zapomina i znów przypomina sobie... tresuje Zośkę, gniewa się na Maryannę, do państwa Ludwików często przychodzi.
Jednego dnia wpadła jak uragan.
— Wyobraźcie sobie — rzekła — widziałam ich oboje...
— Kogo?
— Ano tych... jakże ich tam! Zapomniałam... no Ignacostwo... Ona wygląda jak ćwik, on jakiś przygnębiony i smutny... Dobrze mu tak, ma co chciał.
— A cóż mu złego? Ma żonę podług swej myśli, ma majątek, to znaczy, ma wszystko, o czem marzył...
— Aha, zapewne — odrzekła ciotka Weronika — i woli swej nie ma, i służyć musi na łapkach, i tańczyć jak mu jejmość każe... Śliczne szczęście! Ja wiem... wiem... Przed Marcelim żalił się, bo i tamten także nie osobliwie wyszedł... Marcelego mi żal, ale co się tycze Ignasia, niech go tam, ma, co sobie wymarzył...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.