<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Marzyciel
Pochodzenie Wnuczek i inne nowelle i obrazki
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1896
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Był wieczór sierpniowy, zegar na Obserwatoryum astronomicznem wskazywał godzinę ósmą; do ogrodu Botanicznego, do Łazienek, płynęła fala ludzi spragnionych ochłodzenia, powietrza, widoku świeżej zieleni.
Wszystkie ławki były zajęte, we wszystkich alejach ludno.
Śliczny pałacyk Łazienkowski przeglądał się w stawie, po którym pływały poważne łabędzie, zachwycał oko teatr na wyspie, posągi, egzotyczne rośliny przed pałacem, gondole na gładkiej powierzchni wody, olbrzymie drzewa rozściełające cień przyjemny.
Szumiał wodotrysk, bawiły się dzieci, starzy gwarzyli, zakochani szeptali, a wszyscy radziby byli przedłużyć pobyt w ślicznym parku, wśród drzew i zieleni i odwlec chwilę powrotu do dusznych ulic i rozgrzanych przez całodzienny upał domów.
Na ławce, nad samym stawem siedziała panna Teofila z rodzicami. Ojciec z matką rozmawiał o swoich kłopotach biurowych, o niegodziwości lokatorów kamieniczki, którzy i z zapłatą komornego nie śpieszą i coraz jakichś odświeżeń i reparacyj żądają, a panna Teofila nie wtrąciła się do rozmowy. Siedziała zamyślona i kreśliła końcem parasolki na piasku jakieś dziwaczne kwiaty i desenie.
Rodzice panny Teofili, podczas lata przynajmniej kilka razy na tydzień odwiedzali wspaniały park Łazienkowski i tylko wielka niepogoda mogła ich od tych wycieczek powstrzymać. Lubili oni to ustronie, kochali je nawet, zżyli się z niem.
On i ona, pracowite dzieci Warszawy, mieli dużo wspomnień, ściśle z tym parkiem związanych. On, dzieckiem jeszcze, tu się z rówieśnikami gonił, kasztany zbierał, ona ze skakanką, lub obręczą, jako kilkoletnia dziewczynka, uwijała się po alejach.
On tu bywał później, jako gimnazista, młodzieniec, jako początkujący urzędnik w biurze prywatnem, ona jako pensyonarka, później jako dorosła panna na wydaniu.
W tym parku poznali się, w tym parku nad stawem on jej miłość swą wyznał, tu spacerowali jako narzeczeni, jako małżonkowie, tu przywozili w zgrabnym wózeczku małą Teofilkę, aby się pod cieniem lip i kasztanów bawiła, tu nareszcie przychodzą z tąż samą Teofilką, jako już dorosłą panną. Przez tyle lat można się do miejsca przyzwyczaić i polubić je można.
To też ile razy są w Łazienkach, różne miłe wspomnienia im na myśl przychodzą, każda ławka, każde prawie drzewo je przynosi.
Pobrali się z przywiązania. On był początkującym urzędniczkiem, ona bezposażną panienką, żyli w mierności, po mieszczańsku, z kredką, z oszczędnością groszową, potrzeby mieli skromne, więc niedostatku nie zaznali, a kiedy po piętnastu latach pożycia, niespodziewana sukcesya, kilka tysięcy rubli wynosząca, na niego spadła, kupili w starej dzielnicy Warszawy dom o trzech oknach frontu z oficyną i nie zmienili w niczem trybu życia.
Wielce to uroczysty dzień był dla nich, kiedy na świeżo nabytej nieruchomości umieszczona została tablica z napisem: „Nr. XX. dom Ludwika i Joanny, małżonków Widelskich.” Mogli już być spokojni o los Teofilki, boć oczywiście, obywatelska córka, z majątkiem i edukacyą, miła i przystojna, starą panną zostać nie może.
Co się tycze owej edukacyi, była ona jak kamienica, bardzo średnia, prawie mała, taka jaką dać może czteroklasowa pensya, ale rodzice o wyższej nie marzyli, gdyż ta jaką dali córce, według ich pojęć była wystarczająca. Prócz edukacyi, matka dała córce dobre zasady, nauczyła ją oszczędności, szanowania grosza.
Czegóż więcej przy urodzie i kamienicy potrzeba?
Tego samego zdania był i ojciec. Pana Ignacego miał on już od dawna na widoku, ale rad był, że młody człowiek z krokiem stanowczym nie śpieszy. Panienka młoda jeszcze, a gdyby poszła zamąż i opuściła dom rodzicielski, to trudno byłoby się przyzwyczaić do jej nieobecności.
Zmrok zapada, ostatnie promienie słońca już zagasły, w górze gwiazdki zaczynają mrugać, wielkie stare drzewa szumią poważnie, od wody chłodniejszy wietrzyk zalatuje, żywa fala ludzi płynie w powrotnym kierunku, coraz więcej wolnych ławek, coraz bardziej pusto w alejach.
— Szczególna rzecz — odezwała się pani Joanna, — dlaczego on dziś nie przyszedł?
— Widocznie nie miał chęci — odrzekła panna Teofila, coraz energiczniej kreśląc jakieś floresy końcem parasolki na piasku.
— O kim mówicie? — spytał ojciec.
— O Ignacym.
— Jest też o kim wspominać! — rzekła panna Fila. — Nie przyszedł, to nie przyszedł. Mogę mamę zapewnić, że ani trzęsienia ziemi z tego powodu nie będzie, ani świat się nie skończy. Chodźmy do domu mamo, takie nudy w tych Łazienkach, takie nudy!
— Co też ty dziecko mówisz? Czy jest piękniejsze miejsce na świecie?
— Co pięknego, moja mamo, trawa, woda, drzewa... wielka osobliwość!
— Panna nie w humorze — rzekł pan Ludwik, — ale niema racyi się gniewać. Teraz przypominam sobie: Ignacy nie mógł dziś tu przyjść, dla tej prostej racyi, że go w Warszawie niema.
— Wyjechał?!
— Tak jest.
— Czy mówił co ojcu o tym zamiarze?
— Mnie nic, ale spotkałem dziś na ulicy jego zwierzchnika i ten mi wspominał. Chwalił go przytem, bardzo chwalił.
— Proszę!
— Tak, tak; mówił, że bardzo pracowity, pilny, zdolny i że, jak dwa razy dwa cztery, awans go nie minie. Dziś już ma ośmset rubli pensyi, po Nowym Roku dojdzie do tysiąca. A co, panno Teofilo, dzielny chłopak?!
— Cóż mnie to obchodzi? — odrzekła, wzruszając ramionami.
— Uważasz Joasiu, ona mówi, że ją to nic nie obchodzi, a jestem przekonany, że się ucieszyła niezmiernie. Taki awans, to nie żarty. Czy panna wie, że Ignacy może z czasem zostać dyrektorem biura, prawą ręką prezesa i głównego akcyonaryusza towarzystwa, że może zajść daleko, bardzo daleko...
— Niech sobie idzie dokąd chce, a my śpieszmy do domu. Jest już chłodno.
— Dziś chłodno!
— To jest... no tak, omyliłam się, jest gorąco i pić mi się chce.
— No, to chodźmy.
Pan Ludwik powstał z ławki, podał rękę żonie i wszystko troje opuścili ogród.
Panna Teofila odpięła różę od gorsu i nerwowym ruchem poskubała ją na kawałki. Bladoróżowe płatki pięknego kwiatu posypały się na ziemię.
Przy bramie ogrodu Botanicznego, stał, jakby oczekując umyślnie, pan Ignacy.
— Dobry wieczór państwu — rzekł.
— A jest zguba! — zawołał pan Ludwik, — myślałem, że się już nie zobaczymy.
— Ja to nic nie myślałam — zaprotestowała panna Teofila.
— Podobno wyjeżdżałeś, panie Ignacy.
Młody człowiek zmięszał się.
— Skąd pan wie? — zapytał.
— Ha, no, wiedzą sąsiedzi jak kto siedzi, spotkałem się przypadkowo z panem Kellerem i on mi właśnie wspominał.
— W istocie, wyjeżdżałem, ale tylko na dwa dni.
— Daleko?
— I... nie bardzo... parę stacyi koleją. Wróciłem przed dwoma godzinami i udałem się zaraz tutaj, w przekonaniu, że państwa spotkam.
— Spodziewam się — rzekła pani Joanna, — że odprowadzisz nas do domu i zostaniesz na herbacie.
— Z największą przyjemnością, ciociu.
— No, to podajże rękę Teofilce i pospieszajmy, bo kawał drogi do domu, a dorożką jeździć nie lubię. Trzeszczy to, huczy, trzęsie i kosztuje.
Młody człowiek zbliżył się do panny Teofili z zamiarem podania jej ręki.
— Bardzo dziękuję, jestem dość silna, aby iść o swojej mocy.
— Czem panią obraziłem?
— Niczem.
— Jednak się kochana kuzyneczka gniewa.
— Kuzyneczka bardzo daleka, a...
— Może nie kochana?
— Nie chcę o tem wiedzieć.
Jakaś grupa przechodniów rozdzieliła młodą parę.
— Widzi pani, jak to źle nie słuchać rodziców, w takim tłoku trzeba koniecznie iść pod rękę. No, służę pani.
— Jeżeli to ma być koniecznością.
Oparła się lekko na jego ramieniu, przez jakiś czas postępowali w milczeniu, on przerwał je pierwszy.
— Ciekawym, co też kuzynka o mnie myślała?
— Nic.
— Zupełnie?
— Ani przez jedną chwilę nawet.
— Przepraszam, ale nie wierzę.
— Grzeczny pan jesteś i nic a nic nie zarozumiały! Skoro powiadam, że nie myślałam, to powinno panu wystarczyć. Na jakiej zasadzie możesz mi pan przeczyć?
— Widzę, że pani jest zagniewana, a nie wyobrażam sobie, jak można się na kogoś gniewać, wcale o nim nie myśląc.
— Właśnie, że można.
— Jabym nie potrafił!
— A ja umiem.
— Więc pani jednak przyznaje, że się na mnie gniewa.
— No, tak, gniewam się; chociaż właściwie, co pana może interesować mój gniew?
— To pytanie! przecież ja chcę z panią być w zgodzie, w harmonii jak najlepszej, zawsze, zawsze, przez całe życie.
Właśnie przechodzili obok latarni ulicznej, przeto żywy rumieniec, który nagle na twarzy panny Teofili wykwitnął, nie mógł się ukryć przed wzrokiem młodego człowieka.
— Czy mi już pani przebaczyła? — szepnął przytulając silniej jej rękę do siebie. — Ja nie wiem, com właściwie zawinił, ale przepraszam stokrotnie, obiecuję poprawę z całego serca, tylko niech się pani nie gniewa. No jakże?
— Ja nic nie mówię.
— Jak mam to milczenie rozumieć?
— Jak się panu podoba. Dlaczego mi pan nie powiedziałeś, że wyjeżdżasz?
— Bo mi niespodziewanie podróż wypadła.
— Same niespodzianki... i dokąd to pan odbywałeś wędrówkę?
— Bardzo niedaleko.
— Tak samo odpowiedziałeś pan przed chwilą memu ojcu, ale ja nie jestem mocna w geografii i przyznam się ze wstydem, że nie wiem w której stronie świata leży miasto, czy wieś Niedaleko. Takiej ignorantce jak ja, należy się bliższe wyjaśnienie.
— Co pani po tej wiadomości?
— Właściwie nic, ale kto żąda przebaczenia, musi być szczerym.
— A więc będę nim. Jeździłem do Siedlec.
— A po co?
— W pewnej sprawie... w sprawie majątkowej.
— Tak? To pan posiadasz majątek? Nie wiedziałam o tem.
— Właściwie nie mam, ale kiedyś mogę mieć, w przyszłości.
— Hm... hm... Śliczną przyszłość masz pan przed sobą. Ojciec mówił, że czeka pana awans, że z czasem zostaniesz jakimś bardzo wielkim dygnitarzem. Onieśmielona jestem... i doprawdy nie wiem jak mam pana tytułować, czy mówić „szanowny dyrektorze,” czy też „panie dobrodzieju.”
— Jabym pragnął, żeby pani tytułowała mnie kuzynkiem... Ignasiem.
— Co to, to nie.
— A jednak był czas, że mówiliśmy sobie po imieniu.
— Czas przeszły, dokonany, a zatem nie powracający się już.
— A jednak taki przyjemny! Czy nie chciałaby pani, żeby się wrócił?
— Albo ja wiem? Ostatecznie wolałabym kuzynku, widzieć cię takim jak niegdyś, miłym, wesołym chłopcem, aniżeli...
— Jakim?
— A takim oto skrytym, pełnym tajemnic dygnitarzem przyszłości, właścicielem majątków.
— Ach, kuzyneczko, Filu! ja dla ciebie zawsze...
— Dzieci, dzieci! — zabrzmiał głos pana Ludwika.
Młodzi stanęli.
— Już nie wytrzymam — rzekł pan Widelski — pędzicie jak lokomotywa, nadążyć wam nie mogę, zasapałem się, zmęczyłem, a do domu jeszcze kawał drogi. Jesteśmy dopiero na Brackiej.
— Prawda.
— Ano widzicie, proponuję zatem odpoczynek. Pójdziemy przez Saski ogród, czas prześliczny, a ten szelma księżyc kusi formalnie. W ogrodzie posiedzimy, stamtąd wstąpimy na herbatę do cukierni, a kolacyę to nam Joasia da w domu. Przypuszczam mateczko, że znajdziesz co do jedzenia w kredensie.
— Mój kredens nigdy nie jest pusty — odpowiedziała pani Joanna. — Będzie kolacya.
— Doskonale matuchno! kiedy hulać to hulać. Jutro święto, do biura nie idę, można więc i spać dłużej, a ten księżyc...
— Coś ty sobie dziś do księżyca upatrzył, Ludwisiu.
— Ha... taki szelma śliczny, że tylko spacerować, pisz, maluj, elektryczne światło. No, idźcie dzieci naprzód, tylko proszę, nie tak prędko. Wam, młodym, łatwo, a my z mamusią nie możemy tak zdążać.
Pan Ignacy przycisnął silniej rękę kuzynki i wrócił do przerwanej rozmowy.
— Ja zawsze — rzekł, — dla ciebie kuzyneczko, jestem takim, jak dawniej byłem.
— Nie widzę tego.
— Bo nie chcesz... a jednak tak jest. Od najmłodszych lat byłem marzycielem i marzyłem, marzyłem... tylko... o tobie... O gdybyś wiedziała, gdybyś ty wiedziała.
— O czem?
— Jak ja ciebie bardzo, jak bardzo kocham. Ja nie znam co sen, nie znam co wypoczynek. Obraz twój zawsze przed memi oczami, stale, wiecznie... Czy podzielasz moje uczucia? Czy odpowiesz na nie wzajemnością? Filu, jedyna moja, najdroższa.
Coraz silniej tulił jej rękę do siebie, coraz ciszej, a zarazem coraz namiętniej przemawiał, a ona drżąca, to czerwieniejąc, to blednąc naprzemian, słuchała tej mowy z niepokojem i z rozkoszą zarazem, słuchała jakby melodyi jakiej cudownej, zapominała co się z nią dzieje, nie widziała ani licznych przechodniów, tłoczących się na chodniku, ani przejeżdżających powozów, ani oświetlonych wystaw sklepowych, cała jej istność skupiła się w jednem rozkosznem, błogiem nie dającem się opowiedzieć, uczuciu.
A on, pochylony ku niej, ustami prawie jej małego dotykając uszka szeptał najczulsze wyrazy przywiązania i miłości, kreślił w najponętniejszych barwach obraz przyszłego życia we dwoje.
— Bo ty nie masz wyobrażenia — mówił, — ile ja już nad tem myślałem. Już mam nakreślony plan mieszkania, rysunek i kolor mebli, rozkład naszych zajęć, normę wydatków; ile na potrzeby codziennego życia, co na przyjemności, co na czarną godzinę. Cóż ty na to, ukochana moja!
— Ja nie chcę znać czarnych godzin, wszystkie powinny być jasne, promienne, bo...
— Bo co, co? jedyna.
— Bo ja... pana, to jest kuzynka... to jest ciebie Ignasiu... bardzo kocham i to jest wszystko, co ci w tej chwili mogę powiedzieć. Nie jestem obłudną, nie lubię kłamać, czekałam na twe wyznanie może od roku, od dwóch, tyś milczał. Nieraz zdawało mi się, że się łudzę, chociaż przeczuwałam, domyślałam się, że ty jednak trochę o mnie myślisz.
— Tak, o tak! Myślałem ciągle. Będziemy mieli kącik miły, wygodny, nie zabraknie nam nic, nie zaznamy niedostatku, przeciwności...
— Ach, ja o tem nie myślę...
— A ja wciąż. Awans, o którym twój ojciec wspominał, jest pewny, przyrzeczono mi; prócz tego, mam i inne widoki... będziemy bardzo szczęśliwi i bardzo bogaci.
— Ignasiu — szepnęła, — po co ty jeździłeś do Siedlec?
— To ci w głowie.
— Jestem ciekawa i sądzę, że od tej chwili nie powinno być pomiędzy nami tajemnic. Dlaczego powiedzieć mi nie chcesz?
— Ależ owszem, z całą przyjemnością; jeździłem ponieważ miałem tam interes.
— A jaki?
— Pieniężny. Trafiła się do nabycia suma hypoteczna, na bardzo dogodnych warunkach, a ponieważ miałem trochę gotowizny; więc chciałem kupić.
— Ja tego dobrze nie rozumiem.
— Nie dziwię się, ty się na takich rzeczach znać nie możesz, kochanie. Wytłómaczę ci to kiedy, przy sposobności, teraz mówmy o szczęściu. Wszak trzy pokoje dla nas dość będzie?
— Wszystko jedno; trzy, dwa, ile ci się podoba.
— Dwa za mało. Stosunki mam, trzeba będzie z ludźmi żyć, musimy mieszkać elegancko. A jaki kolor mebli?
— To mi zupełnie obojętne.
— Ja mam już upatrzony garnitur, bardzo ładny i niedrogi, bo widzisz ja od dawna już o szczęściu marzę i tak ciągle kombinuję, tak obmyślam...
— Jakiś ty dobry, Ignasiu.
Już w cukierni rodzice zauważyli, że coś pomiędzy Teofilką a panem Ignacym zajść musiało, pan Ludwik szepnął swej małżonce do ucha.
— Mówiłem, że ten księżyc ma w sobie coś szelmowskiego. Ja się na takich rzeczach znam, moja pani.
— Ale zdaje ci się — odrzekła pani Joanna.
— Przekonasz się wkrótce.
Tegoż samego wieczoru, pan Ignacy oświadczył się rodzicom swej ukochanej.
Była scena rozrzewnienia; matka miała łzy w oczach, córka rozpłakała się w objęciach matki, ojciec usiłował ukryć wzruszenie i nie pokazywać po sobie, że ma ochotę cały świat do serca przycisnąć.
Pan Ignacy był jakby cokolwiek zażenowany, co się łatwo dało wytłómaczyć uroczystością chwili.
Były błogosławieństwa i życzenia, snuły się projekta szczęśliwej przyszłości, a czas schodził tak szybko, że nie spostrzeżono nawet, kiedy różowe światło wschodzącego słońca oblało mury miejskie i napełniło blaskami pokój, w którym się znajdowało czworo ludzi szczęśliwych.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.