<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Mieszaniny literacko-artystyczne
Podtytuł Część I
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza
Tom XLVII
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1902
Druk Ludwik Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Występy Modrzejewskiej. — Wspomnienie. — Talent i sceptycyzm. — Jako warszawski sceptycyzm się rozpłakał. — Zostań czy pamiętaj? — Warunki miejscowe. — Nieco o teatrze i tem, co się go tycze. — Co lepiej? — Siły wewnętrzne. — Mamy szkołę polską, czy polskie
malarstwo? — Siemiradzki, Czachórski. — Walery Przyborowski. — »Rubin wezyrski«. — Pesymizm mego przyjaciela. — Kobiety i mężczyźni. — Miłosierdzie i miłość. — Frazes i prawda. — Powieści kobiet i czego w nich brak. — Powieść, której autorki nie wymieniam.

Wrażenia, jakie odbiera się w podróży, są jak kwiaty zasuszane w zielniku: zachowują swój kształt, ale tracą barwy i stopniowo blednąc, stają się wkońcu cieniem. Kwiat jednak raz uwiędły nie odzyskuje barwy ni woni, a ze wspomnieniami dzieje się jak z zapomnianą piosenką: niech do ucha jeden takt doleci, a odrazu przypominają się i słowa i nuta. Pamięć jest echem, trzeba tylko, by je jakiś głos rozbudził, a wówczas człowiek nanowo słyszy i widzi i pamięta.
Przypominam sobie oto w tej chwili pierwsze wystąpienie Modrzejewskiej w San Francisco i wszystko co mu towarzyszyło. Widzę noc gwiaździstą kalifornijską, oświecony jasno budynek teatralny, tłumy publiczności płynące do przedsionka i gromadki Polaków zebrane przed teatrem, nastrojone poważnie i uroczyście. Każdy z rodaków wiązał z tem wystąpieniem nie tylko nadzieję przyszłych powodzeń Modrzejewskiej, ale cząstkę miłości własnej narodowej; dlatego w każdem sercu odbywała się walka między wiarą w talent artystki a świadomością, na jak trudny krok się odważyła. Wystąpić na drugiej półkuli, w obcym języku, po ośmiomiesięcznej nauce — wystąpić wobec publiczności nieznanej a szorstkiej — i występować nie jako debiutantka, ale jako wielkość i gwiazda uznana, mająca wybór tylko między tryumfem a upadkiem, było to istotnie szczytem energii i woli, prawdziwem naprężeniem geniuszu, który po cezarowsku rzuca kości ze słowami: Aut Caesar aut nihil! Pod tem wrażeniem weszliśmy do teatru. Potem — pamiętam — w drugim akcie »Adryanny« wśród ciszy oczekiwania ukazała się Modrzejewska. I nie wiem co wówczas czuli inni, czy jeszcze biły obawą serca; wiem tylko, że dla mnie ukazanie się jej było jednoznaczne z tryumfem. Gdy tylko weszła, już byłem pewny, że bitwę wygra na wszystkich punktach. Przedtem nie widziałem jej oddawna, bom siedział w lasach i na wystąpienie umyślnie przybyłem do San Francisco; a więc gdym wówczas zobaczył tę królewską postać, tworzącą na głębokiem ciemnem tle sceny artystyczny obraz, ten profil grecki harmonijny i spokojny — gdym posłyszał ów głos drgający uczuciem i słodyczą, na myśl — sam nie wiem skąd — przyszły mi słowa Oktawa Feuilleta: »Rosweinie, Bóg ci dał wszystko« — i uspokoiłem się zupełnie. Komu »Bóg dał wszystko«, ten musi zwyciężyć. Jest to nie jego szczęściem, ale prawem. Potem też, gdym usłyszał oklaski i okrzyki, do jakich tylko ręce i piersi Far-Westu są zdolne, przyjąłem to jako rzecz naturalną i pomyślałem: Tak było w Warszawie, tak jest w San Francisco, tak będzie... w Warszawie...
Nie omyliłem się. Artystka jak kometa zakreśliła łuk świetlisty od Oceanu Spokojnego aż do Europy; za nią, jak warkocz za kometą, biegł rozgłos, pochwały, podziw i lepsza od tego wszystkiego wdzięczność ludzka za chwile jasne i wyższe, których dostarczyła tym, co na nią patrzali — a potem... Potem artystka przestała być kometą.
Nie wiem, czy w górach jakich, czy nad oceanem, obudził się w niej instynkt ptaka wędrownego, który wraca do gniazda; dość, że wróciła i ona. Italiam lato socii clamore salutant — jakie zaś wzajemnie zgotowano jej powitanie, o ile moje kalifornijskie: »Tak będzie i w Warszawie« sprawdziło się w rzeczywistości — pomówimy.
Prometeuszowy dar zwyciężył. Niezawodnie Modrzejewska, wyjeżdżając z Warszawy, zostawiła tylko przyjaciół w publiczności i krytyce; jeśli zaś tu i owdzie współzawodniczą niechęć, lub zazdrość słały za nią życzenia nienawiści, to o tego rodzaju uczuciach nie chcę mówić, sądzę bowiem, że atrament w moim kałamarzu może się przydać na coś lepszego. Z drugiej strony jednak niepodobna zaprzeczyć, że jej tryumfy zagraniczne zahaczyły tu i owdzie niejedną miłość własną, nawet w naszej publiczności. Każdy z nas jest krytykiem, choćby dla siebie samego; a że przytem po skończeniu pewnej liczby klas, ma się prawo być sceptycznym, każdy więc nawet ze szczerych wielbicieli Modrzejewskiej, przyznając jej wyjątkowy talent, czynił pewne spostrzeżenia: to mu się podobało, a owo mniej; gdyby był Modrzejewską, niejedno grałby inaczej; gdyby ją znał, zarazby jej otwarcie powiedział, że jego zdaniem w takich, nie innych sztukach powinna występować. Słowem: stało się modą nie przechodzić w sądach i uwielbieniach poza pewną miarę pod karą wykreślenia z warszawskich »esprits forts«. Tymczasem cóż się stało? Oto szeroka, samodzielna, stokroć liczniejsza i nie na żarty oświecona publiczność i krytyka bez wahania przeszły ową miarę; artystka, znana tylko w Warszawie, stała się artystką znaną w całym świecie; poważne głosy postawiły ją obok Racheli i Ristori, wogóle zaś uznano ją za jedną z większych żyjących znakomitości scenicznych. Że wobec tego wszystkiego, miejscowemu sceptycyzmowi zrobiło się — jakoś głupio na sercu, łatwo zrozumieć. Ale cóż było robić? Należało, albo dać za wygraną, albo faire bonne mine. Nic naturalniejszego, że chwycono się tego ostatniego środka i naumyślnie napompowano się powagą, wykrochmalono chłodem, zapięto aż pod szyję w szatę surowości — ...i sceptycyzm poszedł na pierwsze przedstawienie w sceptyczniejszem niż kiedykolwiek usposobieniu.
Jak mu było źle na »Adryannie«, Ty jeden wiesz, o Boże, równie jak i to, że jeszcze gorzej na »Julii« — na »Cudzoziemce« zrobiło mu się zupełnie słabo, a na »Damie Kameliowej« nie mógł już wytrzymać i rozbeczał się jak student. A cóż teraz będzie? Udawałeś, o sceptycyzmie, Bóg wie co, a beczałeś — samem widział. Czemuż udajesz? — Ale byłoby z mojej strony okrucieństwem wyzyskiwać położenie; przyznaj jednak, mój miejscowy sceptycyzmie, że miną tylko nadrabiasz, a w gruncie rzeczy masz ogromnie czułe serce, że kochasz swoje znakomitości i wogóle poczciwszy jesteś, niż się wydajesz. Co do mnie, nie biorę ci tego za złe z trzech powodów: raz, że moje »tak będzie« sprawdza się zupełnie, a zawsze miło jest być prawdziwym prorokiem; powtóre, że zwycięstwo nad tobą jest zapewne jednym z najmilszych tryumfów dla artystki; po trzecie, żeś i ty we łzach swoich i w ich szczerości odniósł także nad samym sobą zwycięstwo — a raczej popełniłeś najprzyjemniejsze samobójstwo. Wobec tego można grać teraz w odkryte karty i mówić szczerze. Założyłbym się więc, że dałbyś nie wiem co, gdyby Modrzejewska wyrzekła się roli Krzysztofa Kolumba i została raz na zawsze na scenie warszawskiej, jako jej duchowa przewodniczka i najcelniejsza ozdoba. Nie potrzeba się nawet o to zakładać, bo życzenia takie odzywają się coraz otwarciej w prasie. Słyszałem, że gdy artystka wyjeżdżała do Ameryki, zgromadzona po ostatniem przedstawieniu publiczność wołała: »Zostań! zostań!« Może owo »zostań« wołało za oceanem na artystkę w chwilach największych jej tryumfów i przywiodło ją znowu do ojczyzny. Dziś szczersze to jeszcze głosy, bo poznano, jak źle na naszej scenie bez Modrzejewskiej. Czy jednak ona zostanie? — wątpię. Gwoli ogólnemu pocieszeniu, zastąpię to słowo wyrazem: wróci, ale zostaćby mogła tylko w takim razie, gdyby nasza scena — wogóle nasz teatr nie był tem, czem jest na nieszczęście.
Czem jest? — nie komedyą, nie operą, więcej baletem. Musagietes w »Gazecie Polskiej« powiedział, że teatr jest tylko przydatkiem do baletu, ja zaś muszę się z nim zgodzić, choćby dlatego, żeby samemu sobie nie zaprzeczać.
Nikt nie ogarnia sił tej sceny, nikt nie robi sobie zadania życia z podniesienia jej na stanowisko pierwszorzędnej w Europie. Jeśli widać na niej jakiś ruch — ruch idzie z dołu, góra ziewa i »ambetuje się«. Karność przestrzegana jest nie względem sztuki, ale względem indywiduów. Jest ona rodzajem musztry. Im wyżej zadziera nogi Terpsychora, tem niżej opuszczają głowy Talia i Melpomena. Ale gdy mówię o tem, znowu przychodzi mi myśl, że szkoda mego atramentu, mówię więc tylko dlatego, by powiedzieć: Nie wymagajmyż, by w tych warunkach, w tych zależnościach, musztrach, karbach i biurach została artystka, przed którą świat stoi otworem i która musi czuć przy ramionach coś nakształt skrzydeł. Może na nich lecieć swobodnie, bardzo swobodnie na dalekie widnokręgi; może służyć sztuce — nie nadziei, że po pewnej liczbie lat urzędowania dostanie emeryturę; może być ogniskiem, koło którego wszystko się skupia, nie kręcić się jak słonecznik za jakiemś pyzatem słońca obliczem; może żyć w szerokim świecie artystycznym, nie — w udzielającym audyencye. Należy to wszystko zrozumieć. Należy odczuć, jak skrępowaną w swej artystycznej działalności czuje się tu wyżej uzdolniona osobistość, i wyobrazić sobie położenie wielkości, która dlatego właśnie, że jest wielkością, czuje się jednocześnie ciężarem. Kto sobie z tego zda sprawę, ten zamiast: »Zostań!« będzie wołał tylko: »Pamiętaj!« Gdybyż przynajmniej zostać było to służyć narodowej scenie — słodkoby było zostać; ale zostać i skarb wydawać po groszu i marnować się — to żadna zasługa, a ciężka dola.
Takie moje zdanie, na którego poparcie mógłbym przytoczyć liczne dowody, zwłaszcza, że chodzi mi tylko o przekonanie czytelników; a że tam komuś mogę się niepodobać, tem gorzej dla owego kogoś. Niniejszem wymierza się sprawiedliwość. Publiczność, która płaci i podtrzymuje instytucyę, ma prawo wymagać, by instytucya spełniała jak należy swe zadanie. Ma np. prawo żądać opery — nie takiej, której jedynem świadectwem uzdolnienia są włoskie nazwiska artystów, kończące się na: ryczy, kwiczy i t. p., ale polskiej opery złożonej ze śpiewaków, jak Mierzwiński, Kochańska, Machwicówna, Czechowska i t. d. Na sezon, za te same pieniądze, które płacimy Włochom, moglibyśmy mieć owe gwiazdy, gdyby tabakiera nie zapominała o tem, że nie nos dla niej, ale ona dla nosa — i że jeżeli wolno jej częstować nos tabaką, jaką się jej podoba — naszym rękom wolno nie sięgać do kieszeni i nie płacić — jeśli nam się podoba.
Powiedziawszy to, będę mówił o czem innem, zwłaszcza, że z przeszłej kroniki czekają na mnie zaległości. Pewne objawy z dziedziny umysłowości lub artyzmu, jeśli nie tłómaczą, to przynajmniej doskonale się objaśniają przykładami poczerpniętymi ze zjawisk przyrody. Gdybyśmy sobie wyobrazili, że np. pewna siła zewnętrzna zamknęła krater jakiegoś nie tylko nie wygasłego ale przeciwnie pełnego czynnych sił wewnętrznych wulkanu — łatwo odgadnąć — coby się dalej stało. Oto po licznych wstrząśnieniach potworzyłyby się mniejsze ujścia, któremi siły wewnętrzne wydostawałyby się na wierzch. Tak zapewne dzieje się i w społeczeństwach. Żydzi za czasów babilońskich siedzieli nad rzekami babilońskiemi i grali na harfach. Muzyka zastępowała im wszystko. Grecy nic nie utworzyli za czasów rzymskich, bo zmarli pierwej duchowo niż politycznie; włoski geniusz w średniowiecznem rozdrobnieniu państwowem strzelał na zewnątrz ślicznym kwiatem sztuk pięknych.
Gdybyśmy przez szkołę chcieli rozumieć nie tylko twórczość polskich malarzy, ale i wybór wyłącznie swojskich przedmiotów, tedy albo szkoła polska nie istnieje, albo musimy z niej wyłączyć wszystkich artystów czerpiących przedmioty w innych dziejach, w innych krajach, w innych widnokręgach. Ale w takiem ścisłem znaczeniu nie istnieje ani szkoła francuska, ani niemiecka, ani żadna inna. Benjamin Constant we Francyi maluje rzeczy wschodnie; Gérôme czerpie natchnienie w świecie rzymskim, Cabanel malował sielankę grecką, Doré plagi egipskie i wogóle przedmioty biblijne; w Niemczech, Kaulbach, Pilloti, Max, Makart i inni zwracają się to do klasycyzmu, to do wieków średnich; w Anglii tak zwani prerafaelici czynią usiłowania wskrzeszenia takiego malarstwa, jakie we Włoszech kwitło w XIV i XV wieku. Wyobraźnia więc artystyczna szuka form plastycznych tam, gdzie chce. Nie istnieją również dzisiaj sposoby malowania właściwe wyłącznie pewnym krajom, mistrzom i przekazywane jako tajemnicza tradycya następnym pokoleniom. Ale mimo pozornego eklektyzmu duch narodowy wyciska wszędzie właściwe sobie piętno na wszystkich swych dziełach, skutkiem tego istnieje malarstwo francuskie, niemieckie, angielskie i t. p. Jak się to dzieje? — trudno powiedzieć, a jednak tak jest. Jakże się dzieje, że pomiędzy pisarzami piszącymi w jednym i tym samym języku, każdy ma swój własny styl? Syntezą tych stylów indywidualnych jest styl narodowy, syntezą narodowych — epoka. W ten sposób nie istnieje w ścisłem znaczeniu szkoła polska, ale istnieje malarstwo polskie. Być może, że cecha jego, bez względu na wybór przedmiotów, polega na właściwem zrozumieniu i odczuwaniu duszy ich, na wyrazie psychicznym, na takiem połączeniu barw, cieni, świateł i osób, w którem idea przeważa do pewnego stopnia kształty. Zresztą o bliższe szczegóły pytajcie tych domorosłych estetyków, którzy na każde pytanie dają bez wahania kategoryczną odpowiedź. Dla mnie są to rzeczy bardzo nieujęte i wogóle więcej je czuję niż mogę wypowiedzieć, a przytem jestem tylko lubownikiem, nie znawcą. Wiem tylko, że widziałem dużo dzieł sztuki, a myślałem i czytałem o nich trochę. W tem, com powiedział o stylu narodowym i jego piętnie, które wyciska na wszystkich dziełach, mógłbym się powołać na powagę choćby takiego Taine’a, ale byłoby to odchodzić od przedmiotu. Ściślej mówiąc, gdy patrzę na »Świeczniki chrześcijaństwa«, lub na »Hamleta« Czachórskiego, którego dziś oglądają wszyscy, widzę poza akademicznością tych dzieł, poza ich przedmiotem, poza rzymsko-monachijskim stylem coś takiego, co widać w twarzy konającego gladyatora na Kapitolu: myśl i oczy zwrócone ku rodzinnym borom sosnowym...
Walery Przyborowski napisał powieść pod tytułem »Rubin wezyrski«. Treścią powieści są te dobre czasy, w których oszczercę można było zmusić do odwołania potwarzy, przyłożywszy mu lufę pistoletu do paszczy, albo nóż prawa do gardzieli. Tak mniej więcej postąpił spotwarzony porucznik ułański Kosa, a potem zapewne ożenił się z panną, w której się pokochał, o czem zresztą kronika milczy. Wypada to trochę na jej szkodę, bo porucznik z początku kocha prawdziwie, czytelnik radby więc wiedzieć napewno, czy Numa poszła za Pompiliusza. Zdaje się jednak, że tak. Tacy ludzie jak Kosa mają zwykle »serce« wierne. Ostatnie to słowo kładę w cudzysłowie, wyrażenie to bowiem Ouidy nie moje. Pewien mój przyjaciel twierdzi, że Ouida niewłaściwie kazała mieć »takie serce« kobiecie, albowiem mają je tylko mężczyźni. Co do mnie, nie chcę sprawy rozstrzygać na niczyją wyłączną korzyść, przypominam sobie jednak, że pewna dama, pytana przeze mnie: dlaczego spotkawszy biedaka umierającego z głodu, daje mu grosz? — odpowiedziała: »Dlatego, że miłosierdzie jest piękną cnotą«. Otóż założę się, że mężczyzna, dający grosz, nie daje go dla tak idealnego celu, ale poprostu, że żal mu biedaka, który nie jadł. Miłosierdzie zapewne jest piękną cnotą — wy jednak, o Minosie, Radamantesie i Eaku! wy o sędziowie sprawiedliwi! rozsądzicie kiedyś, kto daje z lepszem sercem, kto daje poczciwiej i komu dać w skórę, a komu nagrodę po śmierci? Ja w imieniu wszystkich starzejących się kawalerów rzucam w nieskończoność inną melancholiczną uwagę; czy i z miłością dzieje się tak samo? czy »wietrzna istota«, czy »puch marny« oddaje swe serce dlatego tylko, że miłość jest wzniosłem uczuciem? Więc jeśli tak, to o osobę mniejsza — quare tristis incedo, ja i moi przyjaciele. Bardzo nam przyjemnie! A jednak rzecz dziwna! Ludzie wielce doświadczeni mówią, że gdy mężczyzna kochający kładzie pod nogi ukochanej swoje »serce«, w oczach mu wówczas ciemno, myśli się mącą, dusza mu ucieka w nieskończoność, krew bije ciężko w skroniach, w gardle go ściska, i tylko kocha, i słów znaleźć nie może, i mówi niezgrabnie bez stylu, bez ładu, głupio nawet, ale z akcentem jakiejś serdecznej prawdy i serdecznego uczucia. Kobieta przeciwnie, biorąc rzecz teoretyczniej, znajduje zawsze frazes mniej więcej wzniosły, mniej więcej stylistyczny, mniej więcej... pusty, moi przyjaciele! Poniekąd sprawdza się to i na autorkach. Były na świecie i są znakomite talenty niewieście pisarskie; otóż talentom tym, jako literat, zarzucam otwarcie, że w dziełach ich, począwszy od pani George Sand, a skończywszy na Orzeszkowej i Morzkowskiej, miłość nie przemawia nigdy przerywanemi słowy, po prostu, niezgrabnie ale z głębi wnętrzności, natomiast zawsze znajduje frazes. Orzeszkowa ma znamienity dar spostrzegawczy; jej typy są prawdziwe. O ile dotyka zagadnień społecznych, o ile rozumuje lub kreśli postacie działające w sferze myśli i społecznego czynu, o tyle postacie te są żywe; gdy im przyjdzie zakochać się — deklamują. Bohaterowie i bohaterki Morzkowskiej mówią czasem bardzo gwałtownie, ale miłość traktują jako coś transcendentalnego, jako doktrynę lub dogmat raczej, niż jako uczucie. Per Baccho! mocniej należy szarpać za tę strunę! zęby zacisnąć, czuć samej, płakać. To przecie płomień, który żarem powinien przejąć wszystkie karty książki; to nie idea — to siła; to nie doktryna — to ból lub szczęście; to nie dogmat, w który wolno wierzyć lub nie wierzyć — to prawo natury; to upojenie, zapomnienie życia, radość, rozkosz, zbawienie.
Ach! gdy słyszę starą, kwaśno słodką pannę fastrygowaną pseudo-postępowemi nićmi najnowszych doktryn, przybraną w strzępki wiedzy, poobrywane z płaszcza powag dzisiejszych, taką pannę, która w powieści mówi do swego galopanta: »Kocham cię całym moim organizmem!!!« chociaż mi serce nie pęka, śmiech mnie bierze. Jak to pani? czy istotnie »całym organizmem«? Więc także za pomocą odcisków, przełyku, przepony, trzustki, gruczołu pankreatycznego i innych równie interesujących przyrządów? A czy przy takiem jednostronnem użyciu całego organizmu nie zjawiają się lekkie niedyspozycye? Nie — moje panie! Nie nas brać na cały organizm! i nie czytelników, posiadających trochę smaku na takie powieści. Jednakże przez Bóg żywy! niechże mnie nikt nie posądza, żem ten cały »organizm« znalazł w powieści której z naszych bardziej znanych autorek, i że do którejkolwiek piję, pisząc o tem. Gdziem i kiedy znalazł taką powieść, mniejsza o to; dość, żem ją czytał, nazwiska zaś jej autorki nie wymienię, bo mogłaby mnie znienawidzieć, lub zagrozić mi »całym swoim organizmem«, czegobym sobie mocno nie życzył.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.