Mieszaniny literacko-artystyczne/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mieszaniny literacko-artystyczne |
Podtytuł | Część I |
Pochodzenie | Pisma Henryka Sienkiewicza Tom XLVII |
Wydawca | Redakcya Tygodnika Illustrowanego |
Data wyd. | 1902 |
Druk | Ludwik Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część I Cały zbiór |
Indeks stron |
........................
Częstokroć na szyldwachu nudy mnie dręczyły...
Czasem bojaźń przelotna... (to wady chroniczne);
Chciałem umysł orzeźwić, pokrzepić swe siły,
Więc świstałem przez zęby piosnki satyryczne.
........................
........................
Wkońcu poeta mówi, że mu pierś pękła. Jakoż oddawna już leży on w cieniu drzew cmentarza na Montmartre.
Dziś, mówi o nim jego tłómacz, że gdy ćwierć wieku przeszła nad ową mogiłą, zapomniano o błędach człowieka, aby uczcić w nim męża idei, głębokiego myśliciela, niezrównanego poetę i jednego z najświetniejszych satyryków, jacy kiedykolwiek działali na polityczno-literackiej arenie...
Czytelnik zgaduje zapewne, że mowa o Henryku Heinem.
Błędy życia, okupione męczeńskiem życiem i męczeńską śmiercią, istotnie zbladły. W pamięci ludzkiej, ta biedna głowa, schylona niemocą na piersi, budzi już litość, nie zawiść, i tylko... »pieśń gdzieś leci echowa«.
Echo to ozwało się i u nas. Mamy przed sobą tom Heinego w przekładzie Aleksandra Kraushara. Są to pieśni liryczne, przeważnie poświęcone miłości. »Wiarą Heinego, mówi tłómacz, było piękno, harmonia; więc szukał tej harmonii wszędzie: w podaniach biblijnych, w poematach starych Indyi, w Nibelungach, w księdze dziejów ludzkości, w symfoniach Betowena, w obrazach Ary-Szefera i w sercu kobiety przedewszystkiem«.
W sercu kobiety nie tylko szukał — ale i nie znalazł. Szczerze mówiąc, nie wiem jak nazwać tę historyę zmarnowanych usiłowań: powszednią czy wyjątkową? Kiedy pomyślę, że niema prawie ani jednego poety, któryby nie odebrał listu, że »Ona« idzie za mąż za jakiegoś obywatela wiejskiego lub miejskiego, z mniej więcej czystą hipoteką, wówczas po pierwsze: dziękuję Panu Zastępów, że nie jestem poetą; powtóre, ubolewam, że nie jestem wiejskim lub miejskim obywatelem; a po trzecie: historya wydaje mi się tak powszednią, tak starą i powtarzającą się bez końca, jak następstwo nocy po dniu. Biografowie poetów mogliby mieć pozostawione w życiorysach puste miejsca, w które należałoby tylko wpisać w swoim czasie imię nieszczęśliwego i tej, która zdradziła.
Z drugiej strony, jak tu nazwać powszedniemi dzieje złamanych serc, skoro te serca należą do wybranych, a właśnie filistrowie nie tylko wychodzą cało z miłosnych klęsk, ale żenią się, mają dzieci, żyją długo, a wkońcu opatrzeni i t. d. — przechodzą w spokoju do spoczynku wiecznego, przyczem zwykle »stroskana żona zaprasza krewnych i przyjaciół«. Za poetyczną trumną rzadko kiedy idzie »stroskana żona«. Dlaczego tak bywa — nie umiem wyjść z wątpliwości, a co gorsza, mógłbym z nich wyprowadzić pewne wnioski na niekorzyść poezyi wogóle, choćby w myśl wiersza Syrokomli:
Komu, ty muzo, usiądziesz na karku,
Tego już rozum nie złapie...
Pensyonarka prowadząca na nitce Prometeusza! Dziwne, kankanowe zestawienie, a sytuacya godna buffy Offenbacha. A jednak wielki samotnik daje się prowadzić, bo kocha: i oto dramat rozpoczęty. Olbrzym robi się dla dziewczyny zwykłym śmiertelnikiem. By nie przerastać jej głową, kładzie się u jej nóg, sam staje się dzieckiem, zbiera kwiaty, a z nimi razem jej uśmiechy i wejrzenia; rozpamiętywa słowa, staje pod jej oknami jak student, błagalnym wzrokiem spogląda na jej rodziców i krewnych: zrzekłby się wszystkiego dla niej: sławy, wielkości, duszęby oddał na potępienie, ciało na męki. On, który ogarniał sercem świat cały, on, który kochał piękno boże, ludzkość, naturę, słońce, błękitną głębinę nieba, majowe blaski, róże rozkwitłe, tajemną muzykę przyrody, woła omdlały i osłabły z miłości przy ukochanych nogach dziewczyny:
Ich liebe sie nicht — ich liebe alleine:
Die Kleine, die Feine, die Reine, die Meine!
Co w tobie jest? jakąż siłą tajemną obdarzyło cię, dziewczyno, przeznaczenie, że dusza samotna oderwać się od ciebie nie może; serce wlecze się za tobą, jak pies pokorny za panem, a myśl krąży ustawicznie koło twej jasnej głowy? Czy ty jesteś naprawdę aniołem, naprawdę czemś boskiem? Czemu na twój widok jasność napełnia oczy, a taka mocna tęsknota ogarnia, gdy znikniesz? Ty maleńka, ciężysz tak szerokim ramionom, że gną się pod tobą, jak barki świętego Krzysztofa z legendy pod ciężarem Dziecięcia-Zbawiciela! Czy ty nie jesteś tą pospolitą dziewczyną, jakich tysiące siadują w oknach i na balkonach ulic miejskich?
Nie jesteś — bo oto Prometeusz, ze światła, które niebu wydarł, uczynił aureolę naokół twej skroni; kłąb chmur i sierp księżycowy podłożył ci pod stopy, siłę ci swą oddał, sławę dla ciebie zdobył i tyś już nieśmiertelna, jak Aspazya, jak Beatrix, jak Laura, jak Maryla, jak Ludka...
Czem jesteś sama w sobie? — nie wiem; ale widzę cię w blaskach, których światło odkrywa mi i akt ostatni dramatu między nim a tobą. Oto dzika okolica: powietrze drży od huku piorunów; przepaści i skały. Przy jednej z nich, tytan połamany bólem, napróżno szarpie za łańcuchy, by odgonić sępa pożerającego mu wnętrzności; z drugiej strony, ty, Aspazyo, wychodzisz za handlarza wołami; ty, Lauro, masz dwanaścioro dzieci; wy, Maryle i Ludki, szukacie obywateli wiejskich lub miejskich z mniej więcej czystą hipoteką.
Panie zastępów! jakże Ci dziękuję, żeś mnie nie stworzył poetą, a jak ubolewam, że nie handluję wołami i nie jestem ani miejskim, ani wiejskim obywatelem!
Ale mniejsza z tem! Skądinąd winniśmy Laurom, Marylom i t. p. wdzięczność, bo za ich sprawą sęp wprawdzie szarpie wnętrzności Prometeuszom, za to jednak, od strony skał męczeństwa, »pieśń gdzieś leci echowa«.
W ten sposób rodzą się elegie Tybulla, sonety Petrarki, Mickiewiczowskie »Dziady«, aż do urodzin Konrada, tęczowe poematy Słowackiego...
W ten sposób urodziła się i księga pieśni Heinego.
Czem jest ta księga? Wielkim kodeksem miłości, kroniką życia z chwil, gdy ono coś warte, pieśnią naprawdę echową, bo słowom jej odpowiada echo we wszystkich sercach młodych, tkliwych, kochających.
Tłómacz nazwał ją symfonią miłości. Allegro opisuje jej rozkwit w cudnym miesiącu maju, wśród kwiatów, traw, rozmaitych drzew i śpiewu ptaków. — Ale maj kończy się, więc allegro przechodzi w smętne adagio — a wreszcie kończy się szalonem scherzem i... porwaniem strun w lutni... w piersi...
Kim i czem więc byłaś, ty, dla której wyśpiewano symfonię? Niczem. — Co w tobie było? Nic. — Takich kwiatów, jak ty, setki na każdej łące. Mogłaś bezpiecznie zdobić dziurkę od guzika w surducie pierwszego lepszego kantorowicza, kancelisty, bakałarza albo w najlepszym razie, kapitalisty bez innego zajęcia. Dopiero gdy on ubrał cię w duszę własną, wypiękniałaś dla niego, bo oddał ci, co w nim samym było najpiękniejsze. Więc, oto poeta mówi jak się stało:
W prześlicznym miesiącu maju,
Gdy tryska kwiat z ziemi łona,
I w mojem sercu zakwitły
Pierwszej miłości nasiona.
W prześlicznym miesiącu maju,
Gdy ptaszę śpiewa z zapałem,
I ja mych uczuć wybrance
Wszystkie pragnienia wyznałem.
Potem cały urok wiosny z natury i z własnej piersi przeniósł na nią. Nie kocham już (woła) róż, lilii, słońca, gołębi:
... Ich liebe alleine
Die Kleine, die Feine, die Reine, die Meine.
Słychać w tem zachwyt, echa leśne, dzwonki trzód i jakiś ciepły oddech wiosny. Ach! to tylko szkoda, że »w księdzu Kefalińskim znika Szekspir«. Wyrażenie tłómacza:
...lecz kocham jedynie
Piękną, milutką mych marzeń boginię.
nie zastępuje tej uroczej rytmiki: »Die Kleine, die Feine, die Reine, die Meine« ani tej pieszczoty wyrażenia, z której tryska prawdziwe uczucie. Nie mając pod ręką oryginału, nie mogę co chwila porównywać tekstu polskiego z niemieckim i muszę się posługiwać pamięcią, która zawodzi. Niech mi wolno jednakże będzie wypowiedzieć, że w tego rodzaju przekładach dosłowność nie jest rzeczą główną. Tłómacz niech używa słów jakich chce, byle uchwycił istotę poetyczną wieszcza, duszę jego, takie właściwe wyrażenie lub taką rytmikę, które stanowią »jaźń« poetyczną. Przekłady Odyńca np., tak powszechnie podziwiane, dalekie są od dosłowności, ale zachowują poetyczność oryginału. P. Krausharowi często tego brak, więc i przekład wychodzi sucho, pospolicie. I jemu jednak trafiają się i szczęśliwsze zwrotki, jak np.:
Gdy się w twe cudne oczy wpatruję,
Nikną wnet moje cierpienia;
A gdy usteczka twoje całuję,
Boleść ma w rozkosz się zmienia.
Poeta ciągle jeszcze nuci pieśń szczęścia. Niema takich barw i blasków w niebie i na ziemi, w któreby nie ubierał kochanki. On ją miłuje jak źrenicę oka swego, otacza, ogarnia, woła za nią i pragnie jej. Wszystkie odcienie uczucia, jakie objawiają się rozproszone w tysiącach piersi, tworzą jeden skarb w jego sercu; dlatego to uczucie staje się prototypem innych, dlatego każdy w niem znajdzie znajomą sobie nutę, własne pragnienia, obawy, własne szczęście i porywy — dlatego każdy odczuje poetę i zrozumie.
Więc oto np. woła:
Oprzyj swe usta o moje usta,
A łzy nam z oczu popłyną;
Oprzyj swe piersi o moje piersi,
Wnet się z nich ognie wywiną.
Ale po tych porywach zmysłowych nadchodzą i chwile cichego rozmarzenia, jakiejś dziwnej błogości serca, w których dusza jest jedną wielką, łagodną muzyką; człowiek roztapia się w miłości, jak kropla wody w morzu, zapomina o sobie, o świecie — przestaje pragnąć zmysłami, śni... Wówczas, w cichy wieczór letni, słychać głos jego senny i omdlały:
Kielichom lilii marzącej
Tchnienia mej duszy udzielę,
A kielich lilji wydzwoni
Piosnkę o moim aniele...
Zasypia z jej obrazem pod powiekami, budzi się z myślą o niej. Przetwarza się w nim dusza. Wchodzi w ten okres, w którym wszystko widzi przez nią — przez wybraną. Co mu świat! co mu nauka! co mu mędrcy! Na cokolwiek wzrok zwróci, widzi ją. Jakże mu śmieszny wydaje się np. astronom, śledzący obroty gwiazd i pragnący znaleźć klucz do ich tajemnic! Oto on, bez żadnej nauki, wie, czem są gwiazdy. Najpiękniejsza to Ona, najbliższa jej — to on, a harmonia sfer to ich miłość... Im tak dobrze we dwoje, szybować jako żórawiom ponad światem. Dokąd on ją zawiedzie?
Na skrzydłach pieśni niebiańskiej
Z tobą, o luba, popłynę;
Tam — ponad brzegi Gangesu,
Gdzie znam ustronie jedyne...
Innym razem lecą tam, gdzie:
Drży piękny kielich lotosu,
O jasnej zorzy rozkwicie...
Madonny cudne oblicze
Zdobią kwieciste opony;
Podobne wdzięki dziewicze
Mój anioł ma ubóstwiony.
W czasie tych lotów pod niebem w najdalsze ustronia ziemi nagle powstaje między nimi nieporozumienie. Czegóż bo to chcą od niej? Ona nie może wiecznie latać: nie jest ptakiem. Ona, dobrze wychowana panna, musi stosować się do tego, co jest przyjęte; musi bywać, i wogóle żyć tak, jak panienki żyją na świecie, a on ją rwie w jakieś niebywałe kraje, każe się zapominać, każe jej usta kłaść sobie na usta, co jest wprost nieprzyzwoitością! Coby na to powiedziała mama, która w takich razach bardzo jest surowa, albo ojciec, do którego przecież trzeba mieć zaufanie! Ten stosunek męczy ją, a ten pan Henryk Heine nie przystaje jakoś do miary, która służyła jej dotychczas w ocenianiu ludzi. Wcale oto nie jest podobny do pana radcy, pana profesora, do przyjaciela domu... do kuzynka, a to tacy przyzwoici ludzie! Pan Heine jest jakiś dziwaczny, wygląda jak wilk; często trudno go zrozumieć; nie wiadomo czego chce, i wogóle mówią, że nie jest dobrą partyą... Zresztą rodzice jej nigdyby się nie zgodzili, a ona, jako dobra córka... Przyjaciółce powiedziała wprawdzie: ...Mais je vous dis, ce pauvre Heine, il est amoureux fou!... bo uważa, że ją to dobrze stawia między pannami, ale seryo nic w tem nie było i nie może być... Trzeba nawet zaraz zerwać te stosunki — bo on jest zbyt egzaltowany i może ją skompromitować...
I stosunki zostały zerwane.
Dziś w wieczór u nich zebranie,
Dom świeci blaskiem, jak w dzień;
Tam, na tle szyb kryształowych,
Smagły przesuwa się cień...
Mnie, stojącego w ciemności,
Nie sięga bystry twój wzrok,
I wejrzeć ci niepodobna
Tu — w serca mojego mrok.
Chmurne me serce cię kocha,
Lecz ból straszliwy je rwie,
I pęka, i krwią się zalewa,
Lecz tego nie widzisz — nie!
Ach! Maj przeminął, »róże zwiędły, czara wychylona i pieśń gdzieś leci ode mnie echowa«. Więc on już z ulicy patrzy na zebranie u nich? Ból go zmęczył, tęsknota zwyciężyła — dumy zbrakło i poszedł pod okna. Na tle szyb przesuwają się coraz inne cienie: który z nich należy do niej? »Chmurne me serce cię kocha, — szepcze drżącemi wargami — lecz ból straszliwy je rwie!«
Nie tylko ból, ale i gniew — i upokorzenie. Rozumie to dobrze, że ona tam bawi się, uśmiecha, tańczy i że — o boleści i wstydzie! — on ani razu nie przyszedł jej na myśl — on! — Heine! Lada czarny frak i białe mankietki, lada głupiec z binoklami czy bez binokli, lada pokurcz ludzki o wykrochmalonym gorsie ma prawo być tam, siąść przy niej, patrzeć na nią, mówić z nią! — mysz, pies, kot, mucha, ma prawo wlecieć pod ten dach — tylko on nie ma prawa — on — Heine! Gdyby mu je dano — możeby z niego nie korzystał — może pierwej umarłby, nimby tam poszedł — ale nie ma prawa!
I tak na zawsze. Będzie pogardzał sercem własnem, ale kochać nie przestanie; będzie pogardzał głową, która myśli o niej, ale myśli nie oderwie. Choćby nikt o tem nie wiedział, czuje się upokorzonym wobec siebie samego.
Do tych zgryzot, udręczeń i bolesnych rozmyślań dorzuca wreszcie swojego ciężaru: niepewność i nieświadomość, a przed oczyma poety zarysowywa się chwilami pytanie; skąd wiesz, że ona zapomniała? że nie cierpi na równi z tobą? a jeśli tak jest, czemże jesteś ty, który w koronę cierniową na jej anielskiej skroni wplatasz jeszcze twoją pogardę? Wtedy, ile serce ludzkie pomieścić może kochania i litości, tyle ich drga w piosence poety. Im dusza bogatsza, tem więcej w niej tych przejść psychicznych, odcieni, rzutów, akordów. Jest to jakby instrument o nieskończonej ilości tonów, stąd też na każdy odcień bólu, tęsknoty, radości, gniewu, nadziei i zwątpienia — dźwięk w niej osobny. Czasem poeta zmęczony zapomina o wszystkiem, miłość przezwycięża gniew i żal. Dowodem pieśń XXXI:
Gwiazdko złota na chmur fali,
Pozdrów lubą mą w oddali —
Powiedz jej, że mimo zdrady,
Tęsknię za nią, chory, blady.
Czasem sądzi, że to złość ludzka wbiła się klinem w ich szczęście i mówi:
Wiele ci o mnie mówili,
A cierpką była ich mowa;
Lecz co mą duszę dręczyło,
O tem nie rzekli ni słowa.
W ostatniej zwrotce znów ogarnia go rozpacz, poczucie upokorzenia i pogarda:
A jednak rzeczy najgorszej
Nie dosłyszały twe uszy,
Tę rzecz najgorszą, najgłupszą,
Ja sam tłumiłem w swej duszy.
Tłumił i nie przytłumił. Jego pogarda, ironia, złość, żal, to tylko różne mniej lub więcej bolesne formy miłości — i sam się łudzi, gdy mówi:
Nie szemrzę już — choć serce pęka moje,
Straciłem cię, lecz gniew już przycichł we mnie.
Tak! Nędzną jesteś, lecz już znikł mój gniew:
Luba! Nam obu nędznymi trzeba być.
Śliczny ten wiersz kończy się słowami:
Na ustach twych ukryty bólu ślad?
Tajemna łza chce blask twych oczu zćmić;
Dumną twą pierś tajemny gryzie jad;
Nam obu, luba, nędznymi trzeba być.
Na nieszczęście, przekład mniej tu dopisał niż gdzieindziej. Pominąwszy użyte dla rytmiki wysoce niepoprawne wyrażenie: obu, zamiast: obojgu — tłómacz niewłaściwiej jeszcze używa wyrazu: nędzny, zamiast: biedny, nieszczęsny (elend). Pierwszy z tych wyrazów ma znaczenie pogardliwe, poeta zaś chce tu powiedzieć: cokolwiek się stanie, nie zapomnisz mnie — i będziesz nieszczęśliwą. Napróżno ubierzesz się w szyderstwo, w dumę — nie zapomnisz. Przypomni ci mnie sumienie, będzie przypominał lada wypadek, kwiat, słowo — i będziesz nieszczęśliwą jak ja: nie znajdziesz spokoju, jak ja.
I splotła dłonie węzły ślubnemi
Z największym głupcem na bożej ziemi.
Tak było dla niej lepiej i... na nieszczęście, może stosowniej. Powoli i on zaczyna się na tem spostrzegać, coraz też częściej drga w jego słowach szyderstwo. »Raz spotkałem się z rodziną mej bogdanki, — mówi w pieśni VI. — Mówiono, żem się nie zmienił, że tylko trochę schudłem i zbladłem; ja pytałem także o wszystkich, nie pomijając i pieska domowego«, a potem:
Potem rzuciłem z nienacka
O zdrowie... lubej, pytanie...
Na co mi dano odpowiedź:
Pani w »odmiennym« jest stanie.
Tłómacz pisze: »że pani w innym jest stanie«, co nie jest dość jasne. Pieśń się kończy w tem miejscu, niewiadomo więc, jak poeta przyjął miłą wiadomość. Ale nie był to koniec jego męki. Żył jeszcze dla niej sercem i duszą. Tworzył sobie świat bardzo grobowy, w którym o niej tylko mowa. Raz zdawało mu się, że umarł, wtem zapukał ktoś do mogiły:
Czy nie powstaniesz, Henryku?
Świta blask gwiazdy jutrzniowej;
Powstali wszyscy umarli:
Zaczął się taniec życiowy.
On chciał już sen wieczny porzucić, ale wszystkie rany mu nabrzękły krwią — i nie mógł powstać. W tym świecie wiecznego snu i milczenia, ona była przy nim. Losy ich nie były wspólnymi na ziemi, więc niech śmierć będzie wspólną i cichą syntezą życiowych omamień. Choć chwilę być przy niej... choćby w grobie wydało mu się szczęściem. Ale czas płynął, serce pękało i schło, kres istoty uczucia zbliżał się. Oto księga miłości przechodzi w księgę pamiątek. Wspomnienia te są tylko bólem. Sława przyszła, szczęście nie przyszło:
Jestem niemieckim poetą,
Znanym w niemieckiej krainie,
Gdzie o najlepszych jest mowa,
I moje imię tam słynie.
»Gdzie zaś mówią o bólu największym, tam mówią i o moim«. Przekład nie oddaje znowu istoty pieśni, która polega na zestawieniu sławy z bólem. W ostatnim wierszu, zamiast: »Tam o mnie także jest mowa«, należało powiedzieć: Tam i o moich jest mowa, t. j. o moich mękach. Nic też boleśniejszego i bardziej poważnego niż większość fragmentów »Powrotu«. Balsamem na podobne nieszczęście mógł być tylko szał, upojenia życiowe, rozkosz, choćby zatruta. W takich chwilach mogło przecie się wydawać, że »Nowa wiosna« nadchodzi. Nie jedne objęcia otwierały się gorączkowo na widok poety... więc rzucał się w nie z całym cynizmem niewiary. Ścigając szyderstwem głupotę ludzką, wymierzał cyniczną sprawiedliwość własnej naiwności, własnej młodzieńczej wierze w miłość, w przyjaźń, w uczciwość. Pod gorączkowem tchnieniem jego więdło podłe zielsko ludzkie, ale więdły nieraz i kwiaty. Życie wydało mu się jednem płaskiem, głupiem, czczem, a zarazem i strasznem Scherzo. Ludzie drżeli przed jego uśmiechem, który odbierał im jedyne podpory życiowe. Ale też i w nim razem z duszą wyczerpywało się ciało, siły, zdrowie, i oto zbliżał się kres...
— Doktorze! muszę ci wydawać się dzisiaj bardzo głupi — pytał chory, sparaliżowany człowiek, którego powieki nie podnosiły się już ze źrenic.
— Dlaczego? — pytał doktor.
— Oto był u mnie przyjaciel, i zamieniliśmy myśli...
Szydził do ostatka. Kto zna straszliwy swym cynizmem wiersz o tej, »która się śmiała«, temu w głowie nie może się pomieścić, że w tej samej duszy anioł wyśpiewał niegdyś »Wiosnę«.
Ale ćwierć wieku przeszła już nad jego mogiłą — zapomniano o błędach człowieka, a księga pieśni pozostała, szczera, czysta, pełna prawdy; każde serce ludzkie odnajdzie w niej własne losy i odpowie jej, jak odpowiada wołaniu echo leśne.
W tem leży znaczenie tej miłosnej epopei.
Zresztą mówią, że w duszy straszliwego szydercy do ostatniej chwili płakało coś za ową »wiosną«, a może i za tą, która była najpiękniejszym jej kwiatem.
Co się z nią stało? Zapewne poszła za mąż, miała dzieci, trzy lub cztery pokoje od ulicy, potem zmarszczki, a potem... mniejsza o to!