Mohikanowie paryscy/Tom X/Rozdział VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom X Cały tekst |
Indeks stron |
Pracownia, czyli raczej oranżerja Reginy w chwili gdy ojciec Dominik wchodził do Salvatora, to jest około godziny dziesiątej zrana, przedstawiała zajmujący widok trzech młodych kobiet ugrupowanych na jednej sofie, u stóp której spoczywało dziecię.
Trzy te młode kobiety, które czytelnicy już poznali, były: hrabina Rappt, pani de Marande i Karmelita; dziecię, to Pszczółka.
Regina niespokojna w jaki sposób Karmelita noc przepędziła, wstawszy rano, posłała Nanę dowiedzieć się o swą przyjaciółkę, z poleceniem przywiezienia jej swym powozem, w razie gdyby się czuła dość silną, ażeby przepędzić poranek w pałacu Lamothe-Houdan.
Karmelita miała najwyższą siłę, gdyż siłę woli; prosiła tylko Nanę o chwilę czasu, aby mogła zarzucić szał na ramiona, wsiadła do powozu i przybyła do Reginy. Chciała jej podziękować za wszystkie starania, była to najpierwsza potrzeba jej serca.
Oto co się wydarzyło.
Skoro pan de Marande opuścił pokój żony o siódmej godzinie, pani de Marande nadaremnie usiłowała zasnąć. O ósmej wstała, wzięła kąpiel, potem kazała prosić pana de Marande o pozwolenie odwiedzenia Karmelity.
Pan de Marande, który także nie spal a teraz już pracował, zamiast odpowiedzi zadzwonił i wydał rozkaz stangretowi, aby był na zawołanie pani przez całe rano.
O dziesiątej pani de Marande wsiadła do powozu, kazawszy jechać na ulicę Tournon. Przybyła już po wyjeździe Karmelity, lecz służąca wiedziała, gdzie się ta ostatnia udała. Stangret otrzymał więc od swej pani rozkaz jechania na bulwar Inwalidów, do hrabiny Rappt.
Pani de Marande przybyła tam dziesięć minut później od swej przyjaciółki.
Gdy Karmelita wchodziła do salonu Reginy, Pszczółka klęczała właśnie przed swą starszą siostrą, wypytując jej o szczegóły ubiegłego wieczoru.
W chwili, gdy Regina opowiadała dziecku zemdlenie Kermelity, tłómacząc je nadzwyczajnem gorącem, Karmelita weszła i dziecię rzuciło jej się na szyję, całując czule i zapytując, jak się miewa.
Regina miała dwa powody posyłania do Karmelity: najpierw, ażeby mieć wiadomość o jej zdrowiu, powtóre, żeby jej powiedzieć, iż miał być dnia tego wielki wieczór w ministerjum spraw zagranicznych i oddać jej bilet zapraszający.
Młoda dziewica mogła podług woli pójść na bal, jako gość lub jako artystka, śpiewać lub nie śpiewać. Karmelita przyjęła zaproszenie w imieniu artystki.
Poprzedniego dnia przeszła próbę tak ciężką lecz zarazem skuteczną, iż odtąd nie miała się już czego lękać. Żadna publiczność nie była groźną, nawet obca sztuce, żadna już osobistość nie mogła nastraszyć tej, która śpiewała przed ponurem widmem, jakie jej się ukazało.
Postanowiono zatem, że Karmelita pójdzie na ten bal wprowadzona i przedstawiona przez Reginę.
W czasie narady weszła pani de Marande.
Dwie przyjaciółki wydały okrzyk radości, a Pszczółka, która lubiła bardzo panią de Marande, zawołała:
— Otóż jest nimfa turkusów!
Pani de Marande miała najpiękniejsze turkusy w Paryżu i dla tego to Pszczółka tak ją nazywała, tak jak nazywała swoją siostrę nimfą Caritą, dla jej przygody z Różą; jak nazywała Karmelitę nimfą słowików dla jej zachwycającego głosu, a Fragolę Milutką nimfą dla szczupłej kibici i zgrabnej szyjki.
Gdy cztery młode osoby były razem zgromadzone, mówiła, iż królestwo Nimf jest kompletne.
Królestwo Nimf miało być w komplecie dnia tego, gdyż zaledwie pani de Marande zamieniła pocałunek ze swemi przyjaciółkami, gdy drzwi się otworzyły i zameldowano Fragolę.
Trzy młode kobiety podążyły powitać swoją czwartą przyjaciółkę, tę którą widywały najrzadziej i uścisnęły się kolejno; przez ten czas Pszczółka oczekując, by na nią przyszła kolej, zawołała skacząc około grupy:
— A ze mną też, a ze mną! czy mnie już nie kochasz, Milutka nimfo?
Fragola zwróciła się nareszcie do Pszczółki, wzięła ją na ręce, jak ptaszka i pokryła pocałunkami twarz dziewczynki.
— Nie widujemy cię już, droga! rzekły razem Regina i pani de Marande, gdy tymczasem Karmelita, której Fragola dotrzymywała towarzystwa przy wyzdrowieniu, ściskała jej rękę w milczeniu.
— To prawda, moje siostry, mówiła Fragola, wy jesteście księżniczki, a ja biedny kopciuszek: muszę zostawać w domu...
— O! nie tak jak Kopciuszek, przerwała Pszczółka, jak Trilby.
Dziecię czytało właśnie śliczną powieść Karola Nodier.
— Tylko przy okolicznościach szczególnych, tylko w ważnych razach odważam się przybywać do was, drogie siostry, z zapytaniem, czy mnie zawsze kochacie?
Potrójne ucałowanie odpowiedziało na to pytanie.
— Okoliczności szczególne? ważne wypadki? powtórzyła Regina.
— W istocie, twoja ładna twarzyczka jest smutną.
— Czyżby ci się wydarzyło jakie nieszczęście? spytała pani de Marande.
— Tobie... czy jemu? badała Karmelita, która pojmowała, że największe nieszczęścia nie są te, które się nam samym wydarzają.
— O nie! dzięki Bogu! ani mnie, ani jemu, zawołała Fragola, lecz przyjacielowi.
— Jakiemu przyjacielowi?
— Księdzu Dominikowi.
— Prawda, rzekła Karmelita, jego ojciec!
— Jest skazany!
— Na śmierć?
— Na śmierć!
Dziewice wydały lekki okrzyk. Dominik był przyjacielem Kolombana, Dominik był ich przyjacielem.
— Cóż można zrobić dla niego? zapytała Karmelita.
— Czy trzeba prosić o łaskę dla pana Sarranti? mówiła Regina. Mój ojciec jest dosyć dobrze z królem.
— Nie, odpowiedziała Fragola, trzeba prosić o rzecz łatwiejszą, moja ukochana Regino, ty to zrobisz...
— Co takiego? powiedz...
— Trzeba wyrobić posłuchanie u króla.
— Dla kogo?
— Dla księdza Dominika.
— Na który dzień?
— Na dziś.
— Tylko to?
— Tak jest... przynajmniej o to tylko prosi w tej chwili.
— Zadzwoń moje dziecko, rzekła Regina do Pszczółki.
Pszczółka zadzwoniła.
— O! moja siostro, zawołała, czy go nie zabiją?
— Zrobimy, co tylko będzie można, żeby się to nieszczęście nie stało, odparła Regina.
W tej chwili służący się ukazał.
— Każ zaprzęgać natychmiast, i uprzedź mego ojca, iż dla ważnych bardzo przyczyn jadę do Tuilleries.
— Do kogo udasz się w Tuilleries?
— Do kogożbym się udała, jeśli nie do księżnej Berry?
— A! ty jedziesz do Madame? zawołała Pszczółka. I ja chcę pojechać z tobą: księżniczka mi powiedziała, żebym zawsze przyjeżdżała, jak ojciec mój albo ty bywacie u jej matki.
— Niech i tak będzie, jedź ze mną!
— O! co za szczęście! co za szczęście! wołała Pszczółka.
— Drogie dziecię! rzekła Fragola, całując małą dziewczynkę.
— Tak, i przez ten czas gdy moja siostra powie księżnej, że potrzeba, aby ksiądz Dominik widział się z królem, ja powiem księżniczce, że my go znamy, i że nie powinno nic złego stać się jego ojcu.
Cztery młode kobiety płakały słysząc naiwne obietnice dzieciny, która nie wiedząc dobrze co to jest życie, walczyła już przeciw śmierci...
Kareta była w pogotowiu. Marszałek powrócił z Tuilleries, były więc konie zaprzężone w dziedzińcu.
— Jedzmy, nie traćmy chwili czasu, rzekła Regina. Chodź Pszczółko, i zrób coś mówiła, to może ci tylko szczęście przynieść. Potem patrząc na zegar, dodała zwracając się do swych trzech przyjaciółek: Teraz jest jedenasta, o dwunastej powrócę z listem audjencjonalnym; czekaj na mnie Fragolo.
Regina wyszła, pozostawiając trzy przyjaciółki pełne zaufania w jej wpływ, a zwłaszcza w znaną dobroć tej, której dostojnej opieki miała błagać.
Już raz, jak to sobie przypominają czytelnicy spotkaliśmy się z czterema bohaterkami naszej powieści przy łożu Karmelity: znajdujemy je teraz u stóp rusztowania pana Sarranti. Powiedzieliśmy kilka słów o ich wspólnej edukacji, spojrzyjmy nieco dalej, w pierwsze lata ich młodości, całej z kwiatów i woni, a zobaczymy, jaki węzeł je łączył.
Mamy czas cofnąć się nieco wstecz: Regina powiedziała sama, że nie wróci przed południem.
Węzeł to był potężny, i musiał być takim, ażeby połączyć cztery młode dziewice, tak różne stanem, usposobieniem i temperamentem.
Wszystkie cztery, Regina, córka żyjącego generała de Lamothe-Houdan, Lidja, córka pułkownika Leclos, zmarłego, jakeśmy to powiedzieli wyżej; Karmelita, córka kapitana Gervais, poległego pod Champaubert, i Fragola, córka trębacza Ponroy, zabitego pod Waterloo, były córkami legjonistów, i wychowywały się w cesarskim domu w Saint-Denis.
Lecz najprzód odpowiedzmy na jedno pytanie, jakie mogliby nam zarzucić ci, którzy trop w trop postępują za nami: Jakim sposobem Fragola, córka prostego trębacza, dostała się do Saint-Denis, gdzie się tylko uczą córki oficerów?
Opowiemy to w kilku wierszach. Pod Waterloo, Napoleon spostrzegłszy chwiejące się zwycięztwo, rozsyłał rozkaz po rozkazie do rozmaitych swoich dywizyj. Potrzebował właśnie posłać do generała hrabiego de Loban, dowodzącego młodą gwardją. Spojrzał wkoło siebie: nie było adjutanta; wszyscy rozlecieli się przerzynając pole bitwy w rozmaitych kierunkach. Spostrzegł trębacza, zawołał go. Trębacz przybiegł.
— Masz, rzekł mu, zanieś ten rozkaz generałowi Loban, i staraj się udać do niego najkrótszą drogą.
Trębacz przebiegł oczami drogę, którą miał przebyć, i wstrząsnął głową.
— Gorąco na tej drodze! powiedział.
— Boisz się?
— Miałbym się bać... kawaler legji honorowej!...
— A zatem, jedz z rozkazem.
— A jeśli będę zabity, czy cesarz wyświadczy mi jedną łaskę?
— Mów prędko... Czego żądasz?
— Pragnę aby w takim razie moja córka Atenais Ponroy, mieszkająca z matką przy ulicy Amandiers Nr. 17 była wychowaną w Saint-Denis, jako córka oficera.
— Stanie się: jedz spokojny!
— Niech żyje cesarz! zawołał. I podążył galopem.
Przebył cały front bitwy i dostał się aż do hrabiego de Loban; tylko dojeżdżając spadł z konia, lecz zdołał jeszcze podać generałowi papier zawierający rozkaz cesarski. Słowa jednego niepodobna mu już było wymówić: miał biodro strzaskane, jednę kulę w żołądku, drugą w piersiach.
Nikt już więcej nie wspominał o trębaczu Ponroy. Lecz cesarz pamiętał o swej obietnicy: przybywszy do Paryża wydał rozkaz, aby dziewczynka była odwieziona i przyjęta do Saint-Denis.
Oto jakim sposobem mała Atenais Ponroy, której nieco wyszukane imię chrzestne Salvator zmienił na Fragolę, uboga Atenais Ponroy, została przyjętą do Saint-Denis, pomiędzy córki pułkowników i marszałków.
Te cztery młode dziewczyny, pozycyj i majątków tak różnych, znalazły się pewnego dnia ściśle połączone braterstwem serca, związanem od dzieciństwa, a mającem dotrwać do śmierci.
Przedstawiając same przez się całe francuskie towarzystwo, można powiedzieć, były jakby wcieleniem arystokracji, szlachty cesarstwa, mieszczaństwa i ludu.
Wszystkie niemal w jednym wieku, o kilka miesięcy tylko różnicy, od pierwszej zaraz chwili przybycia na pensję, uczuły ku sobie żywą sympatję, jaka rzadko się wydarza w szkołach i pensjonatach między młodzieżą tak różnych stanów; pomiędzy temi czterema dziewicami majątek, imię i położenie towarzyskie żadnego nie miały znaczenia: dla Lidji córka kapitana Gervais nazywała się Karmelitą, dla Reginy córka trębacza Ponroy była Atenaidą. Żadne wspomnienie wielkości jednej lub podrzędności drugiej nie mąciło czystego przywiązania, które zamieniło się stopniowo w ścisłą i głęboką przyjaźń.
Dziecinne zmartwienie, które mogło wydarzyć się jednej z nich, znajdowało odgłos w sercach trzech innych, i jak dzieliły swoje troski, tak też podzielały radości, nadzieje, marzenia, życie swoje wreszcie, bo w tej epoce życie jestże czem innem, niż marzeniem?
Było to braterstwo w całem znaczeniu tego słowa, braterstwo ścieśniające się z postępem dni, miesięcy, lat, które w ostatnim roku przybrało takie rozmiary, iż stało się przysłowiem w Saint-Denis.
Lecz musiał nadejść ostatni dzień tego wspólnego życia.
Jeszcze kilka miesięcy, a każda opuszczając Saint-Denis, miała odmienną drogą wstępować w dom rodzicielski.
Jedna z nich przez przedmieście Saint-Germain, druga przez przedmieście św. Honorcjusza, trzecia przedmieściem św. Jakóba, a ostatnia wreszcie św. Antoniego.
Tak samo miały w życiu przedsięwziąć cztery odmienne drogi, każda musiała wejść w świat, w którym trzy inne mogły ją tylko przypadkiem widywać.
Musiał więc nastąpić koniec ścisłych związków, zachwycającej szczerości, tego słodkiego życia we cztery, przez które żadna nie straciła lecz zyskała każda! musiało więc ustać to poczwórne bicie serca od lat kilku jednemi wzruszeniami! musiało się skończyć dzieciństwo spokojne i wesołe! Wszystko miało zniknąć bezpowrotnie.
Marzenia rozpoczęte przez cztery, każda miała snuć dalej sama, zmartwienie jednej nie miało być wiadomem drugiej.
Życie na pensji było długiem prześlicznem snem. Życie rzeczywiste miało się rozpocząć.
Przeznaczenie rozdzieliło je jak kwiaty na cztery drogi życia. Lecz one oparły się losowi odważnie, uginając się jak krzaki róży, a nie dając się złamać. Połączyły cztery białe dłonie i przysięgły uroczyście pomagać sobie, wspierać się wzajem, kochać się, jednem słowem tak, jak na pensji i do ostatniego dnia życia. Ułożyły więc między sobą traktat, którego najgłówniejszym warunkiem było, iż każda powinna powstać na zawołanie drugich o każdej godzinie dnia lub nocy, w jakiejkolwiek chwili życia, w jakim bądź położeniu ciernistem lub radosnem, niepewnem czy opłakanem, skoro jedna wzywała drugą, lub też trzy inne na pomoc.
Widzieliśmy je wierne temu zobowiązaniu, gdy stawiły się na wezwanie umierającej Karmelity, znajdziemy je niemniej akuratne w okolicznościach również ważnych.
Powiedzieliśmy, jak było ułożone, iż corocznie w środę popielcową, miały się zgromadzać na mszę południową w kościele Notre-Dame. Przez dwa, czy trzy lata, które upłynęły od wyjścia ich z pensji, Karmelita i Fragola nie widziały swych przyjaciółek inaczej, tylko na tem ogólnem zebraniu.
A jeszcze jednego roku Fragola nie dopisała.
Jeśli kiedy opowiemy jej historję, wytłómaczymy z powodu jakich okoliczności.
Regina i Lidja widywały się nieco częściej.
Lecz przez rzadkie przebywanie razem, przyjaźń czterech dziewic zamiast słabnąć, zwiększyła się jeszcze, i w cztery wspierając jedna drugą, może otrzymałyby wszystko, czego nawet kongres dyplomatów nie potrafiłby dokonać.
W istocie, postawione na czterech szczeblach drabiny towarzyskiej, dzierżyły klucze całego społecznego gmachu: dwór, arystokracja, armja, umiejętności, duchowieństwo, Sorbona, uniwersytet, akademja, lud i nie wiem już co więcej? Ich klucze otwierały drzwi wszelkie.
Przedstawiały one we cztery władzę nieograniczoną, samowładną. Tylko nie miały władzę nad śmiercią, jakeśmy to widzieli.
Obdarzone podobnemi przymiotami, napojone jednemi zasadami, przejęte tem iż samemi uczuciami, zdolne do jednakich poświęceń, zdawały się być zrodzone do dobrego, które pojedyńczo czy zbiorowo, za jakąbądź cenę, każda w danym razie starała się wypełnić.
W dalszym ciągu naszego opowiadania będziemy zapewne mieli sposobność widzieć je miotane najsprzeczniejszemi uczuciami, i może wtedy ujrzymy, jak silne dusze, mogą wyjść zwycięzko z walk najstraszniejszych. Teraz posłuchajmy:
Dwunasta bije, Regina zapewne nie opóźni swego powrotu.
W kilka minut po dwunastej turkot powozu dał się słyszeć.
Trzy młode kobiety rozmawiały: o czem? Karmelita zapewne o zmarłym; dwie drugie o żyjących może; trzy młode kobiety, mówimy, podniosły się.
Serca biły jednakowo, lecz bezwątpienia serce Fragoli uderzało żywiej od innych.
W tem usłyszano głosik Pszczółki, która, jak zachwycający zwiastun, wyprzedziwszy siostrę, wołała:
— Otóż jesteśmy! otóż jesteśmy! moja siostra Rina ma posłuchanie.
W istocie Regina przybywała uśmiechnięta, jak tryumfatorka, trzymając w ręku list audjencjonalny. Posłuchanie było naznaczone na ten sam dzień, na pół do trzeciej, nie można więc było tracić minuty czasu.
Młode kobiety uścisnęły się, ponawiając zapewnienia przyjaźni.
Fragola zbiegła pospiesznie, wskoczyła do powozu Reginy, który miał być pospieszniejszy niźli jej dorożka i herbowy powóz unosząc piękne dziecię do jej skromnego mieszkania, zatrzymał się przed sienią w ulicy Macon.
Dwaj mężczyźni byli przy oknie.
— To ona! rzekli razem.
— W herbowej karecie?
— Tak, lecz nie o to idzie. Czy jest czy nie, list audjencjonalny?
— Trzyma papier w ręku, zawołał Dominik.
— A zatem wszystko dobrze, powiedział Salvator.
Dominik wybiegł. Fragola słysząc otwierające się drzwi:
— To ja, zawołała, mam list!
— Na kiedy? pytał Dominik.
— Na dziś za dwie godziny.
— O! zawołał zakonnik, bądź błogosławioną drogie dziecię.
— I Bogu niech będzie chwała, mój ojcze! rzekła Fragola, podając z uszanowaniem księdzu białą rączką list audjencjonalny.