Mohikanowie paryscy/Tom XII/Rozdział XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom XII Cały tekst |
Indeks stron |
Ponieważ od tej chwili bieg francuskiego okrętu osłabł, a angielskiego pozostał takim samym, przeto odległość obu zmniejszała się stopniowo.
Kapitan siedział na ławie i zdawał się mierzyć oczyma odległość statków. Jakkolwiek pilno mu było rozpocząć partję, jak mówił Paryżanin, nie on wszczął ogień.
Zapewne dowódzca statku nieprzyjacielskiego nie posiadał w takim stopniu poczucia odległości, jak kapitan „Pięknej Teresy,“ gdyż zwinął kilka żagli, a „Kalypso“ ukazała jeden z boków. W tej samej chwili tuman mgły rozciągnął się wzdłuż jej otworów, i nim usłyszano grzmot ośmnastu dział, grad kul spadł w morze na kilka sążni od „Pięknej Teresy.“
— Widać, że nasi przyjaciele anglicy mają tyle prochu i kul, że sami nie wiedzą co z niemi robić, rzekł kapitan Herbel, my będziemy oszczędniejsi, nieprawdaż Piotrze?
— Zależy to przecie od waszego upodobania, kapitanie, odrzekł celownik, jak każesz zacząć, zaczniemy.
— Dobrze! rzekł kapitan, niech jeszcze postąpi kilka kroków.
— Tak, wtrącił Paryżanin, księżyc jest w pełni. Przepraszam, kapitanie, musi to być coś ładnego, bitwa przy świetle księżyca. Powinieneś zafundować nam taką bitwę, to rzecz niezwyczajna, kapitanie.
— Dobra myśl, rzekł kapitan. Czyby ci to wielką przyjemność sprawiło?
— Słowo honoru, wielką.
— Ha, trzeba coś uczynić dla swych przyjaciół, rzekł kapitan, i wydobył zegarek.
— Jest piąta godzina, moje dzieci, oświadczył, zabawimy panią „Kalypso“ do jedenastej; o jedenastej minut pięć, zaczepimy ją, o wpół do dwunastej każdy będzie w swoim hamaku: „Piękna Teresa“ jest porządną panną, która wcześnie chodzi spać, nawet w dnie balowe.
— Tembardziej, rzekł Paryżanin, iż o wpół do dwunastej niejednego z tancerzy już nogi zabolą.
— Kapitanie, rzekł Piotr Berthaut, ręka mnie świerzbi.
— No, odpowiedział Herbel, to poślij im z jedną lub dwie kule, ale oświadczam, że te dwie pójdą na twój rachunek.
— Aha! odezwał się Piotr Berthaut, zobaczymy.
— Poczekaj chwilę Piotrze, poczekaj, aż nam Paryżanin powie co oni tam robią.
— W pięć sekund, kapitanie, będziesz o tem wiedział, rzekł Paryżanin, włażąc na mniejszą drabinkę, gdyż w tej chwili statki były już do tyła zbliżone, iż nie potrzebował wyłazić na wielki maszt.
— A co tam widzisz? zapytał kapitan.
— Widzę ocean zielony i flagę Wielkiej Brytanji śród barwnych płomieni, odpowiedział Paryżanin.
— A między flagą i oceanem? zapytał kapitan.
— Widzę marynarzy na posterunku przy działach, a żołnierzy na pomoście; nareszcie kapitan przytknął tubę do ust.
— Paryżaninie, rzekł Piotr Herbel, co za nieszczęście, że ucho twe nie jest tak bystre, jak wzrok! Powtórzyłbyś nam to, co on mówi.
— O! rzekł Paryżanin, posłuchaj sam kapitanie.
Jeszcze Paryżanin nie skończył, kiedy dwie błyskawice mignęły, z przodu statku angielskiego, dwie kule musnęły „Piękną Teresę.“
— Ha! ha! rzekł kapitan, to nie kontredans. Piotrze! dalej, dalej! niech kawaler poda rękę damie, i „en avant deux,“ Piotrze! „en avant deux!“
Zaledwie skończył, gdy Piotr Berthaut, schyliwszy się nad działem, podłożył ogień.
Strzał wypadł. Kula zanurzyła się w przodzie.
Prawie w tejże samej chwili, dał się słyszeć drugi grom i druga kula gwizdnęła za pierwszą tak prędko, jakby ją goniła.
— To przecież coś więcej warto! zawołał Piotr Berthaut z radością, widząc ogromny kawał statku wylatujący z przodu. Co na to mówisz, kapitanie?
— Mówię, że tracisz czas, przyjacielu Piotrze.
— Jakto! tracę czas?
— Niezawodnie. Choćbyś mu dwadzieścia kul w bok wpakował, przysporzysz tylko roboty cieśli, nic więcej. Pełnym lotem, kroćset nawałnic! mierz w masztownicę, zgruchocz mu nogi, albo połam skrzydła: drzewo i płótno droższe mu są w tej chwili niż ciało.
Podczas tej rozmowy „Kalypso“ wciąż zbliżała się do „Pięknej Teresy,“ dała ognia z dwóch dział poprzednich, z których jedna kula znikła o strzał pistoletowy od statku, a druga rykoszując uderzyła w bok „Piękną Teresę,“ lecz wpadła w wodę, zaledwie ślad oznaczywszy.
— Kapitanie, rzekł Piotr Berthaut wyciągając się na jednej z armat, zdaje mi się, że jesteśmy na dobrej odległości i można byłoby na niej pozostać.
— Cóż w tym celu uczynić?
— Puścić korwetę wszystkiemi żaglami. A gdybym ja mógł być jednocześnie przy sterze i przy moich działach, zaręczam kapitanie, że szedłbym tak, że ani nitka babiego lata nie przerwałaby się pomiędzy nami.
— Rozwinąć resztę żagli! zawołał kapitan Herbel, jednocześnie gdy Piotr Berthaut dawał ognia.
Na ten raz kula przeszła górą i złamała wierzchołek żagla.
— To mi strzał! zawołał kapitan. Dobrze, Piotrze! dziesięć dukatów na ucztę z towarzyszami na pierwszym lądzie, do którego przybijemy, jeżeli strzaskasz mniejszy lub większy maszt.
— Niech żyje kapitan! krzyknęła załoga.
— Czy wolno użyć kul wiązanych? zapytał Piotr.
— A użyj sobie czego chcesz, odrzekł kapitan.
Piotr Berthaut zażądał od starszego majtka pocisków, który kazał przynieść skrzynkę zawierającą kule połączone po dwie łańcuchem. Ponieważ drugie działo było nabite, Piotr Berthaut nie zmieniając naboju, wycelował i strzelił. Kula przedziurawiła kosz i wielki żagiel o pół stopy od masztu.
— No, no, rzekł kapitan Herbel, jest zakrój, jest.
Cała załoga zbliżała się powoli od tyłu. Część majtków, ażeby lepiej widzieć, stanęła na ławkach.
Strzelcy ręczni rozrzuceni na drabinach, siedzieli tak spokojnie, jak gdyby byli rozparci w lożach pierwszego piętra w teatrze.
Piotr Berthaut kazał nabić obie armaty nowemi kulami.
— Hej, hej! kapitanie, krzyknął Paryżanin.
— Co tam nowego, obywatelu?
— Zabierają się przeprowadzić działo z tyłu naprzód, a dwa działa z przodu na tył.
— Co o tem myślisz?
— Że im się sprzykrzyło odbierać pomarańcze, a oddawać wiśnie i że my z kolei będziemy mieć do czynienia z jaką trzydziesto-funtówką.
— Słyszysz, Piotrze?
— Słyszę, kapitanie.
— Piotrze, dziesięć dukatów!
— Kapitanie, na honor, zrobię co tylko będzie można. „Ognia!“
I sam zakomenderowawszy, Piotr dotknął lontem. Strzał wypadł, ogromna szczerba pokazała się w żaglach.
Prawie jednocześnie „Kalypso“ odpowiedziała wystrzałem podobnym, a kula przecięła na dwoje człowieka stojącego na drabinie.
— Hej, Piotrze! krzyknął Paryżanin, czy ty pozwolisz, żeby nas ćwiartowali?
Na ten raz Piotr Berthaut wycelował ze szczególniejszą uwagą, zerwał się nagle po wycelowaniu i podłożył lont.
Wtedy nie widziano nic, tylko dał się słyszeć straszliwy trzask.
Wielki maszt drgał przez chwilę, jak gdyby nie wiedział czy paść naprzód czy w tył i złamany poniżej środka, upadł na pokład zasławszy go płótnem.
— No, Piotrze, zawołał kapitan rozradowany, słyszałem o jednej książce pod tytułem: „Związki niebezpieczne,“ czyś ty czasem nie czytał tego? Wygrałeś dziesięć dukatów, mój przyjacielu.
— Będziemy pić za zdrowie kapitana! krzyknęła załoga.
— Teraz, rzekł Herbel, „Kalypso“ jest naszą, poczekamy tylko na księżyc.
— Zdaje mi się, że to będzie roztropnie, odpowiedział Paryżanin, bo oto nadciąga noc, a do roboty, która nas czeka, dobrze jest widzieć, gdzie człowiek ma nogę postawić.
— A ponieważ byliście grzeczni, rzekł kapitan, przyrzekam wam fajerwerk.
Jakoż zmierzch nadszedł i noc się zbliżała z szybkością właściwą szerokościom zwrotnikowym.
Ponieważ noc, bez księżyca, groziła, że będzie bardzo ciemna, przeto kapitan Herbel, dla pokazania anglikom, że nie jest bynajmniej jego zamiarem zginąć w zmroku, kazał na masztach zawiesić latarnie.
Zapalono latarnie.
Anglik nawzajem, dla pokazania, że partję uważa dopiero za rozpoczętą, zatknął również pochodnie.
Z obu stron oczekiwano wschodu księżyca z niecierpliwością.
Statki zwinęły żagle; wydawały się pośród ciemności, niby dwa obłoki suwające się po głębinie, obłoki straszne, które w łonie swym kryły błyskawice i burze.
O jedenastej wszedł księżyc. Jednocześnie łagodne światło rozlało się w powietrzu, morze zabłysło srebrem. Kapitan wydobył zegarek.
— Dzieci, rzekł, powiedziałem, że o kwadrans na dwunastą „Kalypso“ będzie wzięta, o w pół do dwunastej spoczniemy w naszych hamakach: nie mamy więc czasu da stracenia. Nie zajmujmy się nieprzyjacielem; zrobi on co zechce. A my tyle oto mamy do zrobienia... Czy Piotr Berthaut przeprowadził swój zaprzęg na przód?
— Tak, kapitanie, odpowiedział Piotr.
— Nabite kartaczami?
— Tak, kapitanie.
— Idziemy więc prosto na anglika. Piotr Berthaut najpierw powita go pieśnią swych sułtanek. Poślemy mu potem salwę z prawego boku. Odwrócimy się natychmiast, zetkniemy się z nim, zarzucimy haki, i poślemy mu drugą salwę z lewego boku. Ponieważ stracił wielki maszt, a przeto lekkim jest jak człowiek ze złamaną nogą i pośle nam odpowiedź z lewego boku jedynie; zróbcie dobry obrachunek, a przekonacie się, że lubo on ma więcej dział, my będziemy mieli ośm strzałów więcej. Teraz, ruszajmy, reszta należy do mnie. Dalej! dzieci, naprzód! i niech żyje Francja!
Okrzyk; niech żyje Francja! zdawał się wypadać z głębin oceanu i oznajmiać anglikom, że bitwa się rozpoczyna.
Jednocześnie „Piękna Teresa“ uczyniła manewr dla zyskania rozpędu. Niby oddalając się od „Kalypso“, w danej chwili, kiedy uczuła już wiatr z tyłu, „Piękna Teresa“ skierowała się na nieprzyjaciółkę i wpadła jak orzeł morski na swą zdobycz.
Co było do podziwienia w załodze kapitana Herbel, to bierne posłuszeństwo. Gdyby kapitan kazał żeglować wprost na Maelstrom, tę sławną otchłań z klechd skandynawskich, która trzypokładowe okręty pochłania z taką łatwością z jaką Saturn połykał dzieci, sternik szedłby wprost na Maelstrom. Rozkaz tedy wykonano co do joty.
Piotr Berthaut posłał dwa strzały kartaczowe prawie jednocześnie jak „Piękna Teresa“ otrzymała salwę z boku nieprzyjacielskiego. Potem z kolei zagrzmiał jej bok prawy. Następnie, nim bolejąca „Kalypso“ zdołała pomyśleć, ażeby odwrócić się i dać ognia z drugiego boku, nim zdążyła nabić armaty, lina „Pięknej Teresy“, obciążona ludźmi jak winne grono jagodami, zawikłała się w drabinach wielkiego masztu i wśród stękania sznurów słychać było głos kapitana wołający:
— Ognia, dzieci! ostatni strzał! zgólcie ponton, a potem wdrapiemy się jak na fortecę.
Dwanaście dział nabitych kartaczami ryknęło z radości na ten rozkaz. Płomień oświecił „Kalypsę“ złowrogo; gęsta chmura rozeszła się po pokładzie; usłyszano trzeszczenie masztów i jęki boleści; potem ozwał się głos kapitana jakby rozkazującego burzy:
— Na pokład, dzieci!
Jednocześnie, jak to było jego zwyczajem, kapitan Herbel skoczył na pokład „Kalypsy“. Ale jeszcze nie stanął dobrze na nogach, kiedy głos jakiś szepnął mu do ucha:
— Nic nie szkodzi kapitanie; zawsze to ja będę chrzestnym ojcem twego syna.
Był to głos Piotra Berthaut.
W tej samej chwili ze wszystkich stron wysypali się majtkowie i jak burza gradowa spadli na pokład „Kalypsy“.
Co się wtedy działo na tym pokładzie, opisać niepodobna: ścisk straszny, walka na pięście, chrzęst, sabat piekielny, pośród którego ku wielkiemu zdziwieniu wszystkich, nie widać było kapitana Herbel.
Po kilku minutach spostrzeżono go wychodzącego otworem górnym. Twarz oświecała mu pochodnia, czarny był od prochu, czerwony od krwi.
— Wszyscy na pokład „Pięknej Teresy“, anglik wyskoczy w powietrze!
Wrażenie tych słów było magiczne.
Naraz, z wnętrza okrętu dał się słyszeć okrzyk straszliwy.
— Ogień!
Natychmiast, z tym samym pospiechem, z jakim skakano na pokład nieprzyjacielskiej korwety, rozpoczął się odwrót załogi. Jedni czepiali się byle jakiej podpory, drudzy skokiem dostawali się na pomost, gdy tymczasem sam kapitan, Piotr Berthaut i wszyscy ci, których nazwać było można grupą olbrzymów, to jest ludzie opisani przez nas przed bitwą, uzbrojeni fantastycznie, podtrzymywali odwrót.
Dokonał się on wprzód nim anglik zdołał się opatrzyć, a tymczasem grzmiały rozkazy kapitana, kierując przygotowaniem okrętu do wysunięcia się na dalszą przestrzeń.
Rozmaite manewry, wskazane potężnym głosem wywołującym bierne posłuszeństwo, wykonano tak prędko, że pomimo rozkazów wydanych przez kapitana angielskiego, nieprzyjaciel nie zdołał związać obu okrętów, a „Piękna Teresa“ jak gdyby rozumiejąc na jakie wystawioną jest niebezpieczeństwo, odczepiła się z wikłających sznurów nieprzyjaciółki, to przecinając drabiny, to rozłamując drągi, jedną tylko mając myśl przed sobą, ucieczkę...
W każdym razie, kapitan Herbel nie mógł zapobiedz, żeby bryg nieprzyjacielski, ostatnim wysiłkiem okręciwszy się koło siebie, posłał mu cały swój nabój z lewego boku, jako ostatnie pożegnanie zemsty i nienawiści. Ale załoga tak się czuła szczęśliwą z uniknięcia straszliwego niebezpieczeństwa, że zaledwie zwrócono uwagę na upadek trzech czy czterech zabitych i na krzyk pięciu lub sześciu ranionych.
— A teraz dzieci, rzekł kapitan, oto fajerwerk, który wam przyobiecałem. Baczność!
Gęsty dym zaczął wychodzić przez otwory okrętu angielskiego, gdy tymczasem tuman innego rodzaju ukazywał się w strzelnicach i zakrywał gardziele armat.
Usłyszano głos kapitana angielskiego:
— Łodzie na morze!
Rozkaz ten wykonano natychmiast, cztery łodzie spłynęły około fregaty.
— Łodzie od przodu i od tyłu dla żołnierzy! wołał jeszcze kapitan, dwie łodzie boczne dla majtków. Sprowadzić nasamprzód rannych.
Żołnierze i oficerowie „Pięknej Teresy“ spojrzeli po sobie. Tu to właśnie, pod ich oczyma, okazywała się wyższość karności angielskiej.
Manewr, który wykonywał się na pokładzie „Kalypsy“, z taką regularnością, jak gdyby okręt wykonywał proste ćwiczenia w porcie Portsmouth lub w zatoce Solvay, byłby według wszelkiego prawdopodobieństwa niepodobny na pokładzie statku francuskiego.
Najpierw zniesiono rannych, a była ich wielka liczba: rozdzielono ich pomiędzy cztery łodzie; potem, w najdoskonalszym porządku żołnierze zajęli miejsca w łodziach, następnie przyszła kolej na majtków.
Kapitan stojąc na podwyższeniu, wydawał rozkazy z takim spokojem, jak gdyby nie miał miny pod nogami.
Od tej chwili scena przestała być widzialną: dym coraz gęstszy wychodził wszystkiemi otworami i otoczył okręt zasłoną. Od czasu do czasu węże ogniste zdawały się owijać około masztów; potem, niektóre działa nabite wypaliły same; dalej, z pośród pożaru wysunęła się jedna łódź, za nią druga i trzecia, aż naraz huknął przerażający strzał, statek otworzył się jak krater wulkanu, w powietrze skoczyły palące się szczątki... Był to bukiet tego fajerwerku, który przyobiecał kapitan Herbel. Wszystko opadło w morze, zagasło, wróciło do mroku, i nie pozostało nic z olbrzyma, który przed chwilą wił się w płomieniach; trzy tylko łodzie pruły falę morską, oddalając się ruchem wioseł.
Kapitan Herbel nie myślał ich ścigać, a nawet, kiedy jedna z tych łodzi przechodziła prawie pod ogniem „Pięknej Teresy“, majtkowie i sam kapitan zdjęli kapelusze, by złożyć pokłon mężnym, którzy uniknąwszy pożaru, narażali się na inne niebezpieczeństwo, mniej bliskie, mniej widoczne, ale niemniej groźne: na niebezpieczeństwo burzy i głodu!
Czwarta łódka, kapitan i ostatnia część załogi wyskoczyli razem ze statkiem.
Herbel i jego towarzysze prowadzili oczyma za trzema statkami, dopóki w czarnej przestrzeni nie stracili ich z oczu. Wtedy, dobywając zegarek:
— Moje dzieci, rzekł kapitan, już po północy; no, ale w dnie uroczyste wolno iść spać nieco później.
A teraz, jeśli nas kto zapyta, dlaczego kapitan Herbel, zamiast wziąć do niewoli trzy czwarte załogi „Kalypso“, pozwolił jej się oddalić, powiemy, że „Piękna Teresa“, dźwigająca już i tak stu dwudziestu ludzi, nie mogła się przeładowywać jakąś seciną jeńców. Nareszcie, jeżeli nie poprzestając na tej odpowiedzi, niektórzy więcej wymagający zapytaliby się, dlaczego więc kapitan Herbel, mogąc trzema wystrzałami armatniemi, zatopić te trzy łodzie, nie uczynił jednak tego, tym odpowiemy...
Nie, nie odpowiemy wcale.