Mohikanowie paryscy/Tom XII/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.
Ślub korsarza.

Przez dziesięć lat po wypadkach, któreśmy opisali, kapitan Herbel szedł coraz dalej po drodze, jaką obrał. Poprzestaniemy na wymienieniu według współczesnych dzienników, następujące jego zdobycze:
„Św. Sebastjan“, okręt portugalski idący z Sumatry do Ile-de-France, którego ładunek wart był trzy miljony. Na swoją część otrzymał czterykroć sto tysięcy.
„Szarlotta“, okręt holenderski o trzystu sześćdziesięciu beczkach, 12-stu działach i siedmdziesięciu ludziach załogi. „Szarlotta“ sprzedaną została za sześćkroć sto tysięcy.
„ Orzeł“, goeletta angielska sto sześćdziesiąt beczek, sprzedana za sto pięćdziesiąt tysięcy franków.
„Św. Jakób“ i „Karol III-ci“, statki hiszpańskie, sprzedane za sześćkroć sto tysięcy franków.
„ Argos“, „Herkules“, „Glioriosus“, statki angielskie, itd.
Do tej listy, ogłoszonej przez urzędowe dzienniki ówczesne, moglibyśmy dołączyć nomenklaturę trzydziestu czy czterdziestu innych łupów; ale nie było zamiarem naszym pisać biografji kapitana Herbel: pragniemy tylko dać wyobrażenie o jego charakterze.
Wróciwszy do Saint-Malo podczas zimy 1800 roku, ze swym wiernym Piotrem Berthaut, otrzymał od swych współziomków wszelkie możliwe dowody współczucia. Czekał na niego nadto list pierwszego Konsula, wzywający go do Paryża.
Bonaparte zaczął od powinszowania marynarzowi jego świetnych wycieczek, potem ofiarował mu szlify kapitańskie i dowództwo jednej z fregat rzeczypospolitej.
Ale Herbel potrząsnął głową.
— Czegóż więc pan żądasz? zapytał Konsul zdziwiony.
— Trudno mi to odrazu wysłowić, generale, odpowiedział Herbel.
— Jesteś więc bardzo ambitny?
— Przeciwnie, uważam, że to, co mi ofiarujesz, jest dla mnie za wysokie.
— Więc nie chcesz służyć Rzeczypospolitej?
— Owszem, ale chcę jej służyć według siebie.
— Jakto?
— Jako korsarz... Pozwól mi generale, powiedzieć całą prawdę.
— Proszę.
— Ja, dopóki rozkazuję, jestem doskonałym marynarzem: od chwili gdy będę musiał słuchać rozkazów, nie będę wart ani tyle, co ostatni z moich majtków.
— Trzebaż przecie zawsze kogoś słuchać.
— Jednakże obywatelu generale, oświadczył kapitan, dotąd słuchałem tylko Boga, i to, kiedy przemawiał do mnie ustami swego pierwszego oficera służbowego, to jest wiatru, ażeby zwinąć żagle i płynąć na sucho; a czasami nawet, tak mnie ciężko trapi szatan nieposłuszeństwa, że pozwalałem sobie ściskać morze niższemi żaglami. To znaczy, że gdybym był kapitanem fregaty, musiałbym oprócz Boga, słuchać jeszcze mojego wice-admirała, admirała, ministra marynarki, i sam nie wiem kogo jeszcze: a to za wiele panów jak na jednego sługę.
— Widzę, odezwał się pierwszy Konsul, że pan nie zapomniałeś, iż pochodzisz z rodu Courtenay, i że przodkowie twoi panowali w Konstantynopolu.
— Prawda, obywatelu generale, nie zapomniałem.
— Nie mogę cię jednak mianować cesarzem Konstantynopolitańskim, chociaż sam właśnie o mało nie postąpiłem odwrotnie do tego, jak postąpił Baldwin, to jest o mało, że nie powróciłem z Jerozolimy przez Konstantynopol, zamiast iść przez Konstantynopol do Jerozolimy.
— Nie, generale, ale możesz zrobić co innego.
— Tak, mogę ustanowić majorat dla twojego najstarszego syna, mogę dać ci córkę którego z moich generałów, jeżeli chcesz połączyć się z chwałą wojskową, albo córkę którego z moich dostawców, jeżeli chcesz połączyć się z majątkiem.
— Obywatelu generale, ja mam sam na siebie trzy miljony, co starczy za majorat, a co się tyczy ożenienia, mam także przedmiot.
— Żenisz się z jaką księżniczką palatyńską, z jaką margrafówną niemiecką?
— Żenię się z ubogą dziewczyną, która ma na imię Teresa: kocham ją od lat ośmiu, a ona czeka na mnie lat siedem.
— Do licha! odezwał się Bonaparte, a toż mi się nie wiedzie... Tam z fortecą Saint-Jean-d’Acre, a tu z tobą kapitanie. Cóż tedy myślisz dalej?
— Oto tak, obywatelu generale: nasamprzód ożenić się, bo mi bardzo pilno, i gdyby nie dla was, generale, upewniam, że nie opuściłbym Saint-Malo przed ślubem.
— Dobrze; a po ożenieniu?
— Żyć spokojnie spożywając swoje trzy miljony, i mówić jak pasterz Wirgilego: „O Moelibaee! deus nobis haec otia fecit!“
— Obywatelu kapitanie, niebardzo rozumiem po łacinie.
— Tak, mianowicie kiedy mowa o pokoju. Ja nie wymagam po was generale, jakiegoś trzydziestoletniego pokoju, nie, ale wszystkiego z rok lub dwa, ażeby się nacieszyć miodowym miesiącem... A potem, jak tylko zagrzmi pierwsze działo... oho! jeszcze „Piękna Teresa“ nie zgruchotana!
— Więc nic dla ciebie nie mogę?
— Szukam, doprawdy...
— I nic nie znajdujesz?
— Nie, ale jak znajdę, to napiszę do was, generale, słowo Herbela.
— Nie wspominasz nawet, ażebym był ojcem chrzestnym twojego pierwszego syna?
— Nie, generale; to już doprawdy potrzeba nieszczęścia, co do tego już się zobowiązałem słowem.
— Komuż je dałeś?
— Piotrowi Berthaut, zwanemu Monte-Hauban, mojemu namiestnikowi.
— No, i ten mazgaj nie może mi ustąpić pierwszeństwa, kapitanie?
— Oto, to! nie ustąpiłby go cesarzowi chińskiemu, a wreszcie zdobył to sobie ostrzem szpady.
— Jakto?
— Wskoczywszy drugi na pokład fregaty „Kalypso“, a mówiąc między nami, generale, którzy jesteśmy ludźmi dzielnymi, nawet wskoczywszy pierwszy... Ale ja na to oczy zamknąłem...
— Trudno kapitanie, chociaż nie mam z tobą szczęścia, ale pozwolisz, ażebym czasem czegoś dowiedział się o tobie?
— Jak tylko będzie wojna obywatelu generale, ja sam dam znać o sobie.
— Ano! od złego dłużnika bierz i plewy; do widzenia więc, jak wybuchnie wojna!
— Do widzenia, obywatelu pierwszy konsulu.
Piotr Herbel doszedł do drzwi i wrócił się.
— To jest niekoniecznie do widzenia, rzekł, jeszcze do tego zobowiązywać się nie mogę.
— Dlaczego?
— Bo konsul jest generałem lądowym, a ja marynarzem. Owóż, kiedy będziecie we Włoszech, albo w Niemczech, a ja gdzieś na Atlantyku lub na oceanie Indyjskim, nie ma zatem podobieństwa, abyśmy się często spotykali; a więc, szczęśliwego powodzenia w kampanii, obywatelu pierwszy konsulu.
A tobie życzę pomyślności w wycieczkach, kapitanie. I na tem rozstali się, pierwszy konsul z kapitanem, a nie zobaczyli się już, jak w piętnaście lat potem, w Rochefort.
W trzy dni po wyjściu z Tuilleries, Piotr Herbel wchodził do małego domku Teresy Brea, mieszczącego się w osadzie Plancoet, o parę mil od Saint-Malo.
Teresa wydała okrzyk radości i rzuciła się w objęcia Piotra. Nie widziała go już trzy lata. Dowiedziała się o jego powrocie do Saint-Malo i o natychmiastowym odjeździe do Paryża.
Inna panna byłaby w rozpaczy i pytałaby, cóż to za ważna sprawa otrzymała w umyśle jej kochanka pierwszeństwo nad chęcią zobaczenia się z nią, ale ona ufna w słowo narzeczonego, poszła uklęknąć przed obrazem Najświętszej Panny z Plancoet, i złożyła jej korne dzięki za jego powrót, nie myśląc nawet dowiadywać się o powód natychmiastowego wyjazdu.
Jakoż, jak widzieliśmy, przybywszy do Paryża, na godzinę przed posłuchaniem, Piotr Herbel wyjechał w godzinę po posłuchaniu, jego więc nieobecność trwała tylko dni sześć. Prawda, że te sześć dni wydały się Teresie sześciu wiekami.
— Ah! odezwał się Piotr Herbel, ucałowawszy oba policzki Teresy, zroszone łzami, kiedy więc ślub, Tereso?
— Kiedy zechcesz, odpowiedziała, gotową jestem już siedm lat, a trzy lata już upłynęły od ogłoszenia naszych zapowiedzi.
— Więc pozostaje tylko uprzedzić mera i proboszcza?
— Nic więcej.
— Pójdźmy ich uprzedzić, Tereso, ja nie należę do tych, o których powiadają: „Czekał sześć lat, może poczekać jeszcze“. Przeciwnie, ja sam powiadam: „Czekałem sześć lat, dosyć tego, nie chcę czekać dłużej“.
Teresa była tego samego zdania, bo zaledwie Piotr dokończył tych słów, ona już miała kapelusz na głowie. Piotr Herbel wziął ją pod rękę.
Musieli jednak czekać trzy dni. Przez te trzy dni kapitan był jak szalony. Trzeciego dnia, kiedy mer powiedział:
— W imieniu prawa, jesteście połączeni: Piotr Herbel odezwał się:
— Chwała Bogu, bo inaczej jużbym dziś może zwarjował.
W dziesięć miesięcy potem urodził się tęgi chłopiec, którego ojcem chrzestnym, według danego słowa, był Piotr Berthaut, zwany Monte-Hauban; zapisano chłopca w parafii Saint-Malo pod imieniem Piotra Herbel’a de Courtenay, domyślnie wicehrabiego. Był więc podwójnie Piotrem, z ojca rodzonego i chrzestnego.
Powiedzieliśmy już, jako młody malarz, stosując się do mody owego czasu, zlatynizował swe imię na „Petrusa“.
Cierpliwości, kochany czytelniku, jeszcześmy nie skończyli z jego „korsarzem“ ojcem, jak go nazywał generał Herbel.
Miodowy miesiąc kapitana Herbel trwał akurat tyle co pokój zawarty w Amiens, mylimy się, trwał kilka dni dłużej.
Dziejopisarze powiedzą, jakim sposobem zerwał się traktat Amieński zawarty z Anglią w roku 1802; ale ja jeden tylko mogę powiedzieć, jak się zakończyły miodowe miesiące zakochanego kapitana.
Dopóki trwał pokój, wszystko szło doskonale w domu Herbela. Wielbił on swą żonę łagodną i kochającą jak anioł, przepadał za synem, który według niego, i to może nawet słusznie, miał być najpiękniejszem dzieckiem nietylko w Saint-Malo, ale w całej Bretanii, a nawet w całej Francji. Krótko mówiąc, Herbel był najszczęśliwszym na świecie człowiekiem, i gdyby nie wojna, to stan spokojnego szczęścia trwałby był miesiące i lata, bez chmurki. Ale burza zbierała się ze strony Anglii.
Rząd angielski zawarł pokój niejako pod przymusem koalicji, złożonej z cesarza Pawła I-go, Prus, Danii i Szwecji, która obaliła ministerjum Pitta, a mianowała mówcę Addingtona pierwszym lordem (ministrem skarbu).
Na nieszczęście, pokój ten istniał tylko na papierze. Śmierć cesarza Pawła wyrwała pierwszy kamień z podstawy! Anglicy skarżyli się, że Francuzi leniwo wychodzą z Rzymu, Neapolu i wyspy Elby, Francja zaś, że Anglicy nie wychodzą wcale z Egiptu i Malty. Bonaparte, ażeby być gotowym na wszelki wypadek, przygotował wyprawę na San-Domingo. Barometr polityczny wskazywał wojnę nieuniknioną.
Od chwili, gdy wyprawa ta, lubo dopiero w zamiarze, wróciła portom francuskim gorączkową działalność, jaka poprzedza wojny morskie, zarazem i kapitan Herbel stał się gorączkowym i ruchliwym. Życie rodzinne nigdy nie odpowiadało jego awanturniczemu usposobieniu.
Prawdziwym żywiołem kapitana Herbel było morze, które przyjęło go na świat na wybrzeżu, przyzywało ku sobie jak zazdrosna kochanka i przyciągało go mimowoli. Twarz jego, wesoła przedtem, posmutniała; wypytywał się każdej łodzi rybackiej kiedy kroki wojenne się zaczną; całe dnie przesiadywał na najwyższej wyniosłości, z oczyma zagłębionymi w bezmiarze nieba i fal.
Teresa, która patrzyła oczami męża, spostrzegła tę zmianę i długo nie wiedziała czemu ją przypisać. Humor dziwaczny, niema ponurość, były dalekie od nawyknień jego, przestraszyła się też, lecz nic o tem nie wspomniała. Rozumiała wszakże, iż prędzej czy później, musi przystąpić do zażądania wyjaśnień, kiedy jednej nocy zbudziły ją nagle szalone ruchy męża i dziwne jego okrzyki.
Śniło mu się, że był w ogniu bitwy, i wołał z całych płuc:
— Na anglików, dzieci! pal! niech żyje Rzeczpospolita!
Bitwa była ciężką; jednakże w kilka sekund skończył ją, zapewne jak Cyd, dla braku walczących. Kapitan do, połowy się uniósł i opadł głową na poduszkę, krzycząc: Ściągnij flagę, psie angliku! Zwycięstwo! zwycięstwo! I zasnął snem spokojnym.
Od tej chwili Teresa wszystko zrozumiała.
— Tym więc sposobem, mówiła do siebie, on mimo wiedzy wypowiedział mi przyczynę smutku. Biedny Piotr! przez miłość dla mnie zamknął się tu jak lew w klatce... Niestety! rozumiem, że to życie ciche nie dla ciebie jest, mój biedny Piotrze! Dla ciebie potrzeba przestrzeni, wolnego powietrza, morza pod nogami, trzeba ci wielkich burz, wielkich bitew, gniewów ludzkich i gniewów Bożych. Ja nic nie widziałam, nie rozumiałam, nic nie odgadłam; kochałam cię, ale cóż po takiej miłości! Przebacz mi, drogi mój Piotrze!
Teresa doczekała rana w niepokoju śmiertelnym.
— Piotrze, rzekła głosem, który starała się uczynić pewnym, Piotrze, ty nudzisz się tutaj...
— Ja? odrzekł Piotr. Bynajmniej.
— Piotrze, tyś nigdy nie skłamał; bądź ze mną otwartym i szczerym, jak marynarz.
Piotr się zamyślił.
— Bezczynność gubi cię, mój drogi, mówiła dalej Teresa.
— Miłość twoja mnie odżywia, odpowiedział Piotr.
— Trzeba ruszać na morze, Piotrze, będziemy mieli wojnę.
— Rzeczywiście, wszyscy o tem mówią.
— A ty, mój najukochańszy, już rozpocząłeś kroki wojenne?
— Co mówisz? zapytał Piotr zdziwiony.
Teresa opowiedziała jego sen z przeszłej nocy.
— A! rzekł Piotr, to być bardzo może, cała noc dla mnie była niczem innem tylko bitwą zaciętą.
— A po namiętności, z jaką prowadziłeś tę walkę lubo imaginacyjną, zrozumiałam, że skończył się czas naszego spokojnego życia, że twojem życiem prawdziwem, być gdzie grożą niebezpieczeństwa, a zdobywa się sława, to też powzięłam wielkie postanowienie, mój najmilszy.
— Jakie?
— Zachęcić cię, ażebyś szedł jak najprędzej na morze.
— Ty, moja anielska Tereso?
— Ja, Piotrze, Opatrzność wyznaczyła nam mój najmilszy, dwa zadania różne. Czekałam na ciebie siedm lat, i szczęśliwą byłam w oczekiwaniu; przybyłeś i uczyniłeś mnie kobietą najszczęśliwszą na ziemi. Teraz, odjedziesz Piotrze, a ja znowu oczekiwać będę na twój powrót; ale już mam dziecko, i oczekiwanie będzie mi łatwiejszem. Mam je wielu rzeczy nauczyć, by się wywiązać z obowiązku matki. Mówić mu będę o tobie, opiszę twe bitwy, których odgłos dojdzie aż do nas. Potem codzień wejdę z nim na wzgórze z nadzieją, że ujrzymy statek twój bielejący na widnokręgu. — Wtedy, mój najmilszy, spełnimy oboje przed Panem obowiązek, jaki włożony jest na nas. Ty, jako mężczyzna bronić będziesz swojego kraju, ja, jako kobieta wychowywać będę dziecko, Bóg nas pobłogosławi.
Piotr nie był człowiekiem okazującym na zewnątrz uczucia, jednak po przemówieniu Teresy, ujrzał jakoby jasność świecącą nad jej czołem, i upadł jej do nóg.
— Przyrzekasz mi więc, że nie będziesz zbytecznie cierpieć przez czas mojej nieobecności? zapytał.
— Nie cierpieć, drogi mój Piotrze, odpowiedziała, byłoby to nie kochać ciebie! Będę więc cierpieć, ale i pamiętać zarazem, że ty jesteś szczęśliwy, a szczęście twoje więcej mi sprawi pociechy, niż nieobecność twoja bólu.
Piotr rzucił się w objęcia żony, potem wybiegłszy z domu, chodził po wszystkich ulicach Saint-Malo wołając po nazwisku swych dawnych majtków, i polecił Piotrowi Berthaut, ażeby zebrał ich gdzie którego spotka, na ulicy, czy w domu.
W tydzień potem, odświeżona z gruntu, odmalowana na nowo, z dawną załogą dobrze znaną, a powiększoną o dwudziestu ludzi, z dwudziestu sześciu działami, „Piękna Teresa“ wychodziła z portu Saint-Malo dla odwiedzenia tych stref indyjskich, gdzie Piotr Herbel rozpoczął tę straszną wziętość korsarza, równoważącą znakomitość jego przyjaciela i współziomka Surcoufa.
Wypłynąwszy 6 maja 1802 roku, już w dniu 8 tego miesiąca, „Piękna Teresa“, po dziesięciogodzinnej walce, ujęła statek dźwigający szesnaście dział, a trudniący się handlem murzynów.
Dnia 15-go zagarnęła statek portugalski o ośmnastu działach i siedmdziesięciu ludziach załogi.
Dnia 25-go przyciągnęła statek kupiecki z flagą holenderską, wyładowany pięcio tysiącami worków ryżu i pięciuset beczkami cukru.
Dnia 15-go czerwca, w ciągu nocy podobnej do tej, w której kapitan Herbel zniszczył fregatę „Kalipso, u „Piękna Teresa“ rozbiła trzymasztowiec angielski, który odprowadzony został do Francji pod przewodnictwem Piotra Berthaut, wyniesionego do godności porucznika.
Nareszcie, w początkach lipca, po ośmnastu bitwach i piętnastu zdobyczach, „Piękna Teresa“ zarzuciła kotwicę w Ile-de-France, zkąd powróciła, obciążona łupem wszelkiego rodzaju, dopiero w roku 1805, to jest po bitwie Austerlickiej.
Teresa dotrzymywała słowa: codzień wychodziła na wzgórze z synem, obecnie więcej niż trzyletnim, tak, że od chwili gdy przedmioty już zaczął odróżniać, Piotr Herbel poznał na wzgórzu kobietę z dzieckiem, czyniącą mu znaki powitania.
Teresa poznała korwetę męża wprzód, nim on ją samą poznał, a nawet spostrzegł.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.