Mohikanowie paryscy/Tom XII/Rozdział X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom XII Cały tekst |
Indeks stron |
Pojmujemy, że wypadki, któreśmy opowiedzieli, obleczone w poezję bretońską, upstrzone blagą paryską, taki rozgłos nadały męstwu i roztropności Piotra Herbel, że niebawem postawił go w pierwszym rzędzie między towarzyszami, ci zaś tem więcej mieli mu za dobre, że powszechnie wiedziano, jako należał do jednej z pierwszych rodzin nietylko Bretanii, lecz całej Francji.
Przez te kilka lat pokoju, jakie nastąpiły po uznaniu przez Anglię niepodległości Stanów Zjednoczonych amerykańskich, Piotr Herbel, ażeby nie tracić czasu, już to jako porucznik okrętowy, już jako kapitan, odbywał podróże morskie na statkach kupieckich do zatoki Meksykańskiej, oraz do Indyj, a mianowicie do Cejlonu i Kalkutty.
Skutkiem tego, kiedy wojna z większą zaciętością wybuchła niż kiedykolwiek, w latach 1794 i 1795, Piotr Herbel zgłosił się do Konwencji o dyplom kapitana, jaki na mocy dawniejszych zasług, udzielony mu został bez żadnej trudności.
Co większa: Ponieważ Piotr Herbel znany był ze swej bezinteresowności i z nienawiści narodowej, jaką pałał dla Anglii, pozwolono mu uzbroić swą korwetę, czy bryg, jak mu się podoba. W tym celu otworzono mu kredyt na pięćkroć sto tysięcy franków, i upoważniono arsenał w Brest do wydania Piotrowi Herbel takiej broni jaką uzna za właściwą.
Stała wtedy w pracowniach Saint-Malo piękna korweta o sześciu beczkach, której wzrostowi stopniowemu przyglądał się kapitan Herbel z prawdziwem zajęciem, mówiąc sobie:
— Człowiek coby posiadał ten statek na własność, na zupełną własność, z dwunastu ludźmi załogi w czasie pokoju dla sprowadzenia koszenili i indygo, a ze stu pięćdziesięciu w czasie wojny dla powołania w taniec anglików, mógłby zrobić dobry interes.
Kiedy Piotr Herbel otrzymał dyplom, kredyt na pięćkroć sto tysięcy franków, i pozwolenie uzbrojenia się w porcie Brest, wtedy przechadzał się z większą jeszcze pilnością około warsztatów, gdzie niby kwiat morski, rozwijała się, „Piękna Teresa“.
Piotr Herbel nazwał śliczną korwetę imieniem dziewicy, którą kochał.
Targ był nie długi; kapitan w imieniu rządu kupił korwetę od konstruktorów, i tem samem mógł kierować dalszem jej urządzeniem, pod względem masztów i żagli.
Żaden ojciec nic był tak troskliwy, jak ma wyglądać jego córka jedynaczka przy pierwszem swem wystąpieniu w świat, jak Herbel o swą korwetę.
A kiedy wszystko było gotowe, obliczył ciężar, jaki do naturalnego ciężaru korwety dodać może ciężar zupełnego uzbrojenia, zastąpił go balastem równej wagi, i tak idąc wzdłuż brzegów Bretanii, puszczając się czasami niby ptak morski próbujący swych skrzydeł, korweta opłynęła wierzchołek Sillon, przeszła między wyspą Bas i Roscoff, okrążyła przylądek Saint-Renan i weszła do portu Brest, ciągnąc za sobą trzy, czy cztery sztuki angielskie, jak młoda i piękna panna trzech lub czterech wielbicieli.
Jakoż, przyjemnieby to było posiąść taką zdobycz, jak „Piękna Teresa“, ale „Piękna Teresa“ była dziewicą, i przybyła właśnie do Brest, by miała czem dziewictwo swoje zasłaniać.
Przyznać trzeba, że pod względem obrony kapitan nie szczędził niczego.
Umieszczono na jej pomoście dwadzieścia cztery armaty dwunastofuntowe, które wyglądały z powagą przez prawy i lewy bok, nadto w tyle wstawiono dwie dwudziestoczterofuntowe, na wypadek gdyby mając do czynienia z przeważającą siłą i zmuszona uchodzić, życzyła sobie na podobieństwo owych straszliwej pamięci Partów, rzucić podwójną strzałę i umknąć.
A jednakże, gdyby zaszła potrzeba, ażeby w „Pięknej Teresie“ widziano tylko spokojny statek kupiecki, zajęty jedynie sprawami handlu, to żaden statek nie wyglądał tak pokojowo, jak ona. Wtedy to jej dwadzieścia cztery armaty dwunastofuntowe robiły lewo w tył, armaty dwudziesto-cztero-funtowe, bronzowe szyje chowały pod pomost, flaga pokojowa powiewała z masztu, szmata płótna tegoż samego koloru co dno, rozciągała się na całej linii otworów strzelniczych, które wtedy stawały się poprostu przyrządami oddechowemi.
Załoga jej składająca się ze stu pięćdziesięciu ludzi, kładła się pod pomostem, a ośmiu lub dziesięciu marynarzy dostatecznych do obsługi statku, gnuśnie wyciągało się na pomoście, albo, dla świeższego powietrza, wyłaziło na drabiny, i ztamtąd dawali swym towarzyszom znać o tem co się dzieje na przestrzeni oceanu, jak daleko wzrok zasięgnąć może.
Pod taką to spokojną powierzchownością korweta „Piękna Teresa“, robiła sześć węzłów na godzinę w pięknym poranku wrześniowym 1798 roku, między wyspą Bourbon, a wysepkami Amsterdam i Saint Paul, to jest w tej wielkiej bruździe morskiej, rozciągającej się od cieśniny Sondę do Tristan d’Acunha, gdzie wkraczają naturalnie wszystkie okręty, które dla powrócenia do Europy, muszą opłynąć przylądek Dobrej-Nadziei.
Naraz głos jakiś, zdający się wychodzić z nieba, krzyknął:
— Hej! hej! na dole, hej!
— A co! odpowiedział nie poruszając się starszy majtek, który grał w karty z drugim.
— Żagiel!
— W której stronie?
— Pod wiatr do nas.
— Hej, tam! zawołał starszy majtek grając dalej, uprzedź kapitana.
— Aha! tak, żagiel! żagiel! krzyknęli wszyscy majtkowie rozproszeni to na pomoście, to przy rudlu, to po ławach.
Rzeczywiście, bałwan podnosząc statek ukazujący się, uczynił go widocznym oczom wszystkich marynarzy, gdy tymczasem oko zwyczajnego podróżnika widziałoby w tem tylko lot ptaka, dotykającego powierzchni morza.
Na ten okrzyk: „Żagiel!“ młodzieniec trzydziestosześcioletni wyskoczył na pokład.
— Żagiel? zapytał z kolei.
Majtkowie siedzący powstali, ci co mieli głowy nakryte, pozdejmowali kapelusze.
— Tak, kapitanie, żagiel, odpowiedzieli jednogłośnie.
— Kto jest na górze? zapytał kapitan.
— Paryżanin! odpowiedziały trzy głosy.
— Hej, tam na górze! Czy masz zawsze taki dobry wzrok Paryżaninie? zapytał kapitan, albo ci mam podać lunetę?
— Et! rzekł Paryżanin, na co się przyda? Ja widzę ztąd, która godzina na zegarze w Tuilleries.
— Więc może nam powiesz, co to za statek?
— Jestto wielki bryg, mogący mieć ze sześć lub ośm zębów więcej od nas i który naciska wiatr, by skierować się ku nam.
— Pod jakim płynie żaglem?
— Pod wszystkiemi.
— Czy nas zobaczył?
— Prawdopodobnie, bo spuszcza wielki żagiel i średnie.
— Dowód, że chce się z nami rozmówić, rzekł jeden głos blisko kapitana.
Kapitan obrócił się, by zobaczyć kto pozwala sobie mieszać się do tak ważnej rozmowy. Poznał jednego ze swych ulubionych majtków, Piotra Berthaut, syna starego Berthaut, który przed dziesięciu laty przyjmował go jako zbiega w porcie Beaumont.
— A! to ty, Piotrze? odezwał się z uśmiechem, klapnąwszy go po ramieniu.
— To ja, kapitanie, odrzekł chłopiec odpowiadając uśmiechem na uśmiech i okazując podwójny rząd wspaniałych zębów.
— I tobie się zdaje, że on chce się z nami rozmówić?
— Tak myślę.
— To idź mój chłopcze do dowódzcy baterji i powiedz mu, że mamy przed sobą żagiel podejrzany, niech będzie gotów.
Piotr znikł w tubie.
Kapitan podniósł głowę.
— Hej! Paryżaninie!
— Słucham, kapitanie.
— Jak wygląda ten statek?
— Całkiem wojskowo, kapitanie, a chociaż niepodobna dostrzedz jego flagi, założyłbym się, że to „goddam.“
— Słyszycie, koledzy: czy jest tam który z was, coby miał chęć wrócić na angielskie pontony?
Pięciu czy sześciu majtków, którzy próbowali już gościnności angielskiej, odpowiedzieli:
— Niech ich djabli wezmą, nie mamy ochoty!
— Zobaczymy tedy najpierw, czy do nas się on umizga, a gdy się upewnimy o jego zamiarach, damy poznać nasze. Rozwińcie, dzieci, na „Pięknej Teresie“ wszystkie żagle, abyśmy pokazali anglikowi, co mogą synowie Saint-Malo.
Zaledwie kapitan dał rozkaz, aliści statek upatrywany uczynił toż samo.
Wtedy, popychany wiatrem we wszystkie żagle, zanurzył się w fale, jak pod ręką silnego oracza zanurza się pług w ziemię.
Nastała chwila milczenia, nie słychać było żadnego ruchu, tylko wiatr dmący w żagle i świszczący po linach. Przez tę chwilę Piotr Berthaut wrócił do kapitana.
— Powiedziałeś? zapytał Herbel.
— Powiedziałem, kapitanie.
— Nasze strzelnice wciąż są zakryte?
— Potrzeba przecież do odkrycia ich waszego osobistego rozkazu, kapitanie.
— Dobrze, wydam go, jak nadejdzie pora.
Wytłómaczymy te ostatnie wyrazy, może niedosyć zrozumiałe dla czytelnika.
Kapitan Piotr Herbel był nietylko oryginałem, jak tego wybór stanu dowodzi, ale i facecjonistą.
Na pierwszy rzut oka, oprócz kilku szczegółów uzbrojenia, które tylko wprawne oko marynarza odróżnić mogło, „Piękna Teresa“ przedstawiała widok tak spokojny, jak imię jej było ujmującem. Jakoż oprócz nieco wyniesionych masztowisk, nic nie zdradzało w niej charakteru zaczepnego. Co większa, kiedy armaty starannie schowano pod pokład, wtedy nie mogły bez wyraźnego pozwolenia kapitana ukazać się w strzelnicach. Same wreszcie otwory zakryte były powłoką płócienną, malowaną na takiż kolor jak tułów okrętowy. Prawda, że w początku bitwy powłoka ta opadała, jak dekoracja teatralna, za jednem gwizdnięciem i ukazywała paszcze dział, żądne odetchnąć świeżem powietrzem.
Wtedy, anglik wiedział, że ma do czynienia z człowiekiem, który sam nie żądając względów, nie udzieli ich wzajem.
W takich to usposobieniach, on i jego załoga czekali, aż okręt upatrywany odkryje swoje usposobienia.
Okręt rozwinął wszystkie żagle.
— No! teraz, rzekł kapitan Herbel, nie zajmujmy się już nim: obowiązuję się sprowadzić go ztąd do Saint-Malo tak, ażeby o cal nas nie wyprzedził.
— Ale, odezwało się kilku niecierpliwszych majtków, dlaczegożbyśmy nie mieli na niego zaczekać zaraz, kapitanie?
— Ha! to wasza rzecz, moje dzieci, jeżeli mnie bardzo poprosicie, to wam nie odmówię.
— Śmierć anglikom! niech żyje Francja! krzyknęła cała załoga.
— A więc, moje dzieci, rzekł kapitan Herbel, będzie to nasz deser. Zjemy naprzód obiad, a z uwagi na uroczystość chwili, każden otrzyma podwójną rację wina i kieliszek rumu. Czy słyszysz, szafarzu?
W kwadrans potem wszyscy byli przy stole i zajadali z takim apetytem, jakby dla wielu z nich, podobnie jak dla Leonidasa, obiad ten nie miał być ostatnim.
Obiad był prześliczny.
Przypomniał on Paryżaninowi najradośniejsze chwile jego dzieciństwa; on też w imieniu całego towarzystwa i za pozwoleniem kapitana, prosił swego kolegę, majtka Piotra Berthaut, przezwanego Monte-Hauban, aby zaśpiewał jednę z tych charakterystycznych piosnek morskich, które jak lądowe „Caira“, trzymały środek pomiędzy „Marseillaise“ i „Carmagnole“.
Piotr Berthaut wstał, nie dając się bynajmniej prosić i głosem dźwięcznym, jakby na trąbce, zaśpiewał tę piosnkę wesołą i zarazem straszną.
Żeby jednak nie uchybić prawdziwości, powiedzmy, że pomimo całej przyjemności, jakiej doznawała załoga w ogóle, a Paryżanin w szczególności, przy słuchaniu tego malowniczego śpiewu, taka się okazała niecierpliwość, że kapitan zmuszony był nakazać milczenie swym ludziom, by wirtuoz mógł dośpiewać ósmą zwrotkę.
Pamiętamy, że Piotr Berthaut był ulubieńcem kapitana; kapitan nie chciał przeto, aby mu ubliżano. Dzięki tej protekcji, Berthaut dośpiewał nietylko ósmą, ale dziewiątą i dziesiątą zwrotkę. Na tem przestał.
— To już koniec, kapitanie, rzekł.
— Czy istotnie koniec? zapytał Herbel.
— Istotnie.
— Nie potrzebujesz się zatrzymywać, gdyby były jeszcze jakie zwrotki, mówił kapitan, mamy czas.
— Nie ma żadnych.
Kapitan spojrzał naokoło.
— Gdzież to się podział Paryżanin? rzekł głośno, hej! Paryżanin!
— Tu, kapitanie, rzekł, na moim posterunku u góry.
Istotnie, po skończonej pieśni, Paryżanin ze zręcznością małpy wylazł na swój posterunek.
— Na czem skończyliśmy naszą inspekcję, Paryżaninie, zapytał kapitan, kiedy przerwał ją nam ten wyśmienity obiad?
— Miałem zaszczyt powiedzieć, kapitanie, ze bryg ma minę całkiem wojowniczą, a czuć go, o milę goddamem.
— Cóż widzisz więcej?
— Nic; stoi ciągle w tej samej odległości. Ale gdybym miał lunetę...
Kapitan włożył własną lunetę w ręce chłopca okrętowego i popchnąwszy go dla dodania rozpędu:
— Zanieś to Paryżaninowi, rzekł.
Chłopiec rzucił się między maszty.
Jeżeli Paryżanin wdrapał się ze zwinnością małpy, chłopak, trzeba mu oddać sprawiedliwość, suwał się z szybkością wiewiórki i oddał Paryżaninowi lunetę.
— Czy pozwolicie zostać przy sobie, panie? zapytał.
— Alboż ci kapitan zabronił?
— Nie, odpowiedział chłopiec.
— Więc co nie wzbronione, to wolne, zostań.
Chłopiec siadł na końcu drąga, tak jak groom siada na koniu za masztalerzem.
— I cóż, zapytał kapitan, czy ci to rozjaśnia wzrok?
— Ba! widzę go tak jak gdybym był na nim.
— Jeden, czy dwa rzędy zębów? Jeden, ale szczęka niczego, doprawdy.
— Wiele zębów?
— Trzydzieści sześć.
— Do licha! o dziesięć więcej, niż u nas.
Przypominamy sobie, że „Piękna Teresa“ dźwigała dwadzieścia cztery działa, a oprócz tego dwa w tyle, tylko, że te ostatnie kapitan nazywał swemi niespodziankami, dlatego, iż były podwójnego kalibru.
To też kiedy bryg nieprzyjacielski, dobrze przyjrzawszy się z obu boków „Pięknej Teresie“, uważał po swych siłach, że może ją zaczepić i puścił się za nią pełen ufności, wtedy kapitan rozpoczynał z nim tak zwaną, grę w kręgielki.
Ponieważ Piotr Berthaut doskonale celował, on to głównie walił z dział dwudziestocztero-funtowych; a że gdy strzelał z jednego, przez ten czas nabijano drugie, więc kapitan stojący na wywyższeniu, miał przyjemność widzieć ślizgające się bez przerwy kule na pokładzie nieprzyjacielskim, po żaglach, po tułowiu, według tego, jak zakomenderował: „Wyżej, Piotrze!“ albo: „Niżej, Piotrze!“
— Czy słyszycie? rzekł kapitan do marynarzy.
— Co, kapitanie?
— Co mówi Paryżanin.
— A co on mówi, kapitanie?
— Mówi, że anglik ma dziesięć zębów więcej, niż my.
— A nasze dwa moździerze, kapitanie, czy to za nic się liczą? rzekł Piotr Berthaut.
— Więc powiadacie, dzieci, że nie mamy co zajmować się temi jego dziesięcioma zębami?
— Ani innemi, rzekł Piotr Berthaut.
— Jakkolwiekbądź, rzekł kapitan, musimy się nasamprzód dowiedzieć z kim mamy do czynienia. Potem wracając do Paryżanina: Słuchajno! Ty który znasz wszystkie statki tych psów heretyckich, tak jakbyś im służył w kumy nie mógłbyś powiedzieć, jak się ten nazywa?
Paryżanin przyłożył lunetę do oka, wybadał bryg z uwagą dowodzącą z jak gorącem upragnieniem chciał odpowiedzieć ufności kapitana.
— Kapitanie, rzekł, to korweta „Kalypso.“
— Brawo! zawołał Piotr Herbel. A więc, moje dziecię będziemy ją pocieszać po odjeździe Ulyssesa.
Załoga nie wiedziała co znaczą te wyrazy, ale domyśliła się, że to jeden z tych dzikich konceptów, któremi lubił rzucać Piotr Herbel w chwili groźnego starcia. Przyjęto więc słowa kapitana okrzykiem tak potężnym, jak ten, co wydany niegdyś na Forum rzymskiem, ogłuszył przelatującego kruka, tak, że padł na bruk.
Inny namyślałby się długo przed zmierzeniem się z nieprzyjacielem silniejszym, ale wyższość statku nieprzyjacielskiego, dawała przeciwnie, Herbelowi zadowolenie, jakie uczuwa każdy dzielny mąż, na widok godnego siebie przeciwnika.
Jak tylko więc okrzyk ucichł, kapitan z zadowoleniem patrząc na spiżowe twarze, na te oczy ogniste, na zęby iskrzące dokoła siebie:
— Ostatni raz pytam was, rzekł głośno, czy jesteście gotowi?
— Jesteśmy! jesteśmy! wołali wszyscy jednym głosem.
— Będziecie się bronić aż do śmierci?
— Aż do śmierci! Nawet po śmierci, dodał Paryżanin ze swego kosza.
~ A więc. Postąpmy do rzeczy całem sercem, moje dzieci. Zawiesić flagę trójbarwną i nie tracić z oczu „Kalypso.“
Wykonano rozkaz: flaga wojenna rozwinęła się jak tęcza, a wszystkich oczy zwróciły się ku korwecie nieprzyjacielskiej.
Zaledwie flaga Francji zawisła w powietrzu, kiedy przyjmując wyzwanie, z kolei rozwinęła się flaga angielska tylko statek angielski poparł flagę Wielkiej Brytanji strzałem działowym.
„Piękna Teresa“ wciąż utrzymywała i zachowywała skromny, niewinny pozór, jak przystoi podróżnej handlowej.
— Teraz kiedyśmy już wszystko widzieli, odezwał się Piotr Herbel, posłuchajmy z kolei.
Załoga „Pięknej Teresy słuchała, a chociaż bardzo jeszcze daleko od „Kalypso,“ powiew wiatru przyniósł odgłos bębna.
— Dobrze! rzekł Piotr Herbel, nikt ich przynajmniej nie obwini o ukrywanie zamiarów. Dalej dzieci, dajmyż i swoje poznać John-Bullowi i pokażmy, że lubo nie mamy zębów aż po same gardło, nie brak ich nam jednak zupełnie.
Zaledwie wydał ten rozkaz, kiedy powłoka okrywająca baterje „Pięknej Teresy“ znikła jak czarem, a „Kalypso“ mogła z kolei policzyć z każdego boku „Pięknej Teresy“ po dwanaście otworów.
Potem malec, który z obowiązkami chłopca okrętowego łączył ważną funkcję fajfra, jął spuszczać się ze słupa na słup i znalazł się na pokładzie równocześnie z doboszem a czekał tylko na znak kapitana, by wydobyć pierwszy dźwięk ze swego melodyjnego instrumentu.
Kapitan dał ten znak.
Natychmiast ruch wojenny zagrzmiał na „Pięknej Teresie,“ dobosz przeszedł pokład w całej długości, wszedł przez tylne schodki i wyszedł przedniemi, wciąż w towarzystwie fajfra.
Pierwsze dźwięki podwójnego instrumentu wywołały magiczny skutek. W jednej chwili wszyscy stanęli na posterunkach, uzbrojeni tak, jak być powinni. To działo się na pomoście.
Ale pod pomostem, to jest we wnętrzu statku, ruch był niemniejszy. Pootwierano składy prochu, pozapalano lonty, poprzygotowywano narzędzia na wypadek uszkodzenia okrętu.
Utworzył się zastęp pieszy: byli to najroślejsi i najsilniejsi majtkowie „Pięknej Teresy.“ Każdy wziął broń swego wyboru: jeden topór, drugi bosak, inny lancę. Rzekłbyś, grupa olbrzymów, każdy z próbką broni zaginionej.
Kapitan Herbel, z rękami w kieszeniach, w kaftanie aksamitnym, jak spokojny mieszczanin z Saint-Malo przechadzający się w niedzielę po tamie, odbył przegląd statku, każdej gromady, dając znaki zadowolenia, rozdawał tytoń z ogromnego pęcherza. Po odbytem przeglądzie:
— Dzieci moje, rzekł, wiecie, że ja prawdopodobnie kiedyś się ożenię?
— Nie, kapitanie, o tem wcale nie wiemy, odpowiedzieli marynarze.
— Więc zawiadamiam was.
— Dzięki, kapitanie. A kiedy ślub?
— O! co do tego, jeszcze nie wiem, ale wiem jedną rzecz.
— Jaką, kapitanie?
— Oto jeśli się ożenię, to z pewnością pani Herbelowa urodzi syna.
— Nie wątpimy o tem, odrzekli majtkowie.
— Otóż przyrzekam wam, koledzy, że drugi, który wskoczy na pokład „Kalypso,“ będzie chrzestnym ojcem mego syna.
— A pierwszy? zapytał paryżanin.
— Pierwszemu, odpowiedział kapitan, rozwalę głowę toporem, nie dopuszczę, aby tam gdzie ja się znajduję, ktoś przechodził przedemną. O tem dowiedziawszy się, moje dzieci, zepchnijcie tam jeszcze kilka żagli, bo inaczej anglik nigdy się do nas nie zbliży tak, abyśmy mogli rozpocząć gawędkę.
— Aha! rzekł Paryżanin, widzę, że kapitan chce zagrać w kręgle. Na miejsce, Piotrze Berthaut!
Piotr Berthaut spojrzał na kapitana, by zobaczyć, czy ma wziąć za rozkaz wezwanie Paryżanina. Herbel skinął głową.
— Kapitanie?... rzekł Piotr Berthaut.
— A co takiego?
— Wszak kapitan nie nie ma przeciwko Loyzie?
— Nie, mój chłopcze, a dlaczego?
— Bo spodziewam się, że po naszym powrocie, ona nietylko będzie moją żoną, ale i matką chrzestną waszego syna.
— Ambitny! rzekł kapitan.
W mgnieniu oka żagle wskazane przez kapitana spuszczono, a Piotr Berthaut na posterunku pieścił swe dwie armaty.