Mohikanowie paryscy/Tom XIV/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XIV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.
Aerolit.

Nazajutrz po scenie, którąśmy tylko co opisali, bulwar Inwalidów pusty, cichy i ocieniony, o godzinie wpół do dwunastej wieczorem, przedstawiał widok gęstego lasu w Ardennach.
Turysta, przybywający o tej porze do Paryża przez rogatkę Yaugirard lub Paillasson, przypuściwszy, iżby się znalazł podróżny, któremuby przyszła fantazja wjeżdżać do stolicy przez jednę z tych rogatek, które nie prowadzą nigdzie i nie wiodą znikąd, turysta ów, mówimy, sądziłby się niezawodnie o sto mil od Paryża; widok tych czterech rzędów drzew wysokich, silnych, potężnych, fantastycznie oświetlonych światłem księżyca, z wierzchołkami w blasku a pniami ciemnemi, przedstawiał raczej obraz armji, żołnierzy olbrzymów, trzymających wartę około murów Babilońskiego grodu.
Jednakże jedyna osoba, po której czole przesuwały się o tej porze olbrzymie cienie, nie zdawała się bynajmniej przejęta podziwem, jakiegoby doznał niezawodnie mieszkaniec której z naszych odległych prowincyj, przybywający do Paryża.
Przeciwnie, te cieniste aleje, które przyrównaliśmy do Ardeńskiego lasu, człowiekowi ożywiającemu to miejsce, przedstawiały widać obraz nader znany, powiemy nawet; miejsce schronienia sprzyjające jego zamiarom, sądząc ze sposobu, w jaki szukał najgłębszych ciemności.
Jegomość ów przebiegał bulwary dla nader ważnych przyczyn, zmuszony do tej ponurej przechadzki, przyglądając się z natężoną uwagą przedmiotom, które napotykał na drodze, patrząc przed siebie i za siebie, w prawo i w lewo, błądząc melancholijnie, i wprost przeciwnie niż Pierrot unikając miejsc, na które z pomiędzy gałęzi drzew padały promienie księżyca.
Na pierwszy rzut oka trudno było oznaczyć do jakiej warstwy społeczeństwa należał ów jegomość, lecz przyjrzawszy mu się bliżej i obserwując jego ruchy i zwroty, uważając jak troskliwie przyglądał się niektórym przedmiotom, łatwo można było odgadnąć przyczynę, która o tak późnej godzinie zaprowadziła go na bulwar Inwalidów.
Rzecz, której zdawał się przyglądać z największą uwagą i do której, choć się czasami, oddalał, zdawał się być niewidzialną siłą przyciągany, była brama hrabiny Rappt.
Posuwając się wzdłuż muru i wysuwając głowę ostrożnie, tak, że aż krat dotykał, zanurzał wzrok badawczy w mały gaik, tworzący rodzaj kląbu o dziesięć kroków od kraty.
Dwóch tylko ludzi mogło mieć słuszny powód do krążenia o północy przed bramą Reginy: zakochany lub złodziej.
Zakochany, ponieważ ten jest wyżej niźli prawo; złodziej, dlatego, że jest poniżej prawa.
Otóż człowiek ów nie miał wcale pozoru kochanka. Zresztą kochankiem, któryby miał uzasadniony powód do przechadzania się tutaj, był Petrus, a wiadomo, iż Salvator dał mu do wyboru: zostać w domu lub używać przechadzki w innej stronie.
Powiedzieliśmy, że Petrus ze czcią religijną wypełniał przepisy Salvatora, nawet w tem, co miały najsurowszego, i pozostał u siebie.
Wprawdzie Salvator zupełnie go uspokoił, wstępując do pracowni przed wieczorem, aby pokazać pięć kroć sto tysięcy, które jemu, dotrzymując obietnicy, przyniósł i oddał Baratteau.
Powiedzieliśmy już, iż spacerowicz nocny nie wyglądał wcale na zakochanego, dodajmy, iż do Petrusa zwłaszcza nie był podobny.
Był to człowiek średniego wzrostu, który widziany z tyłu lub z przodu, przedstawiał się z obudwóch stron powierzchnią zaokrągloną. Był ubrany w długą odzież sięgającą do kostek, która podobniejszą była do sutanny lub perskiej szaty, niżeli do zwyczajnego surduta; na głowie miał niski kapelusz z rondem, co nadawało pozór protestanckiego księdza, lub też kwakra amerykańskiego, wreszcie twarz jego oprawna była w gęste faworyty, wznoszące się aż do końców brwi.
Ponieważ to nie był Petrus, więc był to hrabia Ercolano...
Ponieważ nie był to zakochany, musiał więc być złodziej.
Był to razem hrabia Ercolano i złodziej.
Skoro powiedzieliśmy już wyraźnie to słowo, czytelnicy nasi zrozumieli na co czekał i pojęli dlaczego krata ogrodu hrabiny Rappt zajmowała wyłącznie jego uwagę.
Przybywszy na bulwar o pół do jedenastej, przebiegł już wszystkie jego zakątki i aleje, potem trzymał się na uboczu; nareszcie odprowadził daleko ostatniego podejrzanego przechodnia, który się zapóźnił w tej pustej dzielnicy miasta; z zapadnięciem nocy, upewniwszy się, iż jest panem placu, powrócił przechadzać się na drodze w alei przylegającej do parku hrabiny Rappt.
Można go było zajść na trzy różne sposoby, i właśnie, aby uniknąć tego, przybył o dziesiątej wieczór i ulokował się przed kratą dla bliższego zbadania ataków i przeciwstawienia skutecznego ratunku.
Można było go zajść z prawej lub z lewej strony; lecz człowiek tego rodzaju, jakim był wprowadzony przez nas na scenę, nie pozwoliłby się pochwycić znienacka.
Powiedzieliśmy, iż zbadał drobiazgowo miejscowość i był pewny, iż żaden kącik nie był ukrytą zasadzką; zresztą na wszelki wypadek, gdyż hrabia Ercolano był przezorny, wsunął za pas parę pistoletów i sztylet długi kończasty, spodziewał się zatem, iż zdoła obronić swój majątek, lub przynajmniej sprzedać go tak drogo, iżby ci, co się nań targnęli, pożałowali tego gorzko. Nie miał więc się czego obawiać z tej strony.
Wprawdzie z innego punktu niebezpieczeństwo było większe.
Groziło ono raczej od ulicy Plumet, gdzie było główne wejście pałacu de la Motte-Houdan i gdzie zatrzymywały się pojazdy: tam mogło się było ukryć z pół tuzina drabów uzbrojonych w strzelby, pałasze i halabardy; przezorny hrabia Ercolano wyobrażał sobie najfantastyczniejsze zbroje, a owe pół tuzina drabów mogło napaść na niego wtedy, jak będzie zamieniał listy na papiery.
Lecz ponieważ ów hrabia Ercolano był człowiekiem z niepospolicie bujną wyobraźnią, a zatem podobna przeszkoda nie mogła na długo powstrzymać działalności jego.
Poszedł więc wilczym krokiem przejść ulicę Plumet, tak jak już zrobił przegląd bulwaru, i upewniwszy się, iż była całkiem pusta, zbadał bramę, którą już poprzedniego dnia był obejrzał.
Celem tych poszukiwań było zapewnienie się, iż żadna zmiana w jej rozkładzie nie została dokonaną od dwudziestu czterech godzin.
Była to ogromna brama dębowa o dwóch skrzydłach i czterech częściach, pomiędzy któremi umieszczone były gałki żelazne wielkości pomarańczy. Hrabia Ercolano przekonał się najpierw, czy gałki mocno są obsadzone, potem wyciągnął ze swego szerokiego rękawa narzędzie żelazne, które miałoby kształt ósemki, gdyby końce tej ósemki u góry i u dołu przedstawiały owal zamiast koła i gdyby te dwa koła zamiast łączyć się z sobą, były położone w pewnej odległości. Tym sposobem narzędzie to, prostopadle widziane przedstawiały kształt taki: Następnie przyłożył tę ósemkę czyli to S zamknięte na dwie gałki bramy, to jest tak, iż każdy z pierścieni ujął gałkę tak silnie i z taką dokładnością, że mistrz aż klasnął językiem z zadowolenia i dumy.
— Otóż to! wykrzyknął, myśląc o sławnym kowalu przyjacielu i doradcy króla Dagoberta, i zanucił parodjując bez litości znaną zwrotkę modnego w tej epoce wodewilu.
W istocie, pomysłowe to narzędzie zastosowane do bramy, stanowiło taką zaporę od przodu, jaką pręty żelazne od tyłu; to jest, iż nawet ciągnąc drzwi w cztery konie, nie zdołanoby ich roztworzyć.
Lecz trzecie niebezpieczeństwo, największe, najprawdziwsze, pochodzące zawsze od strony pałacu, groziło od ulicy Plumet.
Zasadzkę, w którą mógł najłacniej wpaść hrabia Ercolano, przedstawiała bez zaprzeczenia sama krata, przez którą konferencja miała mieć miejsce.
To też zabezpieczywszy raz bramę ulicy Plumet, hrabia Ercolano powrócił na bulwar, obejrzał go nanowo staranniej i więcej drobiazgowo, niż kiedykolwiek, gdyż lubo czas upływał, powoli zbliżała się jednak stanowcza godzina.
Trzy kwadranse na dwunastą uderzył zegar, nie było czasu do stracenia. Awanturnik przeszedł tam i napowrót przed kratą, zapuszczając wzrok jak mógł najdalej w ogród, jak las gęsty.
Ależ nie masz lasu dla księżyca, ani wielkiego człowieka dla jego kamerdynera. Hrabia Ercolano z łaski tego niebieskiego przewodnika, mógł szperać okiem w najgęściejsze głębiny ogrodu i upewnić się, iż równie pustym był, jak bulwar.
Jeden ten ogród chwilowo opustoszały, mógł się odrazu zaludnić zastępem służących uzbrojonych. Taka przynajmniej była myśl hrabiego Ercolano, to też podążył zabezpieczyć się na wszelki wypadek.
Najpierw dotykał się po jednemu każdego prętu kraty, aby być pewnym, iż zachowały równie jak gałki bramy, swoją zwykłą nieporuszalność; czyli mówiąc inaczej chciał się przekonać, czy za pomocą jednego prętu, wyjętego w danej chwili, nie napadniętoby na niego. Po dokładnem zbadaniu uspokoił się w tej mierze.
Pozostawała brama kraty, która dopełniając swego przeznaczenia, to jest wejścia, mogła się roztworzyć na pierwsze wezwanie jednego lub kilku lokatorów pałacu.
Hrabia wstrząsnął nią silnem ramieniem; brama zdawała się być zamkniętą jak w przeddzień. Przesuwając ręką na tamtą stronę przekonał się, że zasunięta była na dwa spusty i że rygiel wszedł głęboko w otwór zamku.
— Cóż to znaczy, rzekł, usiłując napróżno wsunąć głowę pomiędzy kraty, dla upewnienia się zarówno wzrokiem, jak dotknięciem, mam bardzo ograniczoną ufność w moc ryglów: niestety! tyle ich widziałem ustępujących w moich oczach!
I mówiąc to, wyciągnął z kieszeni długiej sukni rodzaj łańcucha, którego długość mogła dochodzić czterech do pięciu stóp. Potem okręcił go w koło obudwóch części zamku, biorąc guzik rygla za punkt wyjścia; przesunął w około jednego prętu kraty, toż samo uczyniwszy drugim końcem łańcucha, powtórnie przesunął go pomiędzy zamkiem, następnie biorąc oba końce zrobił węzeł taki, jak go nazywają węzłem marynarskim, nie pomnąc (nie myśli się o wszystkiem), iż węzeł ten zrobiony przez hrabiego Ercolano, mógł w danym razie skompromitować zacnego kapitana Monte-Hauban.
— Niech będzie w niebie obok św. Eljasza poczciwy Baltazar Casmajou, który mnie nauczył pierwszych zasad ślusarstwa, mruknął wdzięczny awanturnik, wsuwając dla pewności i kłódkę pomiędzy końcowe ogniwa zaciągniętego łańcucha.
I wniósł wdzięczny wzrok w gwiaździste sklepienie niebios. Spuszczając oczy spostrzegł o trzy kroki cień biały.
Była to hrabina Rappt.
Anioł spoczynku czuwający niewidzialnie na grobach, nie stąpa lżej od młodej kobiety.
W istocie, przybyła tak cicho, że nawet hrabia Ercolano, mający jak najwprawniejsze ucho, nie słyszał jej wcale. Jakkolwiek oddawna przygotowany na to spotkanie, jednakże nagłe ukazanie się młodej kobiety zrobiło na nim wrażenie zjawiska. Uczuł wstrząśnienie podobne temu, jakiegoby doświadczył za dotknięciem drutu galwanicznego stosu; instynktownie odskoczył parę krokowi obejrzał się wkoło siebie, jak gdyby to nagłe ukazanie miało być dla niego hasłem niebezpieczeństwa.
Nie widząc nic prócz białego kształtu, nie słysząc innego odgłosu, prócz szmeru liści poruszanych wichrem, zbliżył się o krok i stanął.
— Hm, hm! bąknął, gdyby też to był przebrany za kobietę mężczyzna i gdyby ten człowiek strzelił do mnie z dobrze nabitego pistoletu. Do djabła! widziano podobne rzeczy i gorsze jeszcze!
— Czy to pani hrabina: zapytał wsuwając się za drzewo.
— Ja jestem, odpowiedziała Regina głosem tak słodkim, iż dźwięk jego rozprószył wszelkie podejrzenia i wszelkie obawy w umyśle awanturnika.
To też podszedł natychmiast, pochylając się z uszanowaniem.
— Pani, rzekł, jestem twoim sługą.
Lecz ponieważ Regina nie przyszła tu w celu wymieniania grzeczności z hr. Ercolano, odpowiedziała tylko lekkiem skinieniem głowy, a wysuwając rękę za kratę:
— Oto jest, rzekła, pierwsze pięćdziesiąt tysięcy franków, możesz je pan przeliczyć i sprawdzić, czy bilety są dobre.
— Zachowaj Boże, rzekł hultaj, kładąc do kieszeni pierwsze pięćdziesiąt tysięcy. Potem spoglądając do koła, wyciągnął list z lewej kieszeni surduta, mówiąc: Oto jest:
Księżniczka mniej dowierzająca od hrabiego Ercolano, wziąwszy list poddała go promieniom księżyca, i przekonawszy się, że to jej pismo, ukryła go na piersiach, następnie podała awanturnikowi drugą paczkę pieniędzy.
— Równeż zaufanie, pani hrabino, rzekł oddając jej drugi list.
— Spieszmy się, mówiła Regina, biorąc list i poddając go próbie księżyca, która to próba musiała ją zadowolnić, gdyż przedstawiła hrabiemu Ercolano trzeci zwój biletów!
— Zawsze zaufanie, powtórzył tenże.
Trzecia paczka biletów bankowych, idąca za poprzedniemi, sprowadziła list trzeci.
Doszedłszy do szóstego, w chwili, gdy awanturnik podawał go hrabinie, zdawało mu się, iż słyszy coś podobnego do szmeru liści; jakkolwiek szelest ten był nader delikatnym, jednakowoż przejął go lodowatym dreszczem. Tembardziej przerażał go, iż nie mógł odgadnąć przyczyny.
— Chwilkę, księżniczko! zawołał cofając się, jestem zdania, że się coś dzieje około mnie, pozwól niech się przekonam.
I mówiąc to, wyjął i nabił pistolet, na którego lufie odbił się promień księżyca.
Widząc pistolet w ręku bandyty, Regina sama, wydając lekki okrzyk, odsunęła się parę kroków.
Ten krzyk tak lekki, mógł być jednak sygnałem. I oszust wyszedł na drogę dla lepszego zbadania.
— O mój Boże, szepnęła Regina, czyżby odszedł, aby już nie wrócić?
I śledziła go oczyma z przestrachem. Bandyta ponowił poszukiwanie, trzymając ciągle pistolet.
Przebiegł bulwary sięgając okiem jak tylko mógł najdalej, powrócił w ulicę Plumet, aby być pewnym, iż brama ciągle zabarykadowana i niewygląda tak, jakby się otworzyć miała.
Wszystko było w tym samym stanie.
— Jednakowoż, powiedział wracając, słyszałem coś z pewnością. Jestto zły jakiś odgłos, ponieważ nie znam jego przyczyny. A gdyby też sobie po głupiemu odejść? Mam już trzy kroć sto tysięcy w kieszeni, nie zły grosz, wszakże z drugiej strony pozostające dwa kroć djabelnie słodkie. Potem spoglądając wkoło siebie w sposób oznaczający, iż się uspokoił: Nie widzę zresztą, dlaczego miałbym się przerażać lekkim szelestem; rzecz zbyt dobrze się rozpoczęła, daję słowo, ażeby tak samo nie miała się skończyć. Prowadźmy dalej rozmowę.
I awanturnik rzuciwszy w prawo i w lewo ukośne spojrzenie, podobne do spojrzeń hyeny, powrócił do kraty, w której biedna Regina, drżąc na myśl, iż nędznik gotów uciec z jej czterema ostatniemi listami, czekała z zaciśniętemi zębami, łamiąc ręce z rozpaczy.
Odetchnęła widząc, iż zbliża się do niej i wznosząc w niebo oczy z głębokim wyrazem wdzięczności:
— O mój Boże, szepnęła, dzięki Ci.
— Daruj pani, mówił awanturnik, zdawało mi się, iż słyszę, jakiś groźny szelest. Lecz nie ma nic, wszystko spokojnie wkoło nas, więc jeśli sobie tego życzysz, możemy kończyć. Oto jest siódmy list pani.
— A tu siódma paczka.
Hr. Ercolano wziął ją, a podczas gdy kładł w kieszeń zawierającą już sześć pierwszych, Regina poddała list takiemuż przeglądowi, co i poprzednie.
— Bez zaprzeczenia, pomyślał oszust, wyciągając z kieszeni ósmy list, hrabino Rappt, to jest znieważająco podejrzliwe; zdawało mi się jednak, iż przy tych układach zachowałem całą grzeczność i prawość jaką mieć można.
I wyjmując dziewiąty list, powiedział z rodzajem zemsty za tę nieufność Reginy.
— Dziewiąta odezwa tej samej do tegoż samego.
Blada jak księżyc co ją oświecał twarz Reginy, oblała się na tę zniewagę purpurą zachodzącego słońca. Zamieniła pospiesznie dziewiąty list na dziewiątą paczkę i obejrzawszy równie starannie pismo, ukryła papier na piersiach.
— Przywiązuje do nich wagę, pomyślał awanturnik, chowając do kieszeni pieniądze. Potem żartobliwym tonem dodał: Dziesiąty i ostatni list za tę samą cenę, co i jego starsi bracia, chociaż wart ich wszystkich sam jeden, lecz pani zna warunki, proszę dać...
— Słusznie, odpowiedziała Regina, podając mu ostatnią paczkę, jednocześnie sięgnęła po list; dajcie i bierzcie!
— Jestto zaufanie przynoszące mi zaszczyt, powiedział awanturnik biorąc bilety, oto list!
I odetchną! radośnie.
Niesłychać było nawet oddechu Reginy; upewniła się tylko, że list jest jej ręką pisany.
— A teraz, ciągnął dalej bezczelny hultaj, moim obowiązkiem, pani hrabino, gdyś mnie wzbogaciła, jest dać ci przestrogę usłużnego człowieka. Racz wierzyć memu doświadczeniu; kochaj pani zawsze, nie pisuj nigdy!
— Dość, nędzniku! zawołała hrabina, skwitowałam się z tobą.
I oddaliła się spiesznie.
W tej samej chwili, jak gdyby ostatnie słowa Reginy były umówione pomiędzy nią a wyższą jakąś potęgą, hrabia Ercolano uczuł spadający na głowę niby kamień, przedmiot nieznany, takiej grubości i wagi zwłaszcza, iż oszust powalony został na ziemię, zanim spostrzegł iż upada.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.