Mohikanowie paryscy/Tom XIV/Rozdział XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom XIV Cały tekst |
Indeks stron |
Ulga, której moralnie i fizycznie doznawał pan Baratteau, trwała zaledwie chwilę, gdyż prawie natychmiast Salvator zaczął na nowo:
— Powiedz mi pan, jakiej karze ulegałby urzędnik ukrywający testament?
— Ależ nie wiem, nie przypominam sobie, wyrzekł notarjusz, którego oczy przymknęły się, jakby dla uniknienia przenikliwych spojrzeń młodzieńca.
— A zatem, mówił Salvator, wskazując na księgę, której brzegi podzielone były na pięć różnych cieni, jeżeli pan nie wiesz, to ja cię nauczę; jeżeli nie przypominasz sobie, to ja ci w pamięci odświeżę.
— O! zawołał notarjusz z żywością, to niepotrzebne.
— Przepraszam pana, odparł Salvator, biorąc kodeks do ręki, przeciwnie, jestto nader potrzebne; zresztą, niedługo potrwa; nie będąc prawnikiem, wiele jednak pracowałem nad tą księgą i potrzebuję tylko chwili czasu, ażeby wynaleźć czego szukam. Artykuł 254 kodeksu karnego, księga IIIcia.
Pan Baratteau próbował wstrzymać Salvatora, gdyż znał równie dobrze, jak on, artykuł ten, lecz Salvator odsunął rękę, którą notarjusz chciał sięgać po kodeks i znajdując nareszcie, czego szukał:
— Artykuł 254, rzekł, to ten, ha, słuchaj pan dobrze.
Ostrzeżenie było zbyteczne, notarjusz słuchał nareszcie.
„W razie usunięcia, zniszczenia, zabrania jakiej części procedury kryminalnej lub innych papierów, regestrów, akt, lub tym podobnych rzeczy, przechowywanych w archiwach lub sądach, albo też będących w depozycie u urzędników publicznych, kary będą wymierzone przeciwko pisarzowi sądowemu, archiwiście, notarjuszowi, lub innemu niedbałemu depozyterowi: trzy miesiące, do roku więzienia, oraz kary pieniężnej sto do trzystu franków.“
— Ba! zdawał się myśleć pan Baratteau, przypuściwszy najwyższy stopień kary, to jest rok więzienia i trzysta franków, jeszcze zrobiłbym tu niezły interes.
Salvator czytał w twarzy pana Baratteau, jak w księdze otwartej.
— Poczekaj, poczekaj uczciwy panie, rzekł, jest jeszcze jeden artykuł, dotyczący tego samego przedmiotu.
Baratteau westchnął.
— Artykuł 255, ciągnął dalej Salvator. I przeczytał. „Ktokolwiek stałby się winnym kradzieży, usunięcia lub zniszczenia wspomnianych dokumentów, karany będzie więzieniem.“
— Ba! zdawał się mówić w myśli notarjusz, nazwijmy tę karę aresztem lub więzieniem, to zupełnie jedno: biała czapka, lub czapka biała, przypuszczam wszakże, iż znaleziono tamten testament, co mi się wydaje niepodobieństwem, ze względu na to, iż pan de Valgeneuse zapewniał mnie; że go rzucił w ogień, zrobiłbym zawsze wyborny interes.
Na nieszczęście dla godnego człowieka, Salvator nie zostawił go długo w tym spokoju ducha.
W istocie, jak zobaczymy, położenie rzeczy nie było zupełnie takie, jakiem go sobie wystawił pan Baratteau.
Salvator zaczął czytać drugi paragraf rozdziału 255.
„Jeżeli zbrodnia jest dziełem tego, u którego depozyt był złożony, tenże karanym będzie zesłaniem do ciężkich robót na czas nieograniczony“.
Twarz notarjusza zmieniła się tak szybko i zupełnie, iż Salvator sądząc, że zemdleje, wyciągnął rękę do dzwonka aby wezwać pomocy.
Lecz notarjusz wstrzymał go.
— Co pan robisz? zawołał.
Chcę posłać po doktora, nie wydajesz mi się być zdrowym, mój drogi panie.
— To nic, to nic, odparł notarjusz, nie uważaj pan na to: podlegam osłabieniu żołądka; dziś miałem tyle zajęcia, iż nawet nie zdołałem znaleźć czasu na śniadanie.
— To źle, mówił młody człowiek, dobrze jest mieć interesa, ale nie z uszczerbkiem zdrowia; i jeśli pan zechcesz zjeść śniadanie, zaczekam cierpliwie; potem prowadzić będziemy dalej naszą rozmowę.
— Nie, nie, ciągnij pan dalej, mówił notarjusz; zdaje mi się, iż nie masz już wiele do powiedzenia; zważ także, iż robię ci tu jedną uwagę, nie wyrzut, mianowicie, że rozmawiamy już z dziesięć minut o systemie karnym, wyraźnie, jakbyś pan był indagującym sędzią a ja przestępcą. Skróćmy to zatem, jeśli łaska.
— Ależ kochany panie Baratteau, zawołał Salvator, to nie ja rozwłóczę rzecz, zdaje się, lecz ty, który stawiasz rożne trudności.
— Pojmujesz pan, mówił notarjusz, gdyż wymknęło ci się przed chwilą wyrażenie dla mnie drażliwe...
— Powiedziałem, zdaje mi się, że pan jesteś...
— Nietrzeba powtarzać, przerwał notarjusz; zgadzam się zapomnieć i nawet jeszcze przez pamięć pańskiego ojca ofiarować ci moje usługi, lecz określ swoje żądania rozsądnej! Choćbyś mnie rozćwiertował, nie mógłbym ci dostarczyć, czego nie mam. Dalej, tłómacz się pan kategorycznie.
— A więc tak uczynię, odparł Salvator, a dla skrócenia przechodzę szybko z artykułu 255 kodeksu karnego do artykułu 1382 i 1383 kodeksu cywilnego, księga III. tytuł IV, rozdział II. Bądź pan cierpliwy, oto jest.
Notarjusz chciał jeszcze przerwać Salvatorowi, lecz ten nie dał mu na to czasu i ciągnął dalej:
„Artykuł 1382. Ktokolwiek wyrządzi komu krzvwdę obowiązany jest do jej naprawienia“.
„Artykuł 1383. Każdy jest odpowiedzialny za szkodę, jaką wyrządził nietylko czynem, lecz także przez swoje niedbalstwo lub nieostrożność“.
Salvator podniósł głowę i z wolna, z powagą wskazując palcem artykuły:
— Oto jest, powiedział, na co prawo skazuje złodziei, nie mówiąc o śmierci cywilnej, o utracie praw obywatelstwa, co dla pamięci stanowi także cząstkę całości. A teraz gdym panu przypomniał prawo, pozwól niech ci powtórzę moje żądanie: Czy będziesz łaskaw zwrócić mi pięć kroć sto tysięcy franków, do jutra do dziewiątej rano?
— Ależ, zawołał notarjusz, cisnąc czoło o biurko, można tu sobie głowę roztrzaskać, można stracić zmysły, jeślim ich atoli jeszcze w tej chwili nie postradał, gdyż mowa pana wydaje mi się tak mitologiczną, iż muszę wierzyć w jakąś szkaradną zmorę.
— Uspokój się zacny panie Baratteau, jesteś zupełnie rozbudzony, zupełnie na jawie, i zdaje mi się, iż dajesz tego dowody...
Notarjusz nie wiedział jeszcze, co mu powie Salvator, lecz drżał instynktownie, jakby się tego domyślał.
— Ostatni raz, odezwał się młody człowiek, czy przysięgniesz mi, żeś ani odebrał, ani też widział testamentu?
— Tak jest, przysięgam przed Bogiem i przed ludźmi, iż nigdy nie otrzymałem, ani widziałem testamentu.
— A więc ja z kolei, wyrzekł ozięble Salvator, wyjmując pismo z kieszeni, powtarzam ci, iż jesteś najbezczelniejszym łajdakiem, jakiegom kiedykolwiek widział. Oto masz!
I Salvator, wstrzymując jedną ręką pana Baratteau, który, jak się zdawało, usiłował rzucić się nań po raz drugi, ukazał mu w prawej ręce testament, który już poprzednio, jak sobie przypominają czytelnicy, pokazywał panu Loredanowi de Valgeneuse w domku Chatillon, gdzie Jan Byk i przyjaciel jego Toussaint-Louverture tak się źle obeszli z biednym szlachcicem. Następnie przeczytał te słowa napisane na kopercie:
„To jest mój podwójny własnoręczny testament, którego kopia oddaną będzie do rąk pana Piotra Mikołaja Baratteau, notarjusza przy ulicy Varennes w Paryżu; każda z kopij napisana moją ręką i ma wartość oryginału.
11-go lipca 1821 roku. Margrabia de Valgeneuse“.
— Wyrażono tam „będzie“, nie: jest!
— To prawda, odparł Salvator, lecz oto ukryte tu jest pod moim palcem jedno dopełniające słówko.
Odsłonił i pan Baratteau, któremu śmiertelny pot spływał z czoła, mógł w istocie wyczytać jedyny wyraz podpisany pod kilkoma wierszami, któreśmy tu przytoczyli: „Odebrano, P. M. Barattea“.
Ten szanowny podpis był otoczony sztrychem, czyli, jakby można nazwać, węzłem miłości, który tylko notarjusze sami umieją kreślić.
Baratteau usiłował pochwycić testament, jako już w podobnem zdarzeniu próbował Loredan de Valgeneuse, lecz Salvator odgadł jego zamiar i uprzedzając ruch, tak mocno ścisnął mu rękę, iż tenże zawołał błagalnym głosem:
— A! panie Konradzie, złamiesz mi rękę!
— Nikczemny! rzekł Salvator, puszczając go ze wstrętem i kładąc papier do kieszeni, przysięgnij więc przed Bogiem i przed ludźmi, iż nie widziałeś i nie dostałeś testamentu margrabiego de Valgeneuse? Potem odsuwając się parę kroków, krzyżując ręce na piersiach i patrząc na niego: W istocie, rzekł, podziwiam, do jakiego stopnia może dojść zatwardziałość sumienia ludzkiego! Mam przed sobą nędznika, który sądził, iż wskutek jego zbrodni nieszczęśliwy, 26-cio letni młodzieniec, odebrał sobie życic wystrzałem z pistoletu, i ten nędznik postępował za jego pogrzebem, żył bez wyrzutu sumienia, posiadał uznanie publiczne tak niezasłużenie, żył tak, jak inni ludzie, miał żonę, dzieci, przyjaciół, śmiał się, jadł, sypiał, nie mówiąc sobie, iż to nie w eleganckim gabinecie, przed biurkiem kształtu Boule powinien siedzieć, lecz ze złoczyńcami w więzieniu, pod pręgierzem na galerach! W istocie! społeczeństwo, które przedstawia nam podobne potwory, jest bardzo źle uorganizowane i potrzebuje strasznych reform. Potem, zmieniając głos, dodał, marszcząc brwi energicznie: Dalej, kończmy. Mój ojciec zostawił mi testamentem wszystkie swe posiadłości ruchome i nieruchome: winien mi pan zatem jesteś tytułem zwrotu, nie licząc w to kar naznaczonych kodeksem, całość posiadłości mego ojca, ocenionych w testamencie na cztery miljony franków; następnie, procenty od tych czterech miljonów za lat siedm, niechby miljon cztery kroć sto tysięcy franków, pomijając procenty od procentów i straty ztąd wynikłe, zaspokojenia których upoważniają mnie żądać artykuły 1382 i 1383: nie mówiąc już na teraz o tych stratach, winien mi jesteś w tej chwili jasno i wyraźnie pięć miljonów czterysta tysięcy franków. Widzisz zatem, iż moje żądanie jest skromniejsze i rozsądniejsze, niżeli sądzisz, ponieważ to, czego obecnie wym agam, nie wynosi nawet dziesiątej części mojego majątku: Obierz więc pan przytomność i kończmy coprędzei tę brudną sprawę.
Notarjusz zdawał się niesłyszeć, siedział z oczyma wlepionemi w ziemię, z głową spuszczoną na piersi, z rękoma sztywno wyciągniętemi, jak manekin, pognębiony, przybity, w nicość obrócony; rzekłbyś grzesznik wobec archanioła karzącego na sądzie ostatecznym. Salvator uderzył go po ramieniu, aby go obudzić z tego odrętwienia i rzekł:
—A zatem, nad czem przemyśliwamy?
Notarjusz wzdrygnął się, jak gdyby uczuł rękę żandarma, podniósł na mówiącego wzrok pomieszany, dziki bezrozumny, potem opuścił znów głowę na piersi i przybrał napowrót postawę nieruchomą, zrozpaczoną.
— Hola! panie oszuście, rzekł Salvator, przejęty obrzydzeniem na widok tego człowieka, hola! panie oszuście mówmy mało, lecz mówmy prędko i dobrze. Mówiłem ci i powtarzam, iż potrzeba mi pięć kroć sto tysięcy franków na jutro na 9-tą zrana.
— Ależ to niepodobna! wybełkotał notarjusz nie podnosząc głowy, aby nie spotkać wzroku młodego człowieka.
— Czy to pańskie ostatnie słowo? spytał Salvator. Gdy potrzeba co wziąć, to człowiek taki, jak pan, niepowinien bycć w kłopocie; potrzebuję tych pieniędzy stanowczo.
— Przysięgam... próbował wyrzec notarjusz.
— A! jeszcze jedna przysięga, podchwycił Salvator z najpogardliwszym uśmiechem; oto już trzecia od półgodziny i nie więcej tej wierzę, jak i dwom poprzednim. Po raz ostatni, słyszysz pan? jest to ostatni raz, czy chcesz, czy nie chcesz oddać mi pięć kroć sto tysięcy?
— Lecz w takim razie zostaw mi pan miesiąc czasu, aby je wynaleźć!
— Mówiłem już, że jutro o dziewiątej potrzebuję ich, nie o dziesiątej, gdyż to byłoby zapóźno.
— Chociaż tydzień jeden!
— Ani godziny.
— A więc to niepodobna! zawołał notarjusz głosem pełnym rozpaczy.
— W takim razie wiem, co mi wypada zrobić, odparł Salvator, zwracając się do drzwi.
Notarjusz widząc, iż młody człowiek chce się oddalić, odzyskał siły i rzucił się pomiędzy niego i drzwi.
— Na miłość Boską, panie de Valgeneuse, nie odbieraj mi honoru! zawołał głosem błagalnym; lecz Salvator jakby brzydził się na niego spojrzeć, usunął go z drogi i odwracając głowę postępował dalej.
Notarjusz przysunął się po raz drugi, kładąc rękę na klamce:
— Panie Konradzie, w imię twego ojca, który miał przyjaźń dla mnie, oszczędź mi hańby!
I wymówił te słowa tak słabym głosem, iż je zaledwie można było dosłyszeć.
Salvator był niewzruszony.
— Proszę, daj mi pan przejść, rzekł.
— Jeszcze słowo, mówił notarjusz, nietylko śmierć cywilna, lecz i śmierć rzeczywista wyjdzie przez drzwi, jeżeli je otworzysz z tak strasznemi zamiarami; uprzedzam pana, że nie dosyć, iż nie przeżyję mego wstydu, lecz go nawet nie doczekam: po pana odejściu w łeb sobie palnę!
— Pan? zawołał Salvator, patrząc mu prosto w oczy z wyrazem niedowierzania; to jedyny dobry czyn, który mógłbyś spełnić i dlatego nieuczynisz go.
— Zabiję się i umierając zabiorę twój majątek z sobą, gdy tymczasem udzielając mi zwłokę...
— Jesteś głupiec, odparł Salvator. Czyż mój kuzyn Loredan de Valgeneuse nie odpowiada mi za ciebie, tak samo, jak pan odpowiadasz mi za niego! Dalej, ustąp pan mówię!
Notarjusz osunął się do nóg młodzieńca, objął łkając jego kolana, oblewał je łzami, wołając:
— Litości, dobry panie Konradzie, litości!
— Precz, nędzniku! rzekł młody człowiek, odpychając go nogą.
I zrobił jeszcze jeden krok ku drzwiom.
— A więc zgadzam się na wszystko, co zechcesz! zawołał notarjusz, chwytając posłańca za kaftan, z obawy, by mu się nie wymknął.
W samą porę: Salvator nacisnął ręką właśnie na zamek.
— Nareszcie! nie łatwo przyszło, mówił Salvator, powracając na swoje miejsce przy kominku, podczas gdy notarjusz zajmował znów swoje przed biurkiem.
Usiadłszy, Baratteau westchnął, zdawał się być skłonnym do popadnięcia w apatję. Tego nie życzył sobie Salvator.
— A zatem spieszmy się, powiedział, już dość czasu straconego w takim interesie. Czy masz pan u siebie sumę,, albo też papiery reprezentujące ją?
— Mam z jakie sto tysięcy franków, odpowiedział notarjusz, w talarach, złocie i biletach.
I otworzywszy szkatułę, rozłożył te sto tysięcy na biurku.
— A na czterysta? zapytał Salvator.
— Mam tu za ośmkroć sto tysięcy mniej więcej różnych papierów, kuponów, obligów, akcyj, i t. d., odparł Baratteau.
— Dobrze, masz pan cały dzień do spieniężenia tego; tylko uprzedzam cię, iż potrzebuję tych pieniędzy w biletach bankowych po tysiąc, lub po pięć tysięcy, nie w monecie.
— Będzie, jak pan zechcesz.
— A więc daj mi pan wszystko w biletach tysiąc frankowych.
— Niech i tak będzie.
— Rozdzielisz pan pięć kroć sto tysięcy na dziesięć paczek, po pięćdziesiąt tysięcy franków każda.
— Jak pan sobie życzysz, odpowiedział notarjusz.
— Dobrze.
— I potrzeba panu tych pieniędzy?...
— Na jutro przed dziewiątą, mówiłem już panu.
— Będę dziś wieczór u pana.
— Tem lepiej.
— Gdzież je panu zawieźć?
— Ulica Macon, Nr. 24.
— Czy zechcesz mi pan powiedzieć, pod jakiem nazwiskiem mam pana szukać, gdyż przypuszczam, iż nie nosisz swego, skoro mają cię za zmarłego.
— Spytasz się pan o posłańca z ulicy Żelaznej, Salvatora.
— Panie, wyrzekł uroczyście notarjusz, zapewniam cię, iż dziś o 9-ej wieczór będę u ciebie.
— O! nie wątpię, odrzekł Salvator.
— Lecz czy mogę spodziewać się, mój dobry panie Konradzie, iż po skrupulatnem wykonaniu pańskich rozkazów, nie będę potrzebował już niczego obawiać się od pana?
— Moje postępowanie stosować się będzie do pańskiego, jak pan będziesz czynił, tak i ja... W obecnej chwili myślę cię zostawić w spokoju; mój majątek zbyt dobrze jest umieszczony u pana, ażebym miał szukać innej hipoteki; zatem obecnie cztery miljony dziewięć kroć sto tysięcy franków zostawiam tymczasowo w twoich rękach; używaj z nich jeśli ci się podoba, lecz nie nadużywaj.
— Panie margrabio, ocalasz mi życie, zawołał pan Baratteau z oczami pełnemi łez radości i rozczulenia.
— Tymczasowo tylko, szepnął Salvator.
I opuścił gabinet, w którym jego serce od chwili wejścia tyle razy wezbrało uczuciem wstydu i wstrętu.