Mohikanowie paryscy/Tom XIV/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XIV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.
Notarjusz dwa razy sprzedający.

Są notarjusze podobni do kurcząt, z tą różnicą, że my zjadamy te ostatnie, a pierwsi zjadają nas. Są zatem dobrzy i źli notarjusze, jak są dobre i złe kurczęta.
Pan Baratteau należał do tej ostatniej kategorji; był to zły notarjusz, w całem znaczeniu tego wyrazu, a był o tyle gorszym, że używał na całem przedmieściu Saint-Germain reputacji prawego i zacnego, równającej się co najmniej reputacji, jakiej używał w Vanvres szanowny pan Gerard.
Była właśnie mowa o tem, aby wynagradzając jego poczciwość, która weszła w przysłowie, zrobić go merem deputowanym, radcą stanu, lub czemś podobnem.
Pan Loredan de Valgeneuse protegował bardzo pana Baratteau. Użył więc całego swego wpływu u ministra spraw wewnętrznych, ażeby tenże mianowany został kawalerem orderu legji honorowej.
Wiadomo, że wpływ pana Loredana de Valgeneuse był bardzo wielki; to też uzyskał krzyż i szanowny notarjusz został dekorowanym, ku wielkiemu zgorszeniu jego pisarzy, którzy wiedząc, choć niedokładnie, że zahipotekował na swoje nazwisko jakąś nieruchomość, której własności nie był zupełnie pewnym, oskarżali go po cichu, że jest winnym zbrodni podwójnej sprzedaży i nazywali ironicznie między sobą godnego zwierzchnika: notariuszem dwa razy sprzedającym.
Oskarżenie to nie było zupełnie słuszne. Dwusprzedażą nazywa się w wyrażeniaoh prawodawczych, sprzedać dwa razy, dwom nabywcom, jednej i tej samej rzeczy.
Otóż pan Baratteau, jakkolwiek kronika skandaliczna dowodziła, nie stał się wyraźnie winnym tego przestępstwa; zahipotekował tylko na swoje nazwisko rzecz, która do niego nie należała; dodajmy, że kiedy popełnił ten grzeszek, był najstarszym kancelistą, nie notarjuszem, że zrobił to dlatego, ażeby kupić sobie miejsce notarjusza, a kupiwszy je, posagiem żony spłacił dług i ważnemi kwitami zmazał pierwotne przestępstwo.
Zatem tytuł, który pisarze dawali swemu zwierzchnikowi, był podwójnie niewłaściwym.
Ale trzeba coś wybaczyć młodym praktykantom, rozdrażnionym widokiem czerwonej wstążeczki; jak byki w cyrku, gdy spostrzegą czerwoną kopię torreadora.
Do tej właśnie dwuznacznej osobistości szedł Salvator.
Przybył tam w chwili, gdy pan Baratteau wyprowadzał niemłodego już kawalera orderu św. Ludwika z uniżonemi ukłonami.
Spostrzegłszy Salvatora w miejscu, w którem właśnie kłaniał się szlachetnemu klientowi, pan Baratteau rzucił na posłańca publicznego wejrzenie pogardliwe, równające się pytaniu: Czegóż żąda ten chłop? Poczem, gdy Salvator nie zdawał się rozumieć tego pogardliwego i milczącego pytania, pan Baratteau sformułował go głośno do jednego ze swych pisarzy z tą zmianą: Czego chce ten człowiek?
— Życzę sobie mówić z panem, odpowiedział posłaniec.
— Czy masz list do mnie? Nie panie, przychodzę mówić z panem w swoim interesie.
— W swoim interesie?
— Tak.
— Czy masz do wniesienia jaką sprawę w moim biurze?
— Mam do pomówienia z panem.
— Powiedz memu starszemu kanceliście to, co mnie masz powiedzieć, mój przyjacielu, a wyjdzie na jedno.
— Mogę to tylko powiedzieć panu.
— A zatem przyjdź innego dnia; dziś nie mam czasu.
— Daruje pan, ale właśnie dziś muszę z panem mówić w tym interesie.
— Ze mną samym?
— Z panem jedynie.
Stanowcza powaga, z jaką Salvator wymówił te słowa, zrobiła pewne wrażenie na panu Baratteau. Odwrócił się trochę zdziwiony i jakby na wpół przekonany; nie prosząc jednak Salwatora do swego gabinetu, zapytał:
— A więc co chcesz odemnie? Powiedz mi swój interes w dwóch słowach.
— Niepodobna, odrzekł Salvator, interes mój nie jest tego rodzaju, aby mógł być powiedziany w sieni.
— Będziesz się starał być zwięzłym przynajmniej?
— Potrzebuję dobrego kwadransa rozmowy z panem i nie wiem jeszcze, czy w końcu tego czasu zdecydujesz się pan uczynić to; czego sobie życzę.
— Ależ mój przyjacielu, jeżeli rzecz, której żądasz, jest tak trudną...
— Jest ona trudną, ale wykonalną.
— A! w istocie jesteś zanadto nalegający!... Czy wiesz, że człowiek taki, jak ja, nie ma czasu do tracenia?
— Prawda; ale przyrzekam panu zawczasu, że nie pożałujesz straconego ze mną; przychodzę od pana de Valgeneuse.
— Ty? zapytał notarjusz zdziwiony, przypatrując się Salvatorowi w sposób, który wyrażał: „Jakiż związek może być między tym posłańcem a panem de Valgeneuse?“
— Ja, odpowiedział Salvator.
— Wejdź więc do mego gabinetu, bąknął zwyciężony wytrwałością Salvatora, chociaż nie pojmuję, jaki stosunek może istnieć pomiędzy panem de Valgeneuse i tobą.
— Zrozumiesz pan to natychmiast, powiedział Salvator, wchodząc za panem Baratteau do jego gabinetu i zamykając za sobą drzwi, dzielące gabinet do kancelarji.
Na ten szelest notarjusz się obrócił.
— Dlaczego drzwi zamykasz? zapytał.
— Aby kanceliści pana nie słyszeli tego, co mam powiedzieć, odrzekł Salvator.
— Jest to więc coś bardzo tajemniczego?
— Zapewne, sam pan osądzisz.
— Hm! mruknął pan Baratteau, patrząc na posłańca z niespokojnością i siadając za swem biurkiem, jak artylerzysta, obierający stanowisko za szańcem. Poczem: Mów, odezwał się.
Salvator obejrzał się w koło siebie, zobaczył krzesło, przyciągnął go więc do biurka i usiadł.
— Jakto, siadasz? zapytał notarjusz zdziwiony.
— Czyż nie uprzedziłem pana, że będę mówił przeszło kwadrans?
— Ależ nie mówiłem ci, abyś siadał.
— Wiem o tem dobrze, sądziłem jednak, że było to przez zapomnienie.
— Dlaczego tak sądzisz?
— Gdyż widzę tu właśnie fotel, na którym siedziała osoba, będąca przedemną.
— Ależ tą osobą był hrabia de Noireterre, kawaler św. Ludwika.
— Może być, lecz ponieważ stoi w kodeksie: „Wszyscy francuzi równi są przed prawem“, a ja jestem zarówno francuzem, jak hrabia de Noireterre, a może nawet lepszym francuzem od niego, siadam więc, z tą tylko różnicą, że mając trzydzieści cztery lat, gdy on siedmdziesiąt, siadam na krześle, zamiast na fotelu.
Oblicze notarjusza coraz większe zdziwienie wyrażało. Nakoniec jakby mówiąc do siebie:
— Musi to być jakiś zakład. Mów, mój przyjacielu.
— Właśnie też założyłem się z jednym z moich przyjaciół, że będziesz pan tyle uprzejmym i pożyczysz mi na dwadzieścia cztery godzin pewną sumę, której potrzebuję.
— Aha! jesteśmy więc już na drodze, powiedział pan.
Baratteau z szyderskim uśmiechem, który wymyka się często ludziom wyższego stanowiska, gdy im czynią propozycję zuchwałą.
— Tak, jesteśmy już, powiedział Salvator, i pańska wina, że nie doszliśmy prędzej do tego rezultatu; wszak ja chciałem mówić.
— Rozumiem.
— Zrobiłem więc ten zakład...
— Źle bardzo zrobiłeś.
— Że pożyczysz mi pan sumę, której mój przyjaciel potrzebuje.
— Mój kochany, nie mam w tej chwili pieniędzy do rozporządzenia.
— O! pan wiesz, że gdy notarjusze nie mają pieniędzy, to się o nie starają.
— A gdy je mam, pożyczam tylko na nieruchomości i to na pierwszą hipotekę. Czy masz jakie posiadłości nieobciążone długami?
— W tej chwili przynajmniej nie mam ani cala ziemi.
— A zatem, po co u djabła tu przychodzisz?
— Powiedziałem to już panu przed chwilą.
— Mój przyjacielu, rzeki pan Baratteau, przywołując na pomoc całą swą godność, skończmy ten żart, proszę cię; moi klienci są to ludzie przezorni i rozsądni i nie pożyczają pieniędzy pierwszemu lepszemu.
— To też nie przyszedłem tu żądać pieniędzy pańskich klientów, odpowiedział Salvator, nie zdając się bynajmniej onieśmielonym tą wspaniałością, którą starał się roztoczyć przed nim notarjusz.
— A więc może moich własnych? zapytał pan Baratteau.
— Bezwątpienia.
— Mój człowieku, jesteś szalony.
— Dlaczego?
— Gdyż niewolno jest notarjuszom robić interesów swemi własnemi pieniędzmi.
— O, wiele rzeczy niewolno jest robić notarjuszom, a jednak, robią, powiedział Salvator.
— Śmieszny jesteś naprawdę, dorzucił pan Baratteau, podnosząc się, aby iść do dzwonka.
— Najpierw nie jestem śmieszny, powiedział Salvator, zastępując mu drogę, a powtóre ponieważ nie powiedziałem jeszcze wszystkiego, co miałem powiedzieć, bądź pan łaskaw zająć napowrót swoje miejsce i wysłuchać mnie do końca.
Pan Baratteau spojrzał na posłańca pałającym wzrokiem; ale w wyrazie tego ostatniego, w jego postawie, fizjognomji i spojrzeniu był taki obraz, siły i prawa, takie nakoniec podobieństwo do lwa spoczywającego, że notarjusz mimowoli usiadł napowrót. Lecz gdy siadł, uśmiech wykrzywił mu usta, widocznie przysposobił cios, który przeciwnikowi trudno było odbić.
— W istocie, ciągnął on dalej, nie powiedziałeś mi jeszcze, jakim sposobem przychodzisz od pana Loredana de Valgeneuse.
— Pamięć myli pana zapewne, szanowny panie Baratteau, odrzekł Salvator, nie mówiłem wcale, że przychodzę od pana Loredana de Valgeneuse.
— Tylko?
— Mówiłem panu, że przychodzę od pana de Valgeneuse poprostu.
— To wszystko jedno, zdaje mi się.
— Tak, tylko jest to zupełnie co innego.
— Wytłómacz się jaśniej, gdyż zaczyna mnie to nużyć.
— Mam honor powtórzyć panu, że jeżeli nie skończyłem dotąd, jest to tylko twoją winą.
— Skończmy więc.
— I owszem. Pomimo doskonałej pamięci, jaką zdajesz się pan być obdarzonym, ciągnął dalej Salvator, zapomniałeś widać, że istnieje dwóch Valgeneusów.
— Jakto dwóch Valgeneusów? odrzekł notarjusz zdziwiony.
— No tak, jeden z nich zowie się Loredan de Valgeneuse, drugi zaś Konrad de Valgeneuse.
— A ty przychodzisz od?...
— Przychodzę od tego, co się nazywa Konradem.
— A to dobrze! znałeś go więc niegdyś?
— Znałem go zawsze.
— To jest chciałeś powiedzieć, przed śmiercią?
— Czy jesteś pan zupełnie pewny, że umarł?
Na to pytanie bardzo naturalne, pan Baratteau aż podskoczył na krześle.
— Jakto! czy jestem tego pewny? zawołał.
— Tak, pytam pana, odpowiedział spokojnie młodzieniec.
— Ma się rozumieć, że jestem tego pewny.
— Przypatrz mi się pan dobrze.
— Mam ci się przypatrywać?
— Tak.
— Dlaczego?
— Gdyż ja powiadam panu: Sądzę, że pan Konrad de Valgeneuse żyje, a pan odpowiadasz mi: Jestem pewny, że pan Konrad de Valgeneuse umarł, powiadam ci więc: Przypatrz mi się pan dobrze, a może to badanie rozstrzygnie kwestję.
— Dlaczegóż badanie miałoby rozstrzygnąć kwestję? zapytał notarjusz.
— Dla tej prostej przyczyny, że to ja właśnie jestem Konradem de Valgeneuse.
— Ty! wykrzyknął pan Baratteau, pobladłszy śmiertelnie.
— Ja, odparł Satvator z tą samą flegmą.
— To fałsz! wybełkotał notarjusz, pan Konrad de Valgeneuse nie żyje.
— Pan Konrad de Valgeneuse stoi przed panem.
W czasie tej krótkiej rozprawy, obłąkane oczy pana Baratteau zwróciły się badawczo na młodego człowieka i przypomniały zapewne pamięci notarjusza niezbity dowód tożsamości, gdyż zaprzestając nagle zaprzeczać w sposób decydujący, zaczął inaczej przedmiot ten traktować.
— Lecz nakoniec, odezwał się, gdybyś to pan był?
— A! zawołał Salvator, przyznaj pan, że byłoby to czemś przecie.
— Cóżbyś pan na tem zyskał.
— Zyskałbym to najpierw, żebym żył, a potem przekonałbym pana, że nie kłamałem mówiąc, iż przychodzę od pana de Valgeneuse, ponieważ pan de Valgeneuse to ja; w końcu zyskałbym i zyskuję już, będąc słuchanym z większą grzecznością i uwagą.
— Ależ wreszcie, panie Konradzie...
— Konradzie de Valgeneuse, nalegał Salvator.
Notarjusz zdawał się mówić: ponieważ chcesz tego koniecznie, i ciągnął dalej.
— Ależ wreszcie, panie Konradzie de Valgeneuse, wiesz zapewne lepiej, niż ktokolwiek, co zaszło przy śmierci twego ojca?
— Lepiej, niż ktokolwiek inny, w samej rzeczy, odpowiedział młody człowiek głosem, który przeszył dreszczem żyły notarjusza.
Jednakże pan Baratteau, będąc zdecydowany nadrabiać zuchwałością, odpowiedział z uśmiechem drwiącym.
— W każdym razie nie lepiej odemnie?
— Nie lepiej, ale równie dobrze.
Nastała chwila milczenia, w czasie której Salvator zwrócił na urzędnika wejrzenie podobne do wzroku węża magnetyzującego ptaka. Lecz tak samo, jak ptak nie wpada bez walki do paszczęki węża, pan Baratteau próbował walczyć.
— Wreszcie, zapytał, czegóż pan żądasz?
— Przedewszystkiem, czy pan zupełnie przekonany jesteś o mojej tożsamości? zapytał Salvator.
— O tyle, o ile można być przekonanym o obecności człowieka, na którego ktoś był pogrzebie, powiedział notarjusz, wracając znów do wątpliwości.
— To ma się rozumieć, odpowiedział Salvator, że byłeś pan na pogrzebie ciała, które kupiłem i udałem za mego trupa, dla przyczyn, których nie potrzebuję tłómaczyć.
Był to ostatni cios; notarjusza nie próbował się już sprzeczać.
— W istocie, mówił, starając się uspokoić i nie gniewając się, że Salvator zostawił mu rodzaj zwłoki, im bardziej przypatruję się panu, tem więcej przypominam sobie tę fizjognomję; lecz przyznaję, że nie byłbym cię poznał z pierwszego wejrzenia, najpierw dlatego, że miałem cię istotnie za umarłego, a potem, że zmieniłeś się pan bardzo.
— O! w przeciągu sześciu lat zmienić się można, powiedział Salvator z melancholją.
— Jakto! to już sześć lat? To przestraszające, jak czas szybko bieży! odezwał się notarjusz, chcąc wprowadzić rozmowę na temat pospolity.
Mówiąc to, pan Baratteau studjował ubiór młodego człowieka, lecz przekonawszy się, że było to ubranie posłańca, któremu nic nie brakowało, nawet blachy z numerem, uspokoił się po części, i zdawało mu się, że jasno widzi żądanie, jakie Salvator wystosuje do niego.
Z tego badania osądził naturalnie, że chociaż ubranie było dość porządne, ten, który je nosił, musi być w nędzy i przychodzi, jak mu to zresztą powiedział, pożyczyć od niego trochę pieniędzy.
W tym wypadku pan Baratteau był człowiekiem, który szanował samego siebie, i już sobie ułożył, że jeżeli Salvator będzie bardzo grzeczny, to nie wypada, aby notarjusz rodziny Valgeneuse pozwolił synowi margrabiego de Valgeneuse, chociaż był to tylko syn naturalny, umierać z głodu dla braku kilku luidorów.
Tym sposobem uspokojony i doprowadzony do równowagi, pan Baratteau zagłębił się w fotelu, założył prawą nogę na lewą, wziął pęk papierów, które leżały rozrzucone na biurku i zaczął je przerzucać, rachując na to, że skorzysta z czasu, który młody człowiek zaambarasowany użyje na wyłuszczenie mu swojego żądania.
Salvator nie mówiąc ani słowa, pozwolił mu robić, co mu się tylko podoba; lecz gdyby notarjusz był podniósł oczy na niego w tej chwili, byłby prawdziwie przestraszony, widząc wyraz pogardy, który się wypiętnował na twarzy młodego człowieka.
Ale notarjusz nie podniósł oczu, przebiegał on, czy też udawał że przebiega oczyma arkusz papieru zdobny pieczęciami i zapisany od góry do dołu; i nie odrywając wzroku, powiedział z pewnym odcieniem współczucia prawdziwie chrześciańskiego:
— I zostałeś posłańcem, mój biedny chłopcze?
— A tak, mój Boże, odrzekł Salvator, uśmiechając się mimowolnie.
— Czy zarabiasz przynajmniej na życie? ciągnął dalej notarjusz, nie odwracając głowy.
— Nie mogę się na to skarżyć, odpowiedział Salvator podziwiając pewność siebie pana Baratteau.
— I wiele też może przynosić dziennie twoje zajęcie.
— Pięć do sześciu franków; rozumiesz pan, że są złe i dobre dnie.
— O, o! zawołał notarjusz, jest to zatem dobre rzemiosło! Z pięcioma frankami dziennie, nie będąc nawet oszczędnym, można odłożyć na bok czterysta do pięciuset franków rocznie.
— Tak pan sądzisz? zapytał Salvator, usiłując zbadać notarjusza na sposób kota, który trzyma już mysz w swoich pazurach.
— Tak, tak, ciągnął dalej notarjusz. Ja naprzykład będąc kancelistą w biurze notarjusza, oszczędziłem sobie dwa tysiące franków z pensji, która wynosiła rocznie tysiąc pięćset franków; był to początek mojego uciułanego grosza. O! oszczędność mój kochany, oszczędność! nie może być szczęścia bez oszczędności. Byłem także młodym, miałem swoje wybryki, jak inni, mój Boże, ale nigdy nie przełamałem mego budżetu, nigdy nie pożyczałem, nigdy nie zaciągnąłem najmniejszego nawet długu, takiemi to właśnie zasadami można zapewnić sobie spokój na stare lata. Kto wie! może i ty kiedyś będziesz miljonerem.
— Kto wie! powtórzył Salvator.
— Tak, lecz tymczasem jesteśmy w kłopocie, hę? Szaleliśmy trochę, a mając pustą kasę, przyszedł nam na myśl ten poczciwy pan Baratteau i powiedzieliśmy sobie: To dobry człowieczysko, nie zostawi nas w kłopocie.
— W istocie, powiedział Salvator, muszę przyznać, że czytasz pan w mej myśli, jak przez szkło powiększające.
— Niestety! dodał sentencjonalnie notarjusz, jesteśmy na nieszczęście przyzwyczajeni badać nędzę ludzką; to, co mi się przytrafia z panem, spotyka mnie codziennie z pięćdziesięcioma biedakami, którzy zaczynają wszyscy na jeden ton swoją antyfonę, i których wyrzucam za drzwi zaraz na początku.
— Wiedziałem, wchodząc tu, powiedział Salvator, że jest to pańskim zwyczajem.
— Cóż chcesz! gdyby tak dawać wszystkim tym, co proszą, nie wystarczyłaby na to nawet kasa Rotszylda. Ale ty, mój chłopcze, pospieszył dodać pan Baratteau, nie jesteś byle kim; jesteś synem naturalnym mojego dawnego klienta, margrabiego de Valgeneuse; to też jeżeli żądania twoje będą rozsądne, chętnie ci oddam tę usługę. Wieleż ci potrzeba napewno? No mów! ciągnął dalej notarjusz i przechylając się w tył wyciągał powoli szufladę biurka, w której chował pieniądze.
— Potrzeba mi pięćkroć sto tysięcy franków, powiedział Salvator.
Notarjusz krzyknął z przestrachu i o mało nie upadł.
— Jesteś szalony, mój chłopcze! wykrzyknął, wsuwając gwałtownie szufladę i chowając klucz do kieszeni.
— Nie jestem szalony, tak samo jak nie jestem umarły, powiedział młody człowiek, potrzeba mi pięciukroć stu tysięcy franków i to w przeciągu dwudziestu czterech godzin.
Pan Baratteau zwrócił obłąkany wzrok na Salvatora; był przygotowany, że powtórzy on swoje żądanie ze sztyletem lub pistoletem w ręku.
Salvator siedział najspokojniej na krześle, a oblicze jego miało wyraz życzliwości i spokoju.
— O, o! powtórzył notarjusz, bezwątpienia straciłeś zmysły, mój drogi.
Lecz Salvator, jak gdyby nie słysząc tego, ciągnął dalej:
— Potrzebuję jutro na godzinę dziewiątą rano, mówił powoli, kładąc nacisk na każde słowo, pięciukroć stu tysięcy franków. Czy słyszysz pan?
Notarjusz potrząsnął rozpaczliwie głową, jak gdyby chcąc powiedzieć: Biedny chłopcze! nie ma na to rady!
— Czy słyszałeś pan? powtórzył Salvator.
— A tak! mój chłopcze, powiedział nareszcie, nierozumiejąc jasno ani celu, do którego dążył Salvator, ani też środków osiągnięcia go, przeczuwał jednak wielkie jakieś niebezpieczeństwo, ukrywające się pod tą flegmą młodego człowieka. — Powiedz mi, jakim sposobem mogło ci nawet przyjść do głowy, że przez pamięć twego ojca, dla którego, żywiłem wiele przyjaźni i szacunku, taki biedny notarjusz, jak ja, byłby w stanie pożyczyć tak wielką sumę?
— Prawda, odrzekł Salvator, źle się wyraziłem, trzeba mi było powiedzieć o zwrot nie o pożyczenie, ale mniejsza o to, prostuję tę omyłkę; przychodzę więc upomnieć się na pierwszy raz o pięćkroć sto tysięcy franków tytułem zwrotu.
— Tytułem zwrotu?... powtórzył głosem drżącym pan Baratteau, który zaczynał pojmować dlaczego margrabia de Valgeneuse zamknął drzwi za sobą.
— Tak, panie, tytułem zwrotu, powtórzył po raz trzeci Salvator surowo.
— Co chcesz przez to powiedzieć? zapytał głosem zamarłym notarjusz, a po czole pot mu spływał.
— Słuchaj pan dobrze, mówił Salvator.
— Słucham, odpowiedział notarjusz.
— Margrabia de Valgeneuse, mój ojciec, ciągnął dalej Salvator, kazał cię wołać będzie temu lat siedm...
— Siedm lat! powtórzył machinalnie notarjusz.
— Było to 11go lipca 1821... licz pan.
Notarjusz nie odpowiadał i nie zdawał się nawet rachować.
— Wezwał cię, mówił znów Salvator, aby złożyć w twe ręce testament, w którym adoptował mnie jako syna i mianował swym jedynym spadkobiercą.
— To fałsz! krzyknął notarjusz, który aż pozieleniał.
— Czytałem ten testament, ciągnął dalej Salvator, nie zdając się nawet słyszeć zaprzeczenia pana Baratteau. Były dwa jego egzemplarze, pisane ręką mego ojca: jeden z nich doręczony został panu, drugi zaś zniknął. Przychodzę żądać okazania mi tego testamentu.
— To fałsz, to fałsz oczywisty! zaryczał notarjusz, drżąc na całem ciele. W istocie ojciec pana mówił, że ma zamiar zrobić testament; ale jak pan wiesz, umarł tak nagle, że być może, iż testament był nawet zrobiony, ale mnie nie oddany.
— Przysiągłbyś pan na to? zapytał Salvator.
— Daję na to moje słowo honoru! wykrzyknął notarjusz, podnosząc rękę, jak gdyby miał przed sobą krucyfiks sądu przysięgłych, przysięgam na to wobec Boga!
— A zatem, jeżeli przysięgasz na to przed Bogiem, panie Baratteau, powiedział Salvator, nie zdając się być wcale wzruszonym, jesteś najnikczemniejszym łotrem, jakiego kiedykolwiek święta ziemia nosiła.
— Panie Konradzie! wrzasnął notarjusz, zrywając się z miejsca, jak gdyby chciał się rzucić na Salvatora.
Ale Salvator wziął go za rękę i zmusił usiąść napowrót. W tej chwili pan Baratteau zrozumiał doskonale, dlaczego Salvator zamknął drzwi za sobą.
— Po raz ostatni, powiedział głosem uroczystym, wzywam cię do okazania mi testamentu mego ojca.
— Nie istnieje on! powiadam ci, że nie istnieje wcale! zawołał notarjusz, drepcząc nogami, jak dziecko.
— Dobrze więc, panie Baratteau, odrzekł Salvator, przypuszczam na chwilę, ale na chwilę tylko, że nie widziałeś tego aktu.
Notarjusz odetchnął.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.