Mohikanowie paryscy/Tom XIV/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XIV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
List nauczyciela śpiewu.

Podczas, gdy ksiądz Dominik powraca do Paryża z sercem rozdartem w skutek bezowocnej pielgrzymki, niech czytelnicy nasi pozwolą się zaprowadzić na ulicę Macon do Salvatora. Tam dowiedzą się, jaki straszliwy wypadek sprowadził o siódmej rano Reginę do Petrusa. Salvator będąc kilka dni nieobecnym, powrócił właśnie do domu, gdy nagle trzy uderzenia we drzwi przerwały mu serdeczne powitanie Fragoli i pieszczoty Rolanda.
Po sposobie zakołatania, poznał jednego z trzech przyjaciół i poszedł otworzyć; był to Petrus. Salvator cofnął się o dwa kroki na widok zmienionej twarzy młodego człowieka. Pochwycił z żywością obie jego ręce.
— Przyjacielu, powiedział, spadło na ciebie wielkie jakieś nieszczęście, nieprawdaż?
— Nieszczęście niepowetowane, odrzekł Petrus głosem prawie niezrozumiałym.
— Znam jedno tylko nieszczęście niepowetowane, odrzekł z powagą Salvator, jest to utrata czci; a niepotrzebuję dodawać, że zarówno ufam twojej czci, jak mojej własnej.
— Dziękuję, odrzekł serdecznie Petrus, ściskając rękę przyjaciela.
— A zatem, jesteśmy mężczyźni, mówmy więc, jak na nas przystało. Co ci się przytrafiło, Petrusie?
— Czytaj, powiedział młody malarz, podając przyjacielowi pomięty list, który musiał być łzami oblany.
Salvator wziął list i rozłożył go, patrząc na Petrusa. Poczem, przenosząc wzrok swój z młodzieńca na papier, czytał:
Do Księżniczki Reginy de Lamothe-Houdan, hrabiny Rappt.
„Pani! Jeden z życzliwych i pełnych szacunku sług szlachetnej i starożytnej rodziny de Lamothe-Houdan, znalazł sposobność trafem, w którym widocznie jest ręka Opatrzności, oddania ci usługi tak znakomitej, jaką tylko istota ludzka zdolną jest oddać podobnej sobie istocie.
„Podzielisz pani, jestem tego pewny, moje zdanie, gdy dowiesz się, że nie idzie tu tylko o spokój i szczęście twego życia, ale także o honor hrabiego Rappt i co więcej może nawet, o życie stawnego marszałka, ojca pani.
„Pozwolisz mi pani zamilczeć sposoby, za pomocą których odkryłem niebezpieczeństwo, jakie ci zagraża, i powziąłem nadzieję wybawienia cię. Prawdziwa życzliwość jest zwykle skromną,, a pozwól mi pani raz jeszcze powtórzyć, mam honor liczyć się do najbardziej wylanych sług rodziny de Lamothe-Houdan.
„Otóż donoszę pani fakt, w całej straszliwej prawdzie.
„Pewien człowiek, zbrodniarz, nędznik, złoczyńca godzien najsroższej kary, znalazł przypadkiem u pana Petrusa jedenaście listów, podpisanych nazwiskiem Reginy, hrabiny de Brignoles. Wie on, że nie jesteś pani hrabiną de Brignoles, gdyż szlachectwo twoje daleko jest dawniejsze, od szlachectwa tych kupców, ale powiada, że jakkolwiek możesz się pani zaprzeć nazwiska, nie możesz zaprzeć się swego pisma. Nie wiem, jakiem zrządzeniem losu listy te wpadły w jego ręce, ale jestem w możności objaśnienia cię, jak ogromnej ceny żąda za ich zwrot...“
Salvator spojrzał na Petrusa, jakby chcąc się zapytać, co było prawdą w tym początku listu.
— O! czytaj, czytaj, zawołał Petrus, to jeszcze nie koniec, Salvator czytał dalej:
„Żąda on nie mniej, jak niedorzeczną sumę, wynoszącą pięćkroć sto tysięcy franków, która odłączona od majątku tak wielkiego, jak pani, uczyni mu zaledwie widoczny uszczerbek, gdy przeciwnie, będąc w ręku jego, zapewni mu spokojność całego życia...“
Spostrzegłszy te cyfry, Salvator ściągnął brwi tak groźnie, że aż Petrus zawołał głosem stłumionym i ukrywajac twarz w dłoniach:
— Nieprawdaż, to okropne?
— Okropne w istocie! odrzekł Salvator, wstrząsając smutnie głową.
Ale głosem spokojnym, którego nawet koniec świata nie był zdolnym zmieszać, czytał dalej:
„Nędznik ten powiada, usprawiedliwiając ogromną sumę, którą nakłada na te szacowne listy, że każdy z nich, zawierający mniej więcej 50 wierszy, nie może być mniej wart, ze względu na piękność i wysokie stanowisko osoby, która je pisała, nad pięćdziesiąt tysięcy franków, czyli po tysiąc franków za wiersz, a za jedenaście listów pięćset pięćdziesiąt tysięcy franków.
„Nie przestraszaj się pani jednak zanadto, bo przekonasz się natychmiast, że mój przyjaciel, co mówię mój przyjaciel, chciałem powiedzieć, że ten nędznik, zmniejsza swoje pretensje do pięciukroć stu tysięcy franków.
„Pomimo uwag, które mu czyniłem, pomimo próśb, zaklęć, a nawet, gróźb, których nieszczędziłem, nietylko pozostał przy swoim niegodnym zamiarze, ale nawet utrzymuje, że ze względu, na uczucia różnego rodzaju, wyrażone w tych listach, i których opublikowanie naraziłoby na niebezpieczeństwo honor pana hrabiego Rappt, oraz drogie dni pana marszałka de Lamothe-Houdan, pięćkroć sto tysięcy franków są w porównaniu prawdziwą drobnostką.
„Próbowałem natenczas przestraszyć go niebezpieczeństwem, na jakie się sam naraża. Wskazałem mu panią, wysyłającą policjantów dla przyaresztowania go w chwili, gdy się stawi po umówioną sumę, która wydaje mu się być tak nieodzownie potrzebną; powiedziałem mu, że każda inna kobieta, prócz ciebie, zagrożona w swych najdroższych uczuciach, posunęłaby się jeszcze dalej i mogłaby go kazać zamordować.
„Ale na tę uwagę, która wydawała mi się dość prawdopodobną, jednakże ladaco roześmiał się tylko, mówiąc, że tak w jednym, jak i w drugim razie, wyniknąłby z tego proces, że listy byłyby z konieczności zaprodukowane w procesie, przytaczane przez prokuratora królewskiego, powtarzane w dziennikach i że tym sposobem, więcej niż kiedykolwiek, nie licząc już twej reputacji, pani, wystawionyby był na niebezpieczeństwo honor pana hrabiego Rappta i szacowne dni pana marszałka.
„Zmuszony byłem przyznać słuszność tej ostatniej uwagi.
„ Ach! pani, jest wielu nędzników na tym biednym świecie.
„Z boleścią muszę więc donieść pani, że skoro wyczerpałem napróżno wszelkie możliwe sposoby, pozostaje ci jeden tylko, mojem zdaniem, zapewnienia spokoju rodzinie, to jest: przychylenie się do żądania tego niecnego zbrodniarza.
„A zatem przedstawiam ci propozycję, które ma honor ci uczynić, a które ja mam honor ci powtórzyć w jego imieniu, pragnąc i spodziewając się zarazem, że przechodząc przez usta prawego i cnotliwego człowieka, słowa te stracą część swojej goryczy.
„Żąda więc pięćkroć sto tysięcy franków, i aby dowieść pani swej prawości i bezinteresowności, ofiaruje się zwrócić ci najpierw jeden z listów bez żadnej pretensji, aby, jeżeli łudzisz się jakąkolwiek wątpliwością, upewnić cię o prawdzie pod tym względem i w następstwie wkłada na mnie obowiązek dołączenia listu.
„Tym więc sposobem ogranicza on do pięciu kroć stu tysięcy swoje pretensje, które mógł był podnieść do pięciukroć pięćdziesięciu.
„Sądzi on zresztą, że gdy daje pani dowód tak widoczny swej dobrej wiary, to nie będziesz wątpiła o jego szczerości, którą i nadal okazywać będzie w stosunkach swoich z panią.
„Jeżeli warunki jego będą przyjęte, o czem nie wątpi, prosi on panią, abyś dziś wieczór na znak twego przyzwolenia, postawiła zapaloną świecę w ostatnim oknie pawilonu.
„Będzie on pod tym oknem punkt o dwunastej.
„Po przyjęciu tego pierwszego punktu, błaga panią, abyś nazajutrz o tej samej godzinie stawiła się za kratą swego ogrodu, od strony bulwaru Inwalidów.
„Człowiek, którego widok nie przestraszy panią bynajmniej, bo jakkolwiek w sercu ukrywają się zbrodnicze zamiary, jednak oblicze jego nacechowane jest słodyczą i niewinnością, człowiek ten zbliży się do kraty i pokaże pani zdaleka paczkę listów.
„Pani natenczas pokaże mu pierwszą paczkę mieszczącą pięćdziesiąt tysięcy franków w biletach bankowych po tysiąc lub po pięć tysięcy franków. Ten krok z twojej strony będzie dowodem, żeś pani zrozumiała.
„Postąpi on wtedy trzy kroki do ciebie i pani uczynisz to samo, a w chwili gdy wyciągnie rękę, wyciągniesz pani także swoją, oddasz mu cenę pierwszego listu, a on odda ci wzmiankowany papier.
„Tak samo stanie się przy drugim, trzecim, a nakoniec ostatnim liście.
„Sądzi on, że ciężkie czasy, które przebywa towarzystwo całej Francji, drogość artykułów żywności, podwyższone straszliwie ceny mieszkań, rozdzierające krzyki licznej i zgłodniałej rodziny, są dostatecznym dowodem do usprawiedliwienia lub przynajmniej do zmniejszenia śmiałości jego żądania.
„Co zaś do tego, który podjął się zupełnie bezinteresownie być pośrednikiem tego nędznika, to skłania się pokornie do nóg twoich pani, błagając cię po raz trzeci, abyś raczyła liczyć go do najżyczliwszych i uniżonych sług swoich.

Hrabia Ercolano“...

— W istocie, jest to wielki nędznik! powiedział Salvator swym spokojnym i łagodnym głosem.
— Ach! tak, haniebny łotr! dodał Petrus, zaciskając zęby i pięści.
— Co zamyślasz czynić? zapytał Salvator, nie spuszczając wzroku z Petrusa.
— Alboż ja wiem, odrzekł Petrus zrozpaczony.
— Myślałem, że oszaleję, na szczęście ty, jak zwykle, przyszedłeś mi na myśl i przyszedłem zapytać cię o radę i pomoc.
— A zatem nie znalazłeś na to żadnego lekarstwa?
— Przyznaję, że dotąd jedno tylko przychodzi mi na myśl.
— Cóż takiego.
— Aby sobie w łeb palnąć.
— Nie jest to lekarstwo, ale zbrodnia, odrzekł zimno Salvator, a zbrodnia nigdy nie uleczyła boleści.
— Przebacz mi, odrzekł młody człowiek, ale pojmujesz zapewne, że straciłem zupełnie głowę.
— A jednakże jeżeli kiedy, to dziś właśnie najwięcej potrzebujesz tej głowy.
— O mój przyjacielu, mój drogi Salvatorze, zawołał młody człowiek, rzucając mu się na szyję, podczas gdy Fragola przypatrywała im się ze skrzyżowanemi rękoma, z pochyloną głową, podobna do posągu litości, o mój przyjacielu, ocal mnie.
— Będę się starał, powiedział Salvator, ale aby dojść do tego, trzeba bym znał wszystkie okoliczności w najdrobniejszych szczegółach. Pojmujesz zapewne, że nie przez ciekawość zapytuję cię o twoje tajemnice?
— Uchowaj Boże! abym miał jakie dla ciebie! Czyż Regina ma tajemnice dla Fragoli?
I Petrus ścisnął rękę młodej dziewicy.
— Dlaczegóż więc, rzekła Fragola, nie przyszła ona do mnie?
— Cóż mogłaś pani poradzić jej w podobnym wypadku?
— Płakać z nią razem, odrzekła z prostotą Fragola.
— Jesteś pani aniołem, szepnął Petrus.
— No, nie mamy czasu do stracenia, powiedział Salvator. Jakim sposobem list adresowany do hrabiny Rappt jest w twoim ręku? i zkąd listy hrabiny dostały się do rąk tego złoczyńcy? czy podejrzewasz kogo o skradzenie?
— Będę się starał odpowiadać wyraźnie, kochany Salvatorze; ale nie gniewaj się, jeżeli nie mając tyle władzy co ty nad sobą, zboczę niekiedy z drogi.
— Mów, mój przyjacielu, mów, dodał Salvator głosem zachęcającym.
— Mów pan i ufaj Bogu, powiedziała Fragola, zabierając się do wyjścia.
— O! zostań pani, zostań, zawołał Petrus, czyż nie dawniejszą jesteś przyjaciółką Reginy, niż Salvator moim przyjacielem?
Fragola pozostała.
— A zatem dziś rano, przed pół godziną, mówił Petrus po chwili milczenia, w której starał się zebrać myśli, Regina przybyła do mnie z twarzą wzburzoną.
— „Czy masz moje listy?“ zapytała.
Byłem tak dalekim od tego, co się stało, że zapytałem jej.
— „Jakie listy? „Listy, które pisałam do ciebie, mój przyjacielu, odrzekła, jedenaście listów!
— „Są tam, odpowiedziałem.
— „Gdzie?
— „Zamknięte w szkatułce.
— „Otwórz ją, zobacz i pokaż mi“.
Miałem klucz zawieszony na szyi, którego nigdy nie zdejmuję. Szkatułka jest przymocowana do biurka; sądziłem więc, że mogę ją zapewnić.
— „Pokaż mi prędko, prędko! powtórzyła“.
Poszedłem do skrzynki, stała na swojem miejscu.
— „Widzisz, że jest, powiedziałem.
— „W istocie, odrzekła, widzę ją, ale listy, listy?“
— „Listy są wewnątrz.
— „Pokaż mi je, Petrusie“.
Otworzyłem szkatułkę pełen ufności i z uśmiechem na ustach. Była próżną! Krzyknąłem rozpaczliwie, Regina jęknęła.
— A! zawołała, więc to prawda...
Byłem przybity, nie śmiałem podnieść głowy, rzuciłem się jej do nóg. Wtedy dopiero pokazała mi list, który ci jest znany. Przeczytałem go... Mój przyjacielu, pojąłem wtedy, że można zostać mordercą.
— Czy podejrzewasz kogo? jesteś pewny swego służącego?
— Mój służący jest niedołęgą, ale nie zdolnym do złego uczynku.
— Niepodobna jednak, abyś nie miał żadnej poszlaki.
— Mam tylko podejrzenie, ale żadnej pewności.
— Kogo podejrzewasz?
— Człowieka, którego byłbyś widział u mnie, gdyby nie to, że w ostatnich czasach całkiem zapomniałeś o mnie.
Salvator milczał, zamiast tłómaczyć się z tego, że od niejakiego czasu nie odwiedzał przyjaciela.
— Człowiek, powtórzył Petrus, zrozumiawszy powód milczenia Salvatora, który się mienił być moim ojcem chrzestnym.
— Twój chrzestny ojciec?... A! tak, coś nakształt kapitana okrętu, nieprawdaż?
— Właśnie.
— Wielki amator malarstwa?
— Tak, tak, dawny kolega mego ojca, czy znasz go?
— Nie, ale przed moim wyjazdem Jan Robert powiedział mi o nim słów parę, a z tego opisu domyśliłem się zaraz, że padniesz ofiarą jakiegoś oszustwa lub co najmniej, że nadużyje twej łatwowierności; na nieszczęście, byłem zmuszony wydalić się na dni kilka, ale dziś właśnie wybierałem się do ciebie, aby poznać tego jegomościa. I mówisz, że ten człowiek?...
— Zjawił się u mnie, jako dawny przyjaciel mego ojca, pod nazwiskiem, które znane mi było oddawna, i które od dziecka nauczyłem się szanować, jako nazwisko prawego i odważnego marynarza.
— Ale ten, który zjawił się u ciebie, czy miał prawo nosić to nazwisko?
— Zkądże mogłem powątpiewać, jakiżby był cel jego?
— Jak widzisz, aby ci wykraść listy.
— Jakimże sposobem mogłem to przypuszczać? Przedstawi! się jako bogacz i na początek oddał mi nawet usługę.
— Usługę! powtórzył Salvator, patrząe badawczo na Petrusa, i jakąż to usługę?
Petrus uczuł, że zaczerwienił się po uszy pod tem wejrzeniem.
— Przeszkodził on, wyjąkał, do sprzedaży moich sprzętów i obrazów, pożyczając mi dziesięć tysięcy franków.
— Tak, za które żąda pięć kroć sto tysięcy od hrabiny Rappt. Przyznasz kochany Petrusie, że śmiałek ten umie ciągnąć korzyść ze swoich pieniędzy.
Petrus spojrzał z wymówką na Salvatora.
— Prawda, powiedział, jest to moja wina, ale te dziesięć tysięcy franków przyjąłem.
— A zatem masz dziesięć tysięcy franków więcej długu, odezwał się Salvator.
— O! rzeki Petrus, z tych dziesięciu tysięcy franków zapłaciłem sześć do ośmiu tysięcy najpilniejszych długów.
— Nie o to chodzi, powiedział Salvator, wróćmy więc do istotnego nieszczęścia. Człowiek ten uszedł od ciebie?
— Tak.
— Dawno?
— Od wczoraj rana.
— I nie dziwiło cię to zniknięcie?
— Nie, zdarzało mu się czasem nocować za domem.
— To ten człowiek!
— Jednakże...
— Powiadam ci, że to on; obralibyśmy złą drogę, szukając innych śladów.
— Wierzę temu, tak jak i ty, mój przyjacielu.
— Cóż uczyniła hrabina, odebrawszy ten list?
— Obliczyła swoje środki pieniężne.
— Jest ogromnie bogatą?
— Tak, ale nie może sprzedawać, ani pożyczać bez zezwolenia męża i nie może także żądać tego zezwolenia, ponieważ jest on teraz o ośmset mil od niej. Zebrała więc swoje brylanty, koronki i kosztowności, lecz wszystko to bardzo drogie gdy się kupuje, traci połowę wartości, gdy się sprzedaje, może więc zaledwie mieć siedmdziesiąt pięć do ośmdziesięciu tysięcy franków.
— Ma przyjaciółki.
— Panią de Marande. W istocie udała się do niej, pan de Marande jest w Wiedniu! Czyż wszystko nie sprzysięgło się na nas? Pani de Marande dała jej to, co miała pieniędzy i garnitur szmaragdowy, to uczyni także około sześćdziesięciu tysięcy franków. Co do biednej Karmelity, nie było nawet o czem myśleć; napróżno zadanoby jej boleść.
— A co do biednej Fragoli, powiedziała dziewica, ma ona tylko ten złoty pierścień, którego nieoddałaby wprawdzie za pięć kroć sto tysięcy franków, który jednak dla jubilera wart jest tylko dziesięć.
— Masz stryja... ciągnął dalej Salvator, generał jest bogaty, kocha cię, jest to prawdziwy rycerz, oddałby niezawodnie życie, aby ocalić honor kobiety, podobnej do hrabiny Rappt.
— Tak, mówił Petrus, oddałby życie, ale nie dałby nawet dziesiątej części swego majątku. Myślałem o nim, ale generał jest gwałtowny i zna tylko środki porywcze: gotów się ukryć za drzewem z laską, w której ukryta jest szpada, i rzucić się na pierwszego podejrzanego człowieka, któregoby napotkał o tej godzinie na bulwarze Inwalidów.
— I chociażby tym przechodniem był nawet nasz oszust, mógłby nie mieć listów w kieszeni; zresztą, jak sam powiada, wszelka próba aresztowania go lub zabicia, wywołałaby proces, a tem samem i opublikowanie listów, co zniesławiłoby hrabinę.
— Może byłby jeden sposób, powiedział Petrus.
— Jaki? zapytał Salvator.
— Znasz pana Jackala...
— A zatem?
— Trzebaby go uprzedzić.
Salvator się uśmiechnął.
— Tak, w istocie, byłby to sposób najprostszy i napozór najbardziej naturalny, ale w rzeczywistości najniebezpieczniejszy.
— Jakim sposobem?
— Na cóż nam się zdały poszukiwania legalne przy wykradzeniu Miny? Gdyby nie traf, mylę się, gdyby nie Opatrzność, która dozwoliła mi ją odnaleźć w sposób niespodziany, Mina pozostałaby dotąd jeszcze w ręku pana de Valgeneuse. Na cóż nam się zdały te same poszukiwania w sprawie pana Sarranti? Wywołały tylko zniknięcie Róży, tak, jak przedtem zniknęła nam Mina. Dowiedz się o tem, mój przyjacielu, że nasza policja z 1828 roku odkrywa to tylko, co jest jej interesem, otóż w wypadku, o którym mowa, jestem aż nadto pewny, że nicby nie odkryła, i zamiast nam pomódz, przeszkadzałaby całą mocą.
— Dlaczego?
— Bo może się mylę, lecz zdaje mi się, że policja dokładnie jest obznajomioną z tem, co nas dotyczy.
— Policja?
— Lub policjanci, jesteśmy źle notowani w książce pana Delavau, mój przyjacielu.
— Ale jakiż interes mogłaby mieć policja w niesławie hrabiny Rappt?
— Powiedziałem, policja lub policjanci. Mamy policję i policjantów, jak mamy religję i księży; są to dwie rzeczy zupełnie odmienne: policja jest instytucją zbawienną, ale dziś sprawowaną przez ludzi zgangrenowanych. Pytasz się, jaki mogłaby mieć interes w niesławie Reginy? A jakiż był jej interes w wykradzeniu Miny? w wydaniu wyroku śmierci na pana Sarranti, dla którego za tydzień wzniesie się rusztowanie na placu Greve? Jakiż miała w tem interes, aby pan Gerard uchodził za uczciwego człowieka i otrzymał nagrodę Montyon? a nakoniec, co jej na tem zależało, aby Róża zabraną była od Brocanty? Policja, kochany przyjacielu, jest to skryta bogini, która chodzi zwykle drogami ciemnemi i podziemnemi: do jakiego celu? nikt o tem nie wie, prócz niej samej. Ma ona tak wiele różnych widoków, że niewiadomo nigdy do jakiego dąży celu: widoki polityczne, moralne, widoki filozoficzne, widoki humorystyczne. Ludzie pomysłowi, jak pan de Sartine ludzie kapryśni, jak pan Jackal, robią z policji naprzemian, to sztukę, to grę; jestto człowiek djabelnie kapryśny ten pan Jackal! Znasz jego maksymę, gdy chce odkryć jakąkolwiek tajemnicę: „Szukaj kobiety,“ w tym razie nietrudno było znaleźć kobietę. Zresztą w obecnej chwili mamy policję i przeciw-policję: policję króla, policję Delfina, policję rojalistów i policję ultrarojalistów. Hrabia Rappt wysłany został do Petersburga, jak wieść niesie, aby toczyć układy z cesarzem co do wielkiego zamiaru, którego celem ma być przymierze przeciwko Anglji, przymierze, które wróciłoby nam nasze granice Renu. Co więcej, pan de Lamothe-Houdan, wezwany został do Tuilleries; chcą go skłonić do przyjęcia udziału w nowym składzie ministerstwa, które tworzą panowie Martignac, Portalis, Caus, Roy i Laferonnays, ale marszałek nie da się złapać na wszystkie te piękne słówka i nie chce należeć do ministerstwa przejściowego; może chcą tym sposobem zmusić marszałka, dając mu do wyboru: portfel lub skandal. A! mój Boże, drogi przyjacielu, w naszych czasach wszystko jest możebnem.
— Zapewne, powiedział Petrus z westchnieniem, wyjąwszy to, by znaleźć pięćkroć sto tysięcy franków.
Salvator zdawał się tego nie słyszeć. Poczem kończąc myśl swoję dodał:
— Uważaj jednak, że nic nie stwierdzam, szukam tylko wraz z tobą.
— O! co do mnie, rzekł Petrus zniechęcony, nie szukam nawet wcale.
— A więc, dodał Salvator z uśmiechem, który zdziwił Petrusa, dochodzę sam jeden. W każdym razie, albo się mylę, albo też należy do tego policja lub co najmniej policjant. Ten człowiek, który sprowadził się do ciebie, który cię zna od dziecka, który jako dawny przyjaciel kapitana Herbela, wie wszystkie tajemnice rodziny, wyszedł, zdaje mi się, z ulicy Jerozolimskiej. Tylko ojciec, matka lub policja, ta matka społeczeństwa, może znać tak życie człowieka od kolebki aż do jego pracowni. Zresztą sądziłem zawsze, że z pisma można poznać charakter człowieka, a spojrzyj na to pismo...
Salvator pokazał list Petrusowi.
— Ręka, która to nakreśliła, nie zadrżała nawet; pismo jest śmiałe, pewne i niezmyślone, co dowodzi, że autor nie obawiał się być poznanym: jest ono obrazem umysłu. Człowiek zatem, który ten list wypracował, jest nietylko zręcznym, ale także ryzykownym. Wie doskonale, że naraża się na galery, jednakże ani jedna z jego liter się nie waha. Stoimy więc naprzeciw przeciwnika śmiałego, zręcznego i zdecydowanego; niech i tak będzie, lubię walkę o tyle o ile nienawidzę podstępu, będziemy więc działać zgodnie z tem.
— My będziemy działać? powiedział Petrus.
— Chciałem powiedzieć, że ja będę działał.
— Jeżeli obiecujesz działać, ciągnął dalej Petrus, maisz więc jakąś nadzieję?
— Mam więcej niż nadzieję, prawie pewność.
— Salvatorze! zawołał Petrus, blednąc teraz zarówno z radości, jak pierwej z przestrachu, uważaj na to, co mówisz.
— Mówię ci, mój przyjacielu, że mamy do czynienia z silnym przeciwnikiem, ale widziałeś mnie już przy pracy i wiesz, że mam wytrwałe ramiona. Gdzież jest Regina?
— Wróciła do siebie, oczekuje z obawą, by Fragola przyniosła odpowiedź!
— Liczyła więc na Fragolę?
— Tak, jak na ciebie.
— To dobrze, mieliście słuszność oboje, i czyni to prawdziwą przyjemność mieć przyjaciół, którzy nam tak ufają.
— Mój Boże, nie śmiem się pytać, drogi Salvatorze...
— Włóż kapelusz i okrycie Fragolo, weź powóz i każ się zawieźć do Reginy, powiedz jej, by oddała pani de Marande jej garnitur i bilety bankowe, co do niej zaś, niech schowa napowrót swe brylanty i pieniądze, a nadewszystko„ powiedz jej, by była spokojną, nie dręczyła się zanadto i nie zapomniała czasem umieścić dziś o północy zapalonej świecy w ostatniem oknie pawilonu.
— Idę, odrzekła młoda dziewczyna, nie zdając się być zdziwioną zleceniem, które jej dawał Salvator.
Poszła do swego pokoju po okrycie i kapelusz.
— Ależ, zauważył Petrus, jeżeli Regina da mu dziś znak umówiony, jutro o tej samej porze zjawi się nasz śmiałek po odbiór pięciukroć sto tysięcy franków.
— Bezwątpienia.
— Cóż uczyni ona wtenczas?
— Da mu je.
— A któż jej da te pieniądze?
— Ja, odpowiedział Salvator.
— Ty? krzyknął Petrus prawie przerażony tem zapewnieniem, myśląc, że Salvator stracił zmysły.
— Ja niezawodnie.
— Lecz gdzież je znajdziesz?
— To niepowinno cię obchodzić, byłem je znalazł.
— O! mój przyjacielu, przyznaję, że chyba gdy zobaczę...
— Jesteś niedowiarkiem Petrusie, ale tak, jak święty Tomasz, zobaczysz... — Kiedy?
— Jutro.
— Jutro zobaczę pięć kroć sto tysięcy franków?
— Podzielone już na dziesięć paczek, aby oszczędzić trudu Reginie; każda paczka, według żądania, mieścić będzie dziesięć biletów bankowych, każdy z nich po pięć tysięcy franków.
— Ale, wybąknął Petrus, nie będą to prawdziwe bilety.
— Dobryś! za kogóż więc mnie bierzesz? zapytał Salvator, nie mam wcale ochoty, aby nasz prześladowca wysłał mnie na galery. Będą to piękne i prawdziwe bilety bankowe, każdy po pięć tysięcy franków, z napisem nakreślonym czerwonym atramentem: „Prawo karze śmiercią fałszerzy.“
— Jestem gotową, rzekła Fragola, wróciwszy już ubraną.
— Czy pamiętasz, co masz powiedzieć?
— „Oddaj pani de Marande jej garnitur i bilety bankowe, schowaj swoje brylanty i pieniądze, i daj jutro o naznaczonej godzinie znak umówiony.“
— Który jest?
— Który jest taki, ażeby postawiła zapaloną świecę w ostatniem oknie pawilonu.
— Dobrze, powiedział śmiejąc się Salvator, co to jest być towarzyszką komisjonara! to się nazywa wypełniać zlecenia! Idź, moja gołąbko z arki, idź!
I Salvator patrzał na wychodzącą Fragolę okiem miłości.
Co do Petrusa, ten byłby chętnie ucałował drobne nóżki, które tak spieszyły, aby zanieść dobrą nowinę przyjaciółce.
— A! Salvatorze, zawołał, rzucając się w objęcia przyjaciela, skoro drzwi zamknęły się za Fragolą, jakże potrafię kiedykolwiek wywdzięczyć ci się za tę przysługę?
— Zapominając o niej, odrzekł Salvator ze swym słodkim i spokojnym uśmiechem.
— Ależ przecie, nalegał Petrus, nie mogę być ci w czem pomocnym?
— W niczem, mój przyjacielu.
— Powiedz mi jednakże, co mam czynić?
— Siedzieć spokojnie.
— Gdzie?
— Gdzie zechcesz, u siebie naprzykład.
— O! nie wytrzymałbym nigdy.
— Przechadzaj się zatem, biegaj, używaj konnej jazdy, jedź do Belleville, do Fontenay-aux-Roses, do Bondy, Montmartre, Saint Germain, Versailles, chodź gdzie ci się tylko podoba, byle tylko nie w stronę bulwaru Inwalidów.
— Lecz Regina, Regina?
— Regina będzie zupełnie uspokojoną przez Fragolę i jestem pewny, że rozsądniejsza od ciebie, siedzieć będzie w domu.
— Widzisz Salvatorze, to jest sen!
— Tak, niedobry sen, który jednak miejmy nadzieję, skończy się lepiej, niż się zaczął.
— Mówisz więc, że jutro zobaczę te pięć kroć sto tysięcy franków w biletach bankowych?
— O której godzinie będziesz w domu?
— O której tylko zechcesz; cały dzień, jeżeli trzeba.
— A mówiłeś dopiero, że nie jesteś w stanie pozostać na miejscu.
— Masz słuszność, sam niewiem co mówię. A zatem jutro o dziesiątej, jeżeli chcesz Salvatorze.
— Jutro o dziesiątej wieczór.
— Wybacz, że się oddalę. Muszę zaczerpnąć powietrza, duszno mi!
— Poczekaj, i ja mam wyjść także, zejdziemy razem.
— O! mój Boże, mój Boże! zawołał Petrus wybiegając, czyż to nie sen? czyż to rzeczywistość? jesteśmy ocaleni.
I zaczerpnął świeżego powietrza.
Tymczasem Salvator wszedł do swego sypialnego pokoju i wyjąwszy z tajemnej szufladki jakiś papier ozdobiony podwójną pieczęcią i zapisany drobnem pismem, włożył go do kieszeni aksamitnego kaftana.
Młodzi ludzie zbiegli szybko ze schodów, zostawiając mieszkanie pod strażą Rolanda.
Za bramą Salvator podał rękę Petrusowi.
— Czy nie idziemy jedną drogą? zapytał tenże.
— Nie sądzę, odrzekł Salvator, ty prawdopodobnie idziesz na ulicę Notre-Dame-des-Champs, gdy ja bezwarunkowo na ulicę Żelazną.
— Jakto, idziesz...?
— Na mój róg, powiedział śmiejąc się Salvator, już mnie tam oddawna nie widziały przekupki i muszą się o mnie niepokoić. Zresztą, przyznam ci się, że muszę jeszcze załatwić kilka zleceń, aby dopełnić twoje pięć kroć sto tysięcy franków.
— I z uśmiechem na ustach, Salvator przesłał ręką. pożegnanie Petrusowi, który zwrócił się na drogę wiodącą na ulicę Notre-Dame-des-Champs, rozmyślając nad tem, co się stało.
Ponieważ nie mamy co robić w pracowni malarza, idźmy za Salvatorem nie w stronę ulicy Żelaznej, gdzie nie miał wcale zamiaru iść, chociaż tak powiedział, ale na ulicę Varennes, pieściło się biuro szanownego notarjusza ktorego mieliśmy już zaszczyt przedstawić naszym czytelnikom, pod imieniem pana Piotra Mikołaja Baratteau.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.