<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Na bruku
Podtytuł Powieść z życia miejskiego
Wydawca Księgarnia i skład nut Stanisława Sadowskiego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia i Introligatornia P. Laskauera & W. Babickiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Na drugi dzień koło południa Kwiatkowski oczekiwał na audyencyę u pana naczelnika.
Była tam spora gromadka interesantów, każdy oczekiwał cierpliwie swej kolei. Pan naczelnik załatwiał się dziś z petentami bardzo szybko i był w fatalnym humorze. Do trzeciej w nocy grał w karty, dwa razy dostał wielkiego szlema, ze zmartwienia usnąć nie mógł, a raniutko o godzinie dziesiątej obudzono go z powodu jakiejś, w gruncie rzeczy nie bardzo ważnej depeszy, w dodatku pani naczelnikowa, której tego dnia dziwnie rozigrały się nerwy, zrobiła mu scenę małżeńską, zakończoną wybuchem gwałtownego płaczu i spazmami. Dzień to był jakiś fatalny, tyle nieszczęść naraz się zbiegło.
Gdy na Kwiatkowskiego kolej przyszła, wszedł do gabinetu i stanął wobec groźnego oblicza dygnitarza.
— Kto pan jesteś i czego potrzebujesz?
— Pan naczelnik nie przypomina sobie, jestem Kwiatkowski.
— To mi wszystko jedno, czego pan chcesz?
— Kilka miesięcy temu miałem zaszczyt złożyć panu naczelnikowi moje papiery i list od hrabiego X.
— Więc cóż ztąd?
— Miałem obietnicę pana naczelnika i przyszedłem się dowiedzieć.
— Czego?
— Kiedy otrzymam przyrzeczoną posadę?
Dygnitarz rzucił się na krześle.
— Proszę! Wyobrażasz pan sobie zapewne, że my nie mamy nic pilniejszego do roboty nad wyszukiwanie posad dla różnych zbankrutowanych indywiduów.
— Ośmielam się...
— Nic się pan nie ośmielaj. Zrobiłem dla pana bardzo dużo — jesteś na liście kandydatów. Jak się co trafi, zostaniesz pan zawiadomiony... a przedtem proszę mnie nie nachodzić.
Kiwnął głową na znak, że audyencya skończona. Biedny człowiek wyszedł jak oszołomiony. Teraz wiedział już, że niema się co łudzić i że trzeba znowu rozpocząć poszukiwania mozolne, trudne, upokarzające. Od czego zacząć, do kogo się udać? Czyby na świecie było istotnie tak ciasno, że dla uczciwego, chcącego pracować człowieka, miejsca niema...
Resztki mienia, jakie się dało w katastrofie majątkowej ocalić, są tak małe, że się za kilka miesięcy zupełnie wyczerpią: posada w składzie węgli, aczkolwiek licho płatna, dawała tyle jednak, że było można komorne zapłacić i jeszcze się coś na życie okroiło. Było to już coś a i to stracone... Dla czego?
Właściciel przyszedł jednego wieczoru i bez żadnych wstępów oświadczył wprost: — Panie Kwiatkowski, musimy się rozstać od pierwszego, niech pan sobie innego zajęcia poszuka.
— Z jakiego powodu, panie, czy zrobiłem jakie nadużycie?
Właściciel machnął ręką i rzekł warszawskim żargonem:
— Powód prosty jak drut. Bryndza, panie, bryndza... Niema z czego, pewnie wypadnie budę zamknąć.
Bryndza — powód słuszny, trudno płacić komu, gdy niema z czego — ale zkądże ta «bryndza», nie zmieniło się nic, co dzień ludzie biorą tyle korcy węgla, ile brali dotychczas, a teraz...
Właściciel tłomaczył się jeszcze.
— Panie, — mówił — to nie tylko u mnie tak, wszędzie gips, na kufel piwonii nie zarobisz. Tu skład, obok skład, z tyłu skład, naprzeciwko skład, zbzikowali na węglach! Wypchać się tylko z takim interesem: ja tę budę albo komu wtrynię, albo jeżeli nikt się na nią niezłapie, puszczę ją w instrument. Byłem frajerem, ale teraz niema głupich. Szynk wezmę, to zupełnie co innego. Węgle latem wcale nie idą, zimą idą marnie, a, panie kochany, alembik idzie cały rok, jak po mydle. Co tam panie, nie martw się pan; nie tu, to owdzie znajdziesz pan takie same przyczepienie. Co prawda, ja sam pana żałuję, jesteś uczciwy facet i nie chciałbym, żebyś mnie pan źle wspominał. Ot zamykajmy interes i chodźmy na kufelek.
Nie do kufelka było Kwiatkowskiemu, więc się wymawiać zaczął.
— Dziękuję panu, niezdrów jestem, może mi zaszkodzić.
— Zawracanie! cały dzień zdrów byłeś, a teraz niezdrów.
— Doprawdy...
— Chyba, że pan gardzisz. No chodźmy, bo, widzisz pan, że jestem taki, żebym z każdym chciał być dobrze.
Wziął Kwiatkowskiego pod ramię i prawie gwałtem do bawaryi pociągnął.
Usiedli w dusznej, zadymionej stancyi, niedaleko bilardu; łoskot bil, gwar wpółpijanych gości i brzęczenie biednego grajka na starym jak świat, rozbitym fortepianie, czyniły ogromny hałas. Trudno było zwykłym głosem rozmawiać, każdy więc krzyczał prawie.
Po drugim kuflu węglarz się zarumienił, po czwartym zrobił się pąsowy na twarzy i ogromnie czuły.
— No jeszcze jeden — wołał — nasze kawalerskie! Dziś nam źle, jutro będzie dobrze... Hej panno, panienko! Wiesz, panie Kwiatkowski — dodał — ta dziewczyna jest tu 17-ty rok za panienkę, co ją pamiętam, a ile lat była, co ja nie pamiętam, może drugie 17! Wierna swojej gospodyni, bo wierna, jeszcze nigdy w życiu pełnego kufla nie nalała. Panie Kwiatkowski, wiesz pan, czasem człowiek nie chciałby czegoś zrobić, a musi i to wszystko przez bryndzę. Żebym miał niedużo, tysiąc, dwa tysiące rubli, to inaczejbym śpiewał teraz, a tak... Dalibóg, że mi żal. Z pana dobry facet, ale zkąd pan, u djabła, tego Hermana znasz?
— Przypadkiem, z cukierni.
— To szczególne, dalibóg szczególne!
— W czem mianowicie?
— Tak to wygląda, jakbyście z sobą beczkę soli zjedli.
— Z czego pan wnosisz?
— Dużoby o tem opowiadać; oj, panie, ładny mebel jest ten Herman, niejednego trzyma w kleszczach i jak zagra, tak trzeba skakać. Ładny kwiat!
— Pod jakim względem?
— O! pan zaraz chcesz, żeby wszystko wyłożyć jak na talerzu; dość że mebel jest ładny, powiadam, a kto się w jego łapki dostanie, ten cienko śpiewa.
Nic więcej nad to nie mógł się Kwiatkowski dowiedzieć; węglarz się upił i bezmyślnie jedno w kółko powtarzał, że Herman jest piękny mebel, że niema nic lepszego jak założyć bawaryę, i że zresztą wszystko bryndza i gips.
Po audyencyi u naczelnika, Kwiatkowski przez kilka godzin chodził po ulicach bez celu i zapewne bez świadomości. Sam nie wiedział, kiedy znalazł się w alejach Ujazdowskich i pomimo dojmującego zimna, czapkę zdjął, bo go w skroniach okrutnie paliło i doznawał takiego wrażenia, jakby mu kto czaszkę rozpaloną obręczą żelazną ściskał. Chciałby zapłakać, a nie mógł, dławiło go coś w gardle.
Posiedział przez chwilę i znów się w stronę miasta skierował, szedł machinalnie, nie patrząc nawet przed siebie, pogrążony w myślach bardzo smutnych. Dreszcz nim wstrząsał.
Wstąpił do cukierni, by się szklanką herbaty pokrzepić i rozgrzać. Na zwykłem swojem miejscu siedział Herman i udając, że czyta gazetę, wszystkich przechodzących lustrował. Widział też doskonale i Kwiatkowskiego, ale go nie zaczepił. Zastawił się gazetą i udał, że z niezmiernem zajęciem czyta. Kwiatkowski zbliżył się do niego.
— Dzień dobry — rzekł.
— Dzień dobry, co pan o tej porze tu robisz?
— Jestem obecnie panem swego czasu.
— Ah, więc już się węgle skończyły?
— Od kilku dni straciłem posadę.
— Nic nie wiedziałem, no proszę! Poróżniliście się pewnie, szlachecka krew zagrała. O cóż wam poszło?
— Rozeszliśmy się bez sprzeczki w dobrej harmonii. Powodem są ciężkie czasy. Właściciel sam zajmować się będzie składem, dopóki go nie sprzeda, lub nie zwinie.
— Ja zawsze mówiłem, że to efemeryda. Istotnie chwilowe, tymczasowe, ale nie myślałem, żeby tak krótko. Cóż pan robisz teraz?
— Nic, mam zamiar się starać.
— Staraj się pan, staraj, życzę powodzenia.
— A panby nie mógł stosunkami swemi dopomódz mi w tem, bo co się tyczy kolei, to już wszystkie złudzenia straciłem.
— A cóż ja mogę, łaskawy panie, co ja mogę? Zresztą dałem dowody życzliwości, odrzucono je, natrętnym być mi nie wypada. To trudno, kochany panie, każdy człowiek ma swoją ambicyę i miłość własną, więc i ja mam. Chciałem dla was dobrze: proponowałem pannie Maryi tak dobre miejsce, że mogłaby całej rodzinie przyjść w pomoc. Odrzuciła. Wielka pani! w obowiązek iść nie wypada. Lepiej z głodu przymierać i ojcu ciężarem być. Teraz są dzieci! Kochane dziateczki, wszystko na barki rodziców, samym się robić nie chce.
— Myli się pan, Mania jest bardzo dobra córka. Co zaś do miejsca, jakieś pan proponował, to inna rzecz. To chwilowe, a dziewczyna musi się nauczyć czegoś takiego, coby jej na całe życie utrzymanie dać mogło... więc też się uczy szycia i kroju.
— A to niechże wam co da ze swoich dochodów.
— Wiadomo panu dobrze, że ich niema.
— Ja na to nie poradzę, róbcie sobie państwo co chcecie. Trzeba było brać kiedy dawali i nie grymasić. Spojrzał na zegarek i szybko zerwał się z krzesła.
— Zagawędziłem się z panem — rzekł — a ktoś na mnie czeka. Spóźnię się o cały kwadrans, do widzenia... ale, ale — dodał, — miejsce, o którem mówiliśmy, znów wakuje podobno.
— Rządcostwo, — zawołał uradowany Kwiatkowski.
— Ależ nie, to miejsce dla pańskiej córki Tak się zdaje przynajmniej. Jutro będę napewno wiedział. Jeżeli wola, dowiedz się pan pojutrze.
Człowiekowi, który pragnie pracować, a robić co nie ma, czas wydaje się ogromnie długim. Wlecze się w sposób nieznośny, godzina każda dniem, dzień rokiem się wydaje. W takiem właśnie położeniu był Kwiatkowski; w domu siedzieć nie mógł, bo zdawało mu się, że czas napróżno trwoni; wyszedłszy na miasto, nie wiedział dokąd się udać i w którą stronę zwrócić. I znów sobie wyrzucał, że buty drze napróżno, że się włóczy i we włóczędze tej przyjemności szuka. W domu żona zchorowana i zmartwiona, pociechy żadnej i otuchy dać mu nie mogła. Mania całe dnie u pani Zofii przepędzała, Edzio przesiadywał wciąż w szkole, a dwoje dzieci młodszych bawiło się i hałasowało w najlepsze, nie mając pojęcia o tem, że za kilka miesięcy może zabraknąć tego warszawskiego chleba, który im tak bardzo smakuje.
Wyszedłszy na ulicę zazdrościł Kwiatkowski wszystkim, których spotkał: robotnikom spieszącym do fabryki, dorożkarzom, posłańcom, woźnicom piwowarskim, piekarskim, rzeźnikom, nie mówiąc już o tych panach, co z tekami papierów pełnemi do biur i do sądów dążyli. Zazdrościł nawet stróżom, zamiatającym ulicę, ci bowiem wiedzieli przynajmniej, co przez cały dzień robić będą; wiedzieli, że od świtu do nocy robota ich czeka, że nawet i w nocy spać im nie dadzą, ale też nie mieli powodu kłopotać się o dach nad głową, o pożywienie i ubranie dla siebie i dzieci. Dla czegożby i on sam nie mógł takim zostać, choćby jako posłaniec na rogu ulicy stanąć, przecież uczciwa praca nie hańbi, a skoro zdrowie służy, to nad czem się namyślać. Dowiedział się do kogo udać się trzeba, ile kaucyi złożyć i postanowił pójść zapisać się bezwłocznie. Tylko żona, czy jej to nie będzie zbyt przykre? Wstrzyma się jeszcze przez trzy dni, jedynie przez trzy dni, nie dłużej, jeżeli się w tym czasie coś trafi, dobrze, jeżeli nie — czekać nie sposób. Postanowił rozmówić się z Manią, ona prędzej matkę do tego przygotuje, ona ją z koniecznością pogodzi. Właściwie o cóż idzie, o uprzedzenie, o przesąd...
Istotnie jest to przesąd.
Tylu ludzi przejeżdża, tylu przechodzi, roi się tego po ulicach, jak mrowia, a każdy biegnie, spieszy się i dzień dla takich przechodzi szybko, nawet się zbyt krótkim wydaje.
Szczęśliwi.
Wiedzą co robić z czasem i spokojni są o jutro.
W jednej ze swych wycieczek na miasto, spotkał Kwiatkowski węglarza.
Były pryncypał biegł zafrasowany, spieszył się. Ujrzawszy Kwiatkowskiego, nie mógł się od okrzyku radości powstrzymać.
— A to wybornie, że pana spotykam, masz pan trochę czasu?
— Wiadomo panu, że mam go aż za dużo.
— Panie! skręt na mnie taki, że mało nie zginę. Do magistratu mnie wzywają, węgle na kolei mam odebrać, weterynarza sprowadzić, bo jednego z moich koni djabli biorą, a z ludzi został tylko parobek, ma się rozumieć sam, i naturalnie co utarguje, to utopi w własnej kieszeni, a potem w szynku na rogu, albo też odrazu w szynku, do kieszeni wcale nie kładąc. Znam ja panie tych łotrów, wszystko to jednej matki dzieci...
— A cóż ja na to poradzę?
— Właśnie pan... Zmiłuj się, panie Kwiatkowski, idź do składu, posiedź za mnie parę godzin, przypilnuj, poratuj, bardzo proszę.
— Ależ bez proszenia pójdę, — mam siedzieć z założonemi rękami, to lepiej, że się komu na coś przydam.
— Już ja wynagrodzę pańską fatygę.
— Bagatelna rzecz, mogę i przez grzeczność, nie żądając wynagrodzenia.
— Bo widzi pan, ten stary cygan nie przyszedł dziś wcale.
— O kim pan mówisz?
— Ah, ten pański przyjaciel, pan Herman. Podjął się z własnej woli, że będzie pana do czasu zastępował, ale jemu tak się chce siedzieć i pracować, jak mnie tańczyć... On woli geszefciki różne na mieście obrabiać.
— Cóż pan Herman ma do pańskiego składu? Nie rozumiem.
— Ah, nieszczęście, wolałbym go nigdy w życiu nie widzieć, dość że ma. Dużoby o tem mówić.
— No to idź pan, ja wyręczę.
— Dziękuję, dziękuję... Pojęcia nie masz, jakie dziś ze wszystkich stron zawracanie. Łeb puchnie! Kiedyś pan tak dobry, idź zaraz; ja za dwie godziny, może nad wieczorem, ale przyjdę. Po zamknięciu budy wstąpimy na piwo i pogadamy, bo mam z panem do pomówienia... Muszę się wytłomaczyć, żebyś pan nie sądził, że ja jestem takim, jak się panu może zdawać.
— Ależ panie, przecież ja...
— A nie, już ja wiem, co mówię. Do widzenia, do wieczora, a może i przed wieczorem zdążę, do widzenia.
W siadł do dorożki i odjechał. Kwiatkowski zaś pospieszył do składu, ucieszony, że choć jako tako resztę dnia zabije, że chociaż czemkolwiek czas będzie mógł zapełnić.
Mania chodziła wciąż do magazynu, Wanda i pani Zofia pocieszały ją, jak mogły, ale dziewczyna ciągle była przygnębiona i smutna. Wandę doprowadzało to do rozpaczy.
— Czemu się tak martwisz — mówiła — czy twoje łzy i westchnienia ulżą ojcu choć trochę, szkoda zdrowia twego i oczu, o których mówią, że są bardzo ładne.
— Co mi z tego.
— Zabawna dziewczyna, więc cię to nie cieszy, że się twoje oczy podobają?
— Wandziu, czy mi to w głowie? Cały świat mi niemiły. Żebyś ty widziała mego biednego ojca, ile on się nacierpi, ile namartwi! Ten człowiek snu nie zna, po całych nocach wzdycha tylko i jęczy — a matka... moja droga, co ta kobieta już łez wylała, opowiedzieć trudno. W naszym domu smutek ciągły i rozpacz — i ty chcesz, żebym była wesoła.
— A ja ci mówię, nie trać nadziei, są jeszcze dobrzy ludzie.
— O tem nie wątpię. Jest twoja matka, zacna kobieta, jesteś ty, Wandziu.
— Ja... co tam ja?
— Jesteś dla mnie jak rodzona siostra, przyjaciółki bliższej i lepszej nie mam i mieć nie będę, ale też tylko wy dwie jesteście dla nas tak dobre. Prócz was, prawie nie znamy nikogo.
— Maniu, nie mów tak, są ludzie, nie... źle mówię, jest człowiek, któryby dla ciebie w ogień skoczył.
— Nie żartuj.
— Daję ci słowo, czy mam go wymienić?
— Nie trzeba.
— A więc wiesz i dla czego udajesz — moja Maniu?





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.