Na bruku/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na bruku |
Podtytuł | Powieść z życia miejskiego |
Wydawca | Księgarnia i skład nut Stanisława Sadowskiego |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Drukarnia i Introligatornia P. Laskauera & W. Babickiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zaczynał się marzec, najszkaradniejszy ze wszystkich miesięcy i łączył w sobie wszystkie przykrości zimy z nieprzyjemnościami wczesnej wiosny. Mróz, ślizgawica, śnieg ustępowały miejsce deszczowi, błotu i znowuż po nich miejsce zajmowały. Miasto było zaszargane, brudne, posępne, przechodnie kulili się od zimna, śmiertelność wzrastała, rogi ulic zalepiane były żałobnemi kartami, a karawany uwijały się po mieście ciągle prawie, aby zabierać z podziemi kościelnych nowych dla Powązek lokatorów. Czas był wogóle przykry i przygnębiający. Spojrzawszy na ulicę z wyżyn trzeciego piętra, widząc masę rozpostartych parasoli i mgłę, zawieszoną w powietrzu, można było mniemać, że się widzi stado ogromnych nietoperzy, przebiegających miasto w rozmaitych kierunkach.
Ulice pokryte były warstwą ślizkiego, stężałego błota, drobny deszczyk padał i marzł na chodnikach, sterty wyrąbanego z rynsztoków lodu sterczały jak góry, dorożkarze podnosili budy swych powozików, przechodnie otulali się w szale i podnosili kołnierze futer.
Rankiem przed godziną 8-mą pan Herman przechadzał się po ulicy Hożej w towarzystwie młodego, elegancko ubranego człowieka. Kołnierz od futrzanej algierki postawił do góry, z obawy, żeby nie być poznanym, na oczach miał szkła ciemniejsze jeszcze niż zazwyczaj, a przytem tak manewrował parasolem, żeby go ten nie od deszczu, lecz od spojrzeń niepożądanych osłaniał. Chodzili z kwadrans tam i napowrót po chodniku; młody zaczynał się niecierpliwić.
— Panie — rzekł — zdaje mi się, że mnie manisz, że to wszystko, co mi opowiedziałeś, jest wymysłem.
— Poczekajno pan jeszcze pięć, dziesięć minut, a wtenczas powiesz, czy mam słuszność czy nie. Ona drogi innej nie ma, przechodzić tędy musi, zobaczysz i wtenczas przekonasz się, czy jestem znawcą czy nie...
— Pamiętaj pan, dziesięć minut najwyżej, doprawdy, dzika idea, żeby się zaziębiać — dla czego?
— O tem, potem, kochany panie, — i ja się także zaziębiam i narażam na katar, co w moim wieku ani przyjemne, ani nawet bezpieczne nie jest — a jednak narażam się.
— Zapewne bezinteresownie — rzekł młody człowiek z ironią.
— Ja myślę — odparł jegomość w okularach, — w każdym razie życie moje trochę więcej warte, aniżeli pańska łaska.
— Drogo się cenisz, panie Herman.
— Mogę pana zapewnić, że niżej «pari.»
— Zarozumialec!
— Uwaga! Patrz pan pilnie, osoba questionis wychodzi z tej bramy i uda się do tamtej o ośm kroków dalej. Ja idę w przeciwną stronę i oczekuję pana przez pięć minut.
Młody człowiek udał się we wskazanym kierunku, a po kilku chwilach powrócił.
— No — i cóż — zapytał Herman — prawdę mówiłem, czym skłamał?
— Panie — odrzekł młody — obawiam się, czy nie grozi nam trzęsienie ziemi, lub coś nadzwyczajnego, zaćmienie słońca, wybuch wulkanu...
— Ah! dla czego?
— Wyjątkowo, kochany Hermanku, powiedziałeś prawdę.
— Myli się pan. Prawda powiedziała więcej, niż ja powiedzieć mogłem.
— I to racya. Jeżeli w przyszłości będziesz ciągle tak dalekim od kłamstwa, to możesz zdobyć sobie opinię wiarogodnego człowieka.
— Mniejsza o to, ale jakże?
— Prześliczna!
— Warta miejsca lektorki?
— Ja myślę.
— Ja już dawniej o tem myślałem.
— Chodzi tylko o to, czy zechce je przyjąć.
— Już moja w tem głowa.
— Czy nie zawiele na nią liczysz, panie Herman?
— Na głowę nie liczę, bo cóż głowa, jak głowa — projektuje, a wykonanie nie od niej zależy.
— Więc...
— Więc, panie łaskawy, liczę na nieoszacowanego w tych razach, a i we wszelkich zresztą, sprzymierzeńca, liczę na okoliczności.
— Ciekawym.
— Tam bieda jest, ciężka bieda... pannie obowiązek w smak nie idzie, ma inne plany. Z jej punktu widzenia bardzo piękne, ale to wszystko w łeb weźmie, bo ojciec zarobku, ani posady znaleźć nie może, resztki już dojada — i naturalnie, jak tonący brzytwy, będzie musiał tej ostatniej deski ocalenia się chwycić. Dziwni to są ludzie... dla tego trudniejsza z niemi sprawa. Mają różne przesądy, uprzedzenia, grymasy różne, tak zwane zasady. Archeologia niepotrzebna i nie licująca wcale z kłopotami i brakiem kawałka chleba.
— No, tego za złe brać nie można.
— Wszystko za złe brać trzeba, co naszym zamiarom na przeszkodzie stoi.
— Wiesz co, panie Herman, wygłaszasz świetne sentencye... do jakiej szkoły filozofów należysz?
— Do praktyków; ludzie, którzy mnie bliżej znają, utrzymują, że jestem cynik, ale to nie prawda, ja jestem tylko prawdomówny i częściej zdejmuję maskę z twarzy, aniżeli inni, chociaż nie zdejmuję jej przed każdym. Z Kwiatkowskim komedyę gram, bo mi tak trzeba, ale z panem jestem szczery. Pytasz pan do jakiej szkoły należę? Odpowiadam, że wierzę w rubla, bo, panie, rubel to klucz do wszystkiego. Trudno, chcę dobrze jeść, wygodnie mieszkać, dobrze się ubierać; jeżeli kto tę sztukę potrafi bez rubla, to mu dam, jak biedny jestem... rubla.
— Pan dałbyś komu rubla?
— Dlaczego nie? Takiemu dam z przyjemnością, bo naprzód wiem, że sztuki tej nie potrafi i nie dokaże, ryzyko więc z mojej strony jest bardzo małe, właściwie nawet nie ma żadnego, a skoro nie ma, to dla czego nie być hojnym. Właśnie trafia to w myśl moich zasad.
— Proszę, nie wiedziałem, że pan masz tak ugruntowane przekonania.
— Powtarzam panu, że jestem przedewszystkiem praktyk; żyję już na świecie dość długo, widziałem wiele, znałem ludzi moc, a to jest lepsza szkoła, niż owe, które patenta na mądrość udzielają. Uśmiechasz się pan złośliwie...
— Zdaje się panu.
— Widzę doskonale, ale mniejsza o to... Wiem nawet dla czego się pan uśmiechasz.
— No?
— Myślisz sobie pan, ten sprzedałby rodzonego brata... Nie próbuj pan zaprzeczać, bo tak pan myślisz istotnie. Proszę pana, szczupak jest taka porządna ryba, jak dajmy na to, ja, albo ktoś inny, jest porządnym człowiekiem. Swoją drogą, szczupak zjada szczupaka, tak jak człowiek, przenośnie biorąc, zjada człowieka. Szczupakowi nie dziwimy się, a na człowieku wieszamy psy.
— No, przecież jest różnica.
— Za pozwoleniem pana, będę otwartym, czem my się właściwie różnimy od szczupaka, chyba tylko kształtem.
— No, proszę, mów pan tylko o sobie...
— Przepraszam, mówię o nas obu w tej chwili. Ja się podobieństwa nie zapieram i uznaję je — co do pana zaś...
— Nie masz pan prawa...
— Nie goniłeś pan złotej rybki przed chwilą?
Młody człowiek zarumienił się i nie wiedział co odpowiedzieć.
— Widzi pan — mówił dalej stary — do serca tego brać niema co... my świata nie zmienimy i podobno nie zmienimy nas samych. W głębokie, a ciężkie rozmyślania wdawać się nie należy, gdyż prowadzą one do wniosków niekoniecznie przyjemnych. I po co zresztą? Pan jesteś młody, masz zdrowie, urodę, majątek, baw się więc i staraj, żeby ci było wesoło; ja jestem stary, lubię wygody, staram się przedewszystkiem o pieniądze, które dają mi wygody, a zkąd wezmę owe pieniądze, ztamtąd czy z owąd — co komu w to wchodzić — abym wziął...
— Stary cynik z pana.
— Myli się pan, jestem cynik, ale nie stary; wpierw byłem idealistą przez pewien czas, alem zbankrutował, potem byłem indyferentnym, potem takim, owakim, aż wreszcie tem, czem mnie pan widzisz. Ale dość tego; na co mamy tracić czas drogi, stojąc na takiem zimnie. Przystąpmy lepiej do rzeczy. Co pan każesz, abym dalej czynił?
— A co się panu podoba! — odrzekł młody człowiek niechętnie.
— Oho, spuszczamy z tonu... Cóż za powód?
— Daj mi pan pokój, jestem zdenerwowany, odchodzę. Zobacz się pan ze mną kiedyindziej.
Rzekłszy to, kiwnął głową i szybko się oddalił.
Herman roześmiał się.
— Ha... zbudziło się w nim serce — mruczał do siebie — jacy oni wszyscy jednakowi. Robią łajdactwa, ale nie lubią, żeby sprawki ich właściwem mianem nazywano. Rozgniewał się o szczupaka... oburzył się... nic nie szkodzi? Za parę dni oburzenie przeminie i sam do mnie przyjdzie. Znam ja takich. Zakład trzymam, że jutro i pojutrze o tej samej godzinie będzie tu wydeptywał trotuary... Ha! ha! on nie jest szczupak.
Powlókł się do cukierni na zwykłe swe stanowisko obserwacyjne przy oknie. Patrzył na przechodzących, paląc cygaro i czytając gazetę.
W tym samym czasie przechodziła przez ulicę mała zgrabna osóbka; jedną ręką trzymała parasol, drugą unosiła cokolwiek sukienkę, co pozwalało widzieć drobne jej nóżki, obute w wysokie eleganckie buciki. Osóbka ta szła bardzo szybko, widocznie spieszyła, aby coprędzej dostać się do domu, bo przykry wiatr marcowy nie żartem szczypał jej białą, cokolwiek zarumienioną twarzyczkę.
O kilka kroków przed nią szedł młody człowiek w lekkiem futrze, w kapeluszu, nasuniętym na oczy. Zamyślony był tak dalece, że nie zauważył, jak młoda osóbka zrównała się z nim i obejrzał się dopiero wtedy, gdy się odezwała do niego:
— Bierz pan parasol i podaj mi rękę, panie Zygmuncie.
— Ah, panna Wanda, dzień dobry... co panią wypędziło na ulicę podczas takiej niepogody?
— Sprawunki; odesłałam już do domu z dziesięć paczek, wydałam masę pieniędzy, a teraz powracam... Spodziewam się, że nie dasz mi pan dźwigać parasola i odprowadzisz do domu.
— Cóż za pytanie! Rad jestem, że mnie to szczęście spotyka.
— Pańskie szczęście jest od jakiegoś czasu niemożliwe.
— Co pani mówi?
— Wzdycha, jęczy, płacze, zmizerniała.
— Panna Marya?
— Przecie nie ja, ja nigdy nie wzdycham i nie płaczę, chociaż powodów do tego mam więcej, aniżeli wam się zdaje.
— Cóż to pani dolega?
Spojrzała mu wprost w oczy i uśmiechnęła się, pokazując drobne białe ząbki.
— Jakiś pan ciekawy?! alem ja do zwierzeń nie skłonna i nie powiem nic. Dla czego się pan o Manię nie pytasz?
— Życzyła pani sobie być odprowadzoną do samego domu...
— Więc?
— Odprowadzę i może mi będzie wolno odpocząć trochę u państwa.
— I Manię zobaczyć.
— Jeżeli jest widzialna...
— Wyborna myśl! Spieszmy więc, bo każda chwila droga. Prawda, panie Zygmuncie? Zakochani mają zupełnie odrębne pojęcie o czasie; kalendarze dla nich nie istnieją, zegary nie chodzą — liczą czas na westchnienia, albo, co najczęściej, nie liczą go wcale. Panie Zygmuncie — dodała, nagle przedmiot rozmowy zmieniając — czy masz pan jakie widoki dla ojca Mani?
— Mam obietnicę bardzo poważną, ale trzeba czekać.
— Jak długo?
— Może dwa, trzy miesiące.
— Ależ to świetnie! trzy miesiące, choćby nawet i cztery, to nic, byle tylko była pewność.
— Powiadam pani, że obietnica pochodzi od bardzo poważnego człowieka, który przyrzeczeniami nie szafuje, ale skoro co powie, to święcie dotrzyma.
— Czy mówiłeś pan o tem Mani?
— Nie.
— Nie pojmuję dla czego?
— Wie pani, że nie śmiałem, zdawało mi się, że nie wypada, tem więcej, że to dopiero nadzieja. Wolałbym, żeby panna Marya dowiedziała się wówczas, kiedy nadzieja stanie się faktem. Doprawdy nie wypada.
— Nie wypada pocieszyć w zmartwieniu, dziękuję za tego rodzaju etykietę!.. Co do mnie nie uznaję jej zupełnie, a skoro pan nie chcesz, ja Mani powiem; dość się biedaczka namartwiła, niech ją choć jedna pomyślniejsza wiadomość wzmocni na duchu i pokrzepi.
— Masz złote serce, kuzynko, — szepnął młody człowiek.
— Nie mogę patrzeć na jej przygnębienie. Nie sądź pan, że ona skarży się i żale rozwodzi, ale wiadomo mi doskonale, co się w ich domu dzieje. Tam bardzo już krucho, resztkami gonią. My z mamą wzięłyśmy do współki trzecią część ćwiartki na loteryą i jak wygramy, dopomożemy Kwiatkowskim. To już napewno, a kto wie, czy nie wygramy, bo ja dopiero pierwszy raz probuję szczęścia, a mama dwa razy trzymała po pół ćwiartki i dwa razy wygrała stawkę.
— Nie wiedziałem, że mama pani taka szczęśliwa.
— A tak, szczęśliwa; raz na loteryi fantowej taki wachlarz wygrała, że można było za niego, zamknąwszy oczy, dać najmniej cztery ruble... i w ogóle szczęśliwa, ma dobrego męża, nie zna niedostatku... Aj! trzymaj pan lepiej parasol, bo mi kapelusz zmoknie! a szkoda go, bo nowy, mam go dopiero na głowie trzeci, czy czwarty raz. Jeszcze panu zapomniałam o jednem powiedzieć, ale to sekret, nie wygadaj się pan nieostrożnie.
— Umiem cudze tajemnice szanować.
— To nie jest tajemnica cudza, tylko Mani.. a nawet to wcale nie tajemnica, tylko niepotrzeba, żeby kto o niej wiedział... No, teraz przejdziemy na drugą stronę ulicy... Widzi pan tę panią w popielatem okryciu?
— Widzę.
— A wiesz pan co to za jedna?
— Nie znam jej wcale.
— To jest nasze nieszczęście.
— Cóż ona paniom złego zrobiła?
— Ubiera się u nas.
— To właśnie dobrze.
— Dziękuje bardzo; grymasi, że trudno wytrzymać, figurę ma niemożliwą, a chce, żeby wyglądała w sukni jak najzgrabniejsza panienka. Właśnie przed nią uciekłam na drugą stronę ulicy, bo jak mnie zobaczy, gotowa sobie co przypomnieć i przyleci nas zamęczać.
— Miała mi pani powierzyć jakiś sekret...
— Właśnie, właśnie, przerwałam tylko z powodu tej jejmości... otóż u Kwiatkowskich bywa jakiś pan Herman, nieznośne dziadzisko, szkaradne i wynalazł dla Mani posadę...
— Posadę?
— Tak, lektorki czy towarzyszki u jakiejś schorowanej damy; podobno pensya dobra... Mania chęci nie ma i my odradzamy; zaczęła się u nas uczyć, niezadługo już będzie mogła mieć coś ze swej pracy, więc jakiż cel przerywać! Jej rodzice także nie są za tem.
— Więc skoro wszyscy sobie nie życzą, któż zmusi?
— Jakto? Nie rozumiesz pan, bieda zmusi, konieczność. Jeżeli ojciec nie znajdzie zarobku, a resztki, jakie mają, zostaną wyczerpane... wtedy... ale do tego nie można na żaden sposób dopuścić.
— Słusznie pani mówi, nie można.
— Ale jak?
— Właśnie nad tem myślę... Co to za figura ten pan Herman?
— Zdaje mi się, że ojciec mój coś o nim wie... No, nareszcie jesteśmy, dziękuję panu za dźwiganie parasola. Chodźże pan, poczekasz trochę w saloniku, a ja zaanonsuję pana. Mama wspominała wczoraj o panu. Dziwiła się, żeś tak dawno nie był.
Po chwili Zygmunt siedział w tak zwanym saloniku i przeglądał album pełne fotografij, które już widział ze sto razy. Pani Zofia ukazała się niebawem.
— Ładnie — rzekła na powitanie — siłą trzeba pana sprawadzać.
— Mnie?
— Właśnie mówiła mi Wanda, że pana przyprowadziła przemocą.
— Przemoc polegała na bardzo miłem zaproszeniu.
Podczas gdy Zygmunt rozmawiał z panią Zofią, Wanda w pracowni, zdejmując kapelusz i rękawiczki, rozmawiając jednocześnie prawie o najrozmaitszych przedmiotach, rzucała Mani w trakcie tego różne półsłówka, które ją niezmiernie zajęły... Dziwny bo sposób rozmawiania miała ta Wanda.
— Wiesz Maniu, kogo spotkałam? Zgadnij, panią tę... jakże się nazywa!... tę co to na niej wszystko źle leży, ah, Boże, co to za sekutnica. Szłam z Zygmuntem i rozmawiałam o twoim ojcu.
— O moim ojcu?
— No tak. Bałam się, żeby ta jejmość nie przyszła znów do nas. Podług mego zdania — powinien ją ubierać sztukator, oblepić gipsem i wymodelować figurę, bo ta, którą ma, jest niemożliwa... Czy nie prawda? Wolałabym robić stanik dla pieca, aniżeli dla niej, bo piec nie grymasiłby przynajmniej... Otóż powiedział Zygmunt, że dla twojego ojca ma obietnicę.
Mania zarumieniła się, jak wiśnia.
— Wandziu, co ty mówisz! — zawołała — czy to naprawdę? Powiedz mi.
Wanda pochyliła się do niej do ucha.
— Tylko proszę cię udawaj, że o niczem nie wiesz, bo Zygmunt wstydzi się przyznać do tego, że jakieś starania porobił. Nie dziękuj mu. Jest to obietnica, ale bardzo pewna. No przypatrz się tylko, co to za szkaradny materyał na mojej sukni, a mówiłam mamie, że nic nie wart. Trzy krople deszczu i już plama. Wszak plama?
— Plama, ale cóż pan Zygmunt?
— Nie wypierze się, próżna rzecz... a tak drogo kosztuje; pojęcia nie masz, jakie to oszukaństwo we wszystkiem.
— Moja Wandziu...
— Trzeba będzie oddać do farby, tembardziej, że kolor ten jest niemożliwy.
— Ale...
— Nie cierpię tego koloru i drugi raz nie dam się na niego namówić, chyba, że będzie bardzo modny... Otóż Zygmunt powiada, że można liczyć na pewno, tylko trochę cierpliwości. Niedaj mu poznać, że wiesz, bo on taki dziecinny... Szkoda sukni, ktoby się spodziewał, że taka plamista. Wiesz, w sobotę, żeby tam niewiem co, idziemy do teatru... grają «Halkę». Słyszałam ją już milion razy... no, może milion za dużo, ale pięć razy niezawodnie. Swoją drogą pójdziemy, niezmiernie lubię tę operę. Ty z nami, ma się rozumieć, Zygmunta zaraz namówię.
— Ja wcale nie mam intencyi.
— Główna rzecz nie intencya, lecz bilet, ja funduję. Jestem ogromnie bogata; dostałam niedawno od mamy dziesięć rubli, kupiłam sobie woalkę, pudru, mydełko, ćwierć funta cukierków, a resztę mam. No, chodźmy teraz do mamy, bo on tam biedaczysko ciężko wzdycha. Śmieszni są ci zakochani!
— Wandziu — spytała Mania błagalnie — czy ty mi nic więcej nie powiesz?
— Powiedziałam przecież... Bądź spokojna, nie martw się i czekaj, on słowa dotrzyma.
Mania nie dziękowała Zygmuntowi słowami, ale uczyniła to spojrzeniem i uściskiem ręki, rozweseliła się i rozmawiała z nim więcej niż zwykle, a gdy odchodził, otrzymał znów przyjazny, wymowny uścisk ręki.
W chwili, gdy do zbolałego serca biednej dziewczyny wstępowała otucha i nadzieja, w domu ojciec i matka byli jak przybici. Pokazało się, że jest jakiś ktoś, co wszelkie starania paraliżuje.
Trafiał się już dwa razy obowiązek z dochodem niewielkim, lecz pewnym, już rzecz była prawie umówiona, tymczasem, ni ztąd ni zowąd, pracodawca umowę zrywał, wymawiał się, że projekt zmienił i odstępował od zamiaru, dając do zrozumienia, że potrzebuje człowieka, posiadającego poważne rekomendacye, lub sporą kaucyę pieniężną. Nadzieja pryskała jak bańka mydlana i znów nastawały dni zwątpienia, niepewności, bezowocnych poszukiwań. Kwiatkowski był już blizki rozpaczy. Obliczywszy wszystko co mu jeszcze pozostało i czem mógł rozporządzać, przyszedł do przekonania, że dłużej niż przez miesiąc, przy największej oszczędności domu nie utrzyma, że trzeba będzie chyba głodem przymierać, albo sprzedawać co jest jeszcze.
Matka Mani, chora, a nigdy dobrem nie odznaczała się zdrowiem, skarżyła się coraz więcej na upadek sił, na dotkliwy ból w boku i kaszel, trzeba było doktora co parę dni wzywać.
Na szczęście, mieszkał w tym domu lekarz, starowina, człowiek dość majętny, który więcej z przyzwyczajenia niż z potrzeby, praktyką się zajmował i ten chorą wziął w swoją opiekę. Pierwszy raz, gdy go wezwano, honoraryum przyjął, a później, zobaczywszy że z biednymi ludźmi ma do czynienia, pieniędzy przyjmować nie chciał i co kilka dni do chorej przychodził. Swoją drogą, choć dzięki dobremu człowiekowi porada była bezpłatna, jednak kosztowała apteka, pożywniejsza dyeta, którą zalecano chorej, a w położeniu tych ludzi każdy grosz różnicę stanowił.
Właśnie Kwiatkowski i teraz po lekarstwo do apteki szedł powoli, z głową spuszczoną i usiłował odgadnąć, ile za nową receptę zapłaci i czy tem chociaż żonie pomoże. Szedł i nie spostrzegł, że go ktoś goni przyśpieszonym krokiem, dopiero gdy nazwisko jego wymieniono, obejrzał się. Gonił za nim dawny pracodawca, węglarz. Był ogromnie podniecony, policzki miał czerwone, oczy nabiegłe krwią. Kwiatkowski przeląkł się, ujrzawszy go w tak nienaturalnym stanie.
— Co panu jest? Co się z panem dzieje? — zapytał.
— Mnie nic — odrzekł — ale jego boli.
— Kogo?
— No, no, dostał, co mu się należało, sprawiłem mu takie mydło, że popamięta.
— O kim pan mówisz?
— Już nieraz ostrzegałem: przyjdziesz kiedyś na moje podwórko i przyszedł... Zaczął tak i owak, po swojemu; prędki jestem z natury, a przytem nie ułamek, wziąłem go w obroty. Sądem groził, skargami... Dobrze kochanku, skarż, ale gdzie świadkowie? On myśli, że ja taki jestem głupi, jak jemu się zdaje. Oj, co nie to nie! Wiedziałem ja dobrze, że parobek pojechał z węglami, a w kantorze i na podwórku żywego ducha nie ma.
— Zawsze pan jesteś prędki.
— Panie, aniołaby ręka zaświerzbiała, nietylko człowieka. Właśnie tylko co powróciłem z przeciwka, byliśmy z moim jednym przyjacielem, no, gawęda o tem i owem, o kłopotach, jak zwykle. Czasy psie, ja się rozżaliłem, on się rozżalił, bo u każdego teraz bryndza... Wypiliśmy trochę — i potem nie zatrzymując się już nigdzie, poszedłem prosto do siebie, do kantoru. Siedzę, robię rachunki, wtem przychodzi żminda.
— Ale kto panie?
— A, no przecież Herman, jak mnie zacznie męczyć, dręczyć, piłować, straciłem cierpliwość...
— Cóż on może mieć do pana?
— Winien mu jestem kilkaset rubli; niby on sfaktorował mi tę pożyczkę, nastręczył i przysięgał, że cudze pieniądze daje, ale rzecz wiadoma, że to nie prawda. Jego własne; w Warszawie wiedzą, że on się tem trudni, a dla tego faktora udaje, żeby oprócz procentu jeszcze i faktorne wyłudzić. Dzielę się z nim każdym groszem, wynagradzam, opłacam, a ten jeszcze... Dziś już nie mogłem wytrzymać i sprawiłem mu mydło.
— Jak można? Stary człowiek.
— Młodszy on, niż nam się zdaje, a zresztą, choćbym tego nie wiem jak żałował, com już przylepił, odlepić się nie da. Sądami groził, mścić się będzie. Powiedział, że mnie zlicytuje, z budy wyrzuci. Niech go tam, niech robi co chce!
— Bardzo pana żałuję, choć i jego mi żal. Zdrowia dobrego on nie ma.
Węglarz zaczął się śmiać na cały głos.
— Pyszny z pana facet doprawdy — zawołał — przedziwny! Pan go żałujesz, a czy pan wiesz, dla czegośmy się rozstali...
— My?
— No, ja z panem.
— Z powodu złego stanu interesów. Sam pan to powiedziałeś.
— Zawracanie i nic więcej. Juściż interesa ciężkie są, ale pensyę regularnie płaciłem i byłbym płacił po dziś dzień. Mnie z panem źle nie było; mogłem spokojnie odejść, zabałamucić się na mieście, bom wiedział, że mi grosz jeden nie zginie, że wszystko jest w porządku, a teraz tylko mam straty.
— W takim razie nie mogę pojąć, co pana skłonić mogło...
— A widzisz pan, że mogło. Herman nie pozwolił i dość. Ja jestem w jego rękach, więc słuchać muszę. Powiedział, że mu na tem dużo zależy, że takie jest jego życzenie i rób co chcesz! Przedstawiałem, ale nawet słuchać nie chciał. Teraz co innego; niechno z nim skończę tylko, zabieram pana napowrót i dopóki będę budę trzymał, nie puszczę.
— Z tego co pan mówisz, wnoszę, że nieprędko się pan wypłacisz, suma spora.
— Albo nieprędko, albo i bardzo prędko, właśnie dziś zacznę za tem chodzić, może się uda, a jeżeli w Warszawie nic nie wskóram, to jadę na prowincyę. Mam ja ciotkę, skąpa baba ogromnie, ale może z niej co wycisnę. Zarazbym Hermanowi zapłacił i odetchnęlibyśmy spokojnie, ma się rozumieć i ja i pan.
— Daj Boże — rzekł z westchnieniem Kwiatkowski.
— Wie pan — zawołał węglarz — ja się już namyśliłem. Po co mam tu starania robić, pojadę wieczornym pociągiem, a całą budę zostawię na pańskiej opiece. Zdaje mi się, że ciotka się wzruszy. Zabawię tam dwa, może trzy dni. No daj pan rękę na zgodę, bądź moim zastępcą tymczasem.
Dobre i parę dni — pomyślał Kwiatkowski i przystał na propozycyę.
Herman przybiegłszy do domu, przedewszystkiem rzucił się na sofę i leżał przez czas jakiś, aby odpocząć po zmęczeniu i doznanych wrażeniach; bolało go trochę ramię, na które dwukrotnie spadła ciężka pięść węglarza, ale wogóle bardzo poturbowany nie był, gdyż widząc na co się zanosi, ratował się ucieczką.
— Łotr, łotr, — powtarzał — awanturnik, pijaczyna! Po trzeźwemu nie śmiałby na mnie ręki podnieść. Swoją drogą zapłacę mu za to; wekselek jest... o jest, leży w biurku, w szufladzie z prawej strony, niepomięty, zachowany z troskliwością i poszanowaniem. Ja takie dokumenty cenię, wartość ich znam. Czekajże paniczu, teraz zaczniemy tańczyć. Powiada, żem go obdarł! Com obdarł? Kapaniną po rubelku, po dwa! Kapitał się jeszcze całkiem nie zwrócił, a pożyczka z przed dwóch lat datuje.
Wydobył książeczkę, zapisaną cyframi, włożył okulary i sumował.
— Piętnaście, dwadzieścia, sto, dwieście, dwieście pięćdziesiąt — jednak nazbierało się. Jutro pozwę... Dlaczego jutro? Dziś lepiej — nie już zapóźno, szkoda!
Zamknął szufladę, usiadł przy oknie, fajkę zapalił i myślał. Niedługo miał już plan gotowy. Znajomy pokątny doradzca, za małe pieniądze, podejmie się rzecz całą z szykanami wszelkiemi przeprowadzić.