Na królewskim dworze/Tom III/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na królewskim dworze
Podtytuł (Czasy Władysława IV)
Tom III
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1886
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Około dwudziestego października stolica nad Wisłą już się zaczynała napełniać codzień nadciągającymi gośćmi. Król z Płońska powrócił, dnia 25 miał być sejm otwarty.
Lecz widzieć potrzeba było w jakiem usposobieniu przybywali senatorowie i szlachta. Król, jak zawsze się uskarżając na nogi, na boleści, przyjechał na umyśle pozornie swobodny i wesoły, lecz ci co go znali widzieli, że paliła wewnątrz niecierpliwości gorączkowa, którą obojętnością pokrywał.
Prawie na wysiadanem znalazł się marszałek Kazanowski, we dwu poszli razem do sypialni, gdzie wieczerzę podać kazano.
Kazanowski był jak zawsze posłusznem bez ograniczenia narzędziem króla, ale teraz przekonań jego nie podzielał. Służył mu, bolejąc, że się Władysław łudził.
— Co mi powiesz? — odezwał się król żywo — usposobienie jakie. Widziałeś kogo?
— Mnóztwo osób.
— Jakże są usposobieni?
Kazanowski milczącem ramion ruszeniem odpowiedział.
— Bajaźliwi są — przerwał król — nikt nie ma odwagi przeciwko prądowi płynąć, ja muszę mieć męztwo za wszystkich. Dysymulowałem dotąd; dziś już nie pora.
— Gdybyś chciał — odezwał się marszałek — na nic się to nie przyda, przygotowania są nadto jawne. Wojska po kraju i w stolicy rozstawione dokuczliwie się czuć dały.
Władysław się rozśmiał.
— Wiem! skargi są powszechne, a zatem niech mi pomogą z kraju wyprowadzić regimenta. Ja nic innego nie żądam. Sejm...
Spojrzał na przyjaciela, który usłyszawszy o sejmie, mocno się skrzywił.
— Rachujesz na sejm? — szepnął.
— Mój Boże — gwałtownie wtrącił Władysław — pracowałem tyle nad przygotowaniem do niego, że jeśli nie na cały sejm, to na czoło jego liczyć, zdaje mi się, mogę. Zresztą, ty znasz myśl moją.
Kazanowski spuścił głowę i milczał długo.
— Rozważ dobrze niżeli krok uczynisz — rzekł. — Nie potrzebuję mówić, że mnie u swojego boku mieć będziesz, ale...
Król powstał z łoża.
— Czytajże historyę — odezwał się do Kazanowskiego — inaczej się do władzy nie dochodzi, a tu władza jest koniecznością.
Z mojemi zaciągami, z żołnierzem jakiego mamy, wierzaj mi, całej tej niespokojnej szlachcie rady damy, a senatorowie pójdą nieprzymuszani, jak skoro przewagę u mnie zobaczą.
Dlatego chciałbym wszystkie o ile możności zaciągi dokoła Warszawy porozstawiać, aby były na zawołanie.
Zapalał się król, a Kazanowski zdawał przeciwnie ostygać.
Czas jakiś panowało milczenie.
— Wiesz — odezwał się marszałek — nie spodziewam się, abyś komu oprócz nas kilku zwierzał się z tych myśli swoich, a jednak one już obiegają z ust do ust. Wszyscy są przerażeni.
Jestto bardzo niepomyślnem — dodał. — Mam to przekonanie, że po dojrzałej rozwadze ty swój plan zuchwały zmienisz, a przynajmniej teraz go nie zechcesz przyprowadzać do skutku, tymczasem burzy on już umysły i zniechęca.
— Nie spodziewam się, aby mnie kto zdradził — rzekł król ponuro — ale samo koncentrowanie się wojsk i powoływanie ich pod Warszawę...
— Popłoch panuje w mieście — mówił dalej Kazanowski — przywożą go z sobą senatorowie. Widziałem z nich wielu, bo śpieszyli do mnie o czemś się dowiedzieć. Starałem się ich uspokoić.
— Nie potrzeba było im dawać się łudzić — wtrącił król — nie czas już.
Ja, ty, wszyscy winniśmy mówić otwarcie, że wojna jest nieuchronną, że ja jej żądam dla dobra i sławy rzeczypospolitej. Poniosłem ofiary, gotówem do nowych, nie odstąpię.
Król drżał cały mówiąc.
— Potrzeba przygotować do tego umysły.
Przerwana została rozmowa. Oznajmiono Ossolińskiego. Kazanowski spokojnie usunął się nieco na stronę. Kanclerz wszedł poruszony i jakby się śpieszył.
— Szczęście to, żeśmy się W. Król. Mości doczekali — począł całując podaną rękę. — Jesteśmy oblężeni pytaniami niedorzecznemi, panika powszechna. Senatorowie przybywają zrozpaczeni, a pierwszem ich słowem — Wojna?
Z uśmiechem wymuszonym przerwał Władysław Ossolińskiemu.
— Potwierdźcie to im, nieuchronna!
Kanclerz jakiś czas stał namyślając się.
— Ogólne usposobienie najgorsze — rzekł — taić tego niemożna.
— Nie damy się mu złamać — przerwał Władysław. — W Krakowie czasu koronacyi, we Lwowie w ciągu mojej podróży musiałem ciągle kruszyć kopie za programem moim, udało mi się wielu pozyskać. Niewszyscy są przeciwni, ale tu obawa szlachty, która ma wstręt już od wszelkiej wojny!
Rachuję na to, że zebrani na sejm, jedni drugich nawracać będą.
Kazanowski i Ossoliński ukradkiem spojrzeli na siebie i oba już zamilkli, wyrzekając się dalszego z królem sporu.
Władysław okazywał wielką pewność siebie i bezpieczeństwo.
Kanclerz wspomniał o listach od kozaków otrzymanych.
— Należy ich oszczędzać i słuchać — rzekł król. — Są mi potrzebni, chcę ich mieć dla siebie. W ostateczności...
Nie dokończył.
— Z odpowiedzią strzymać się musimy do końca sejmu.
Kanclerz zabawił niedługo, Kazanowskiego król, poszeptawszy mu coś na ucho, odprawił zaledwie, gdy Pac już mu nowych gości oznajmiał, nad których przyjęciem król się namyślał zasępiony.
Kasztelan gdański, wojewoda rawski, kasztelan sieradzki, odesłani z przeproszeniem do jutra. Powiadano, że N. Pan znużony był i cierpiący.
Podagra służyła teraz doskonale, ile razy chciał się pozbyć odwiedzin natrętnych. Bocznemi drzwiami wpuszczano dworskich urzędników i te osoby, z któremi król widzieć się żądał.
Dnia tego aż do późna antykamery były pełne, nieustannie zajeżdżały kolebki, senatorowie, biskupi jedni po drugich, z twarzami przeciągniętemi domagali się posłuchania.
Podkomorzy miał ciągle do czynienia, tłumacząc znużeniem króla.
Wszyscy odchodzili zafrasowani, szepcząc, a niepokój na wszystkich twarzach był jakiś niezwyczajny.
Tymczasem do króla powołano potajemnie Rejnera, jednego z dowódzców zaciążnych pułków, potem dwu jeszcze pułkowników piechoty. Tym Władysław wydawał rozkazy, ożywiony, wesół i każdego z nich prawie czemś obdarzał. To też na twarzach cudzoziemców malowało się uszczęśliwienie, gorliwość do służby i niezwykła buta.
Nieco się tych cichych posłuchań pod wieczór przebierać zaczęło, gdy król zadumany, postrzegł stojącego nieopodal od łóżka swego, ulubionego młodego Paca. Faworyt ten, który zwykle fantazyom miłosnym króla dopomagał i we wszystkich intrygach dworskich był czynnym, zazwyczaj wesół, dobrej myśli, Władysława umiał rozchmurzać i przynosił mu coś do zabawy; tym razem, choć nie stracił pewności siebie, stał głęboko zadumany.
— Pac! co tobie? — zamruczał król, który sam będąc rozochocony, nie lubił przy sobie twarzy posępnych.
— Nic N. Panie — odparł dworak — niema właściwie nic, ale co się dzieje w Warszawie u nas, opisać trudno.
— Cóż się dzieje? — spytał król — senatorowie...
— A! gdyby tylko oni! — przerwał Pac — to są po większej części stare grzyby, nie dziw że ich panika ogarnia, byle się co poruszyło; ale w mieście nawet, na prowincyach, między szlachtą, strach jakiś, trwoga.
— O co? o co? — począł Władysław.
— Najdziwaczniejsze wieści roznoszą ludzie — ciągnął dalej Pac. — Senatorowie z niemi już tu poprzyjeżdżali. Niektórzy twierdzą, że po drodze spotykali pułki nowe ciągnące z ordynansami do Warszawy. Mówią, że wydane są rozkazy, aby się tu pod sejm wszystkie siły zgromadziły. Kto ich wie co plotą! Sejm ma się odbywać pod grozą i naciskiem siły zbrojnej, a drudzy się już o gardła lękają.
Pac ramionami rzucił, król zamiast się oburzyć, rozśmiał się.
— Dać pokój tym plotkom — rzekł cicho — niech się wygadają. W części też to prawdą jest, żem powołał niektórych pułkowników bliżej, na oczy. Skargi zewsząd nieznośne na nich, zwłaszcza z Prus i Wielkopolski, żołnierza trudno utrzymać. Bliżej mnie muszą być karniejsi.
Że się szlachta, warchoły trochę strachu najedzą, nic w tem złego.
— Miłościwy Panie — odparł Pac — ja statystą nie jestem, ale umysły tak poburzone, że gotowo znowu jak za nieboszczyka pana, do rokoszu przyjść. W W. Polsce słyszę przeciw pułkom co tam dokazywały, szlachta się we trzy tysiące zebrała, jak na nieprzyjaciela.
Król słuchał zadumany.
— Rokosz? — zamruczał. — A wieszże ty, że jabym może rad mu był?
Pac słuchał zdziwiony, król mówił dalej.
— Byłby mi dziś na rękę, bobym go rychło uśmierzył, a przytem i buty szlacheckiej przytarł. Potrzebują nauki krzykacze.
— Gdyby to tylko szlachta niespokojna — wtrącił Pac — ale z senatorami...
Zbierają się na concisiabula potajemne, radzą, skupiają się do oporu. Sejm się gotuje niespokojny, a wszystko z tych plotek.
W mieście popłoch taki, że rada uspokajać musi. Kupcy obcy, którzy na sejm poprzybywali, stoją w rynku z nierozpakowanemi wozami, posłyszeli, że wojska zaciągać mają, że może przyjść do starcia, do rzezi.
Ktoś sobie zmyślił, że w okopach, któremi ks. biskup kijowski swoją nową posesyą otoczył, ma się sejm odbywać, a wkoło obóz stanie zaciążnych, którzy na dany znak się rzucą na posłów i senatorów.
Król słuchał nie okazując ani zdziwienia, ani ażeby mu to przykrość czynić miało. Usta mu się czasem uśmiechły ironicznie.
— Około tych okopów — mówił dalej Pac — ciągle z miasta krążą tłumy gawiedzi, a w mieście, co godzina to nowina.
My z przychodzącymi, rozpytującymi, strwożonymi, rady sobie dać nie możemy.
— Dajcie-bo im się trwożyć kiedy chcą — zamruczał król — nie uspokajajcie zbytecznie.
Wśród tej rozmowy, głos chłopięcy jasny i wesoły dał się słyszeć za drzwiami od pokojów królewicza. Otworzyły się podwoje i mały Zygmunt Kazimierz, w kołpaczku z czaplem piórem, po polsku ubrany, przy szabelce dobytej z pochew, wpadł przed łóżko ojcowskie i stanął śmiejąc się, jakby w gotowości do boju.
Król z czułością spojrzał na ślicznego chłopaczka i uradował mu się.
— N. Panie — zawołał chłopak — mówią, że idziemy na wojnę. Ja też chcę na wojnę. Krzywousty był także młodziuchny a ojciec mu pozwolił... ty mnie weźmiesz z sobą.
— Ale wojny niema jeszcze! — odparł król.
— Niema? ale wszyscy wiedzą, że ona będzie — ciągnął dalej Zygmunt. — Naprzód, jeżeli szlachta się sprzeciwi ojcu, pobijemy z Rejnerem szlachtę, rozpędzim ją; panowie senatorowie pouciekają, a my z niemcami, włochami i z naszemi pułkami wyciągniem w pole.
Mamy kozaków też...
Król i śmiał się i ramionami rzucał.
— Któż ci to wszystko plecie? — zapytał.
— Kto? — paplał młody tupiąc nóżką — wszyscy, wszyscy. Wiadomo, że będzie wojna, a naprzód sejm trzeba...
Władysław nie dał mu dokończyć. Wysoki, cienki, w niemieckim stroju pedagog, który wszedł za królewiczem, stał za nim napróżno usiłując go nakłonić do milczenia. Król po niemiecku zwrócił się do niego z wymówkami, że dziecku dozwala słuchać i powtarzać baśnie.
Tak się ten dzień zakończył, ale nazajutrz niepokój zamiast się uśmierzyć, zdawał rosnąć.
Od godziny dziewiątej już zamek oblegały kolebki senatorów.
Jeden z pierwszych przybył powracający z podróży ks. Albrecht Radziwiłł, którego król szanował ale się obawiał, bo go sobie niczem zjednać nie mógł, gdy szło o sprawę publiczną, a kanclerz miał powagę taką, że na drugich wpływ przeważny wywierał.
Choć gość ten ranny niebardzo był miły może Władysławowi, przyjąć go musiał twarzą jasną i uprzejmą.
Unikając rozmowy de publicis, król naprzód wyraził kondolencyą dla Radziwiłła, z powodu śmierci siostry żony jego starościnej międzyrzeckiej Czarnkowskiej; spytał potem o sprawę jaką miał kanclerz o grunta na Łukiszkach w Wilnie, o Pińsk, zkąd powracał.
Wszystko to widocznie było skierowane dla odwrócenia rozmowy od sejmu i wojny.
Radziwiłł krótko podziękowawszy za troskliwość N. Panu, sam już zagaił o sejmie. Umysły, jak mówił, były poruszone wielce wieściami wojennemi.
Dotąd, znając usposobienie kanclerza, po kilku nadaremnych próbach nawracania go, Władysław zapierał się, ażeby chciał wojnę wywołać. Twierdził, że tylko ku obronie się uzbrajał. Zmiarkował wszakże, iż dłużej uwodzić go tem nie było podobna.
— Wojna — podchwycił cicho — wojna, mój książe, wierz mi, jest ze wszechmiar nam potrzebną. Nie mówiąc o tem, iż nam sławę przynieść może, a nawet ziemie nowe, dla szlachty już zbyt zgnuśniałej i w próżnowaniu rosnącej w butę, jest jedynym środkiem do odrodzenia. Starego polskiego ducha rycerskiego podnieść potrzeba.
Radziwiłł słuchał.
— Nie przeczę temu N. Panie, wojna ma swą dobrą stronę, ale też i groźną. Człowiek w niej mądrzeje ale dziczeje razem.
— Przypomnijcie za Batorego — dodał król — jak pod koniec panowania uspakajały się umysły, jak narady sejmowe zyskały, pozwalano na pobory...
Kanclerz zaprzeczył ruchem dobitnym.
— Pewna to rzecz — rzekł — że król Stefan nie od trucizny zmarł, jak bałamutnie twierdzono, ale zniechęcony przez krzykaczów.
— Wojna im usta zamyka — odparł król.
Radziwiłł nie odpowiedział już na to i widocznie chciał inny dać zwrot rozmowie.
— N. Panie — odezwał się — potrzebaby uspokoić ludzi potrwożonych puszczonemi pogłoskami. W mieście trwoga okrutna. Szlachta, która się zjeżdża, przejmuje się nią.
— O cóż się trwożą? — spytał król jakby nie wiedział.
— Pułki nowozaciążne w Warszawie, pod Warszawą — mówił Radziwiłł — dają do myślenia. Należałoby je oddalić a nie ściągać teraz, bo nikt nie wybije z głowy ludziom niedaleko widzącym, że one tu jako pogróżka dla sejmu są powołane. Nigdy w świecie takiej myśli nie śmiałbym przypuścić, ale dla prostych ludzi jest pewien pozór...
Spojrzał na króla, który ustami wykrzywionemi i całą twarzą okazywał zniecierpliwienie.
— Te pułki stanowią dla mnie — rzekł — mogę powiedzieć, jedyną rozrywkę. Obchodzą mnie, są mojem dziełem. Jestto siła nowa, którą ja daję rzeczypospolitej. Możnaż wymagać, abym ja je rozpraszał?
A potem? co? — dodał żywo — gdy je porozsyłam i pójdą na zimowe leże, narzekanie na swawolę, na gwałty. Ja chcę je mieć pod ręką i na oczach.
— Ale czasu sejmu? — wtrącił kanclerz.
— One nie mają żadnego z nim związku — rzekł król zimno.
— Ludzie jednak...
Władysław ręką poruszył lekceważąco.
Spytał kanclerza potem o usposobienie większości senatorów, o ile się ona wyrozumieć dawała.
— To tylko wiem — odezwał się Radziwiłł — żem jeszcze ani jednego z senatorów nie spotkał, któryby za wojną głosował i nie był jej, jak ja, przeciwnym.
Przyjął to król z uśmiechem.
— Łatwo to pojąć — rzekł — wszyscy wiedzą, że książe jesteś przeciwnym jej i dlatego mu się akomodują.
Radziwiłł kilka słów chłodnych dodawszy, usunął się. Pac stał we drzwiach.
— Dajcie mi spocząć trochę — odezwał się Władysław. — Radny miejski Bielecki, który jest szafarzem razem, musi być na zamku, każ go przywołać do mnie.
Zwykle król, gdy od miasta i rady potrzebował czegoś, Bieleckiego za pośrednika używał, nieurzędownie ale poufnie. P. Łukasz miał ten rozum, że się łaską króla nie przechwalał, czynił się małoznacznym i pokornym, ale wiedzieli sąsiedzi, jak on na dworze siedział i ichmość panowie Strubiczowie, Baryczkowie, Giże, Drewnowie, najpoważniejsze stare mieszczaństwo, gdy miało krok jaki stanowczy uczynić, nie pogardzało Bieleckim.
Wmgnieniuoka przystawił się szafarz i pokornie stanął w progu, skłoniwszy się aż do ziemi, tak że ręką podłogi dotknął. Pokora ta szła mu też na rachunek.
— Słuchaj Bielecki — odezwał się król rzuciwszy okiem wkoło, iż nikogo oprócz niego nie było — idź na ratusz. W mieście panuje niepokój jakiś, wybij im z głowy, aby mieszczanom grozić co mogło. Sprawy z nimi nie mam żadnej, a bezpieczeństwo miasta, handlu, leży mi na sercu.
— Z powodu sejmu — począł cichym bardzo głosem Bielecki.
— A cóż ma wspólnego miasto z sejmem — odparł król. — Gdybym ja nawet sprawę miał jaką z panami senatory i posłami, mieszczanom się przez to nic nie stanie.
Bielecki zamruczał.
— Pułki cudzoziemskie...
— One miastu rychlej korzyść niż szkodę przyniosą — przerwał Władysław — pod moim bokiem, na oku nie obawiacie się ich przecież?
Zmilczał szafarz.
— Idźże na ratusz do radnych — dodał król — czy i oni...
— N. Panie — począł Bielecki — święta prawda, że i w mieście i po przedmieściach taki popłoch, jakby tatarowie najść mieli; krążą pogłoski o krwawym konflikcie, który się gotuje. Kupcy perscy przybywszy, dotąd towarów wykładać nie śmieją; włosi też.
Szlachta z sobą ze wsi przywozi wiadomości, iż cudzoziemskie pułki dostały rozkazy, na Warszawę, na sejm... Jak się to u nas rozeszło, można łatwo zmiarkować, co z tego w mieście naszem urosło. Tutaj z lada ziarenka jak pocznie pęcznieć...
— Będziesz wiedział jak mówić — dokończył król dając mu znak ażeby odszedł.
Skłonił się Bielecki.
Wprost z pokojów od króla, zleciwszy swój urząd szafarski pomocnikowi, czapkę wziąwszy tylko, wyszedł z zamku. A tuż we wrotach mu się nastręczył Płaza.
— Czołem, czołem.
— A dokąd? — zapytał stając Bielecki.
— Włóczę się — rzekł Lasota — może mi się uda dziecko gdzie najrzeć.
— Nie o tej godzinie — rzekł Bielecki. — Zrana królowa się ubiera, ludzie do niej przychodzą, służba być musi na miejscu. W. mość naszego ratusza nie widziałeś tylko zdaleka? ja tam właśnie idę, chcesz zemną? Pokażę ci go wewnątrz; jest się czemu przypatrzeć, chędogi mamy dom i nie powstydzim się go przed nikim.
Zawrócił się Płaza.
— Chodźmy — rzekł.
Mówiliśmy już jak ratusz Starego miasta zewnątrz wyglądał. Nie dodawały mu wdzięku właśnie o tej dnia godzinie najbardziej ożywione, dokoła otaczające budki i stragany przekupek, pośród których wiele było kuchni dla prostego ludu, z których gorącą strawę na miskach rozdawano, a tu się siekierników, pilarzy i robotnika wszelakiego mnóztwo cisnęło. Wązka jakby uliczka między budkami doprowadziła ich do wielkiego wnijścia, u którego straż z halabardami stała, więcej dla parady niż z potrzeby.
Ztąd wchód był do sieni, w której też drabanci miejscy straż sprawiali. Ztąd na dół do fundum było wnijście, gdzie więźniów trzymano, a wschody dosyć okazałe prowadziły na górę.
W sieniach też znajdowała się kuna żelazna w słupie przy drzwiach, szczególniej przeznaczona dla swawolnych dziewcząt, które po wystawieniu sromotnem, wyświecano potem precz z miasta.
Ściany w górę malowane ozdobnie, okrywały herby na tarczach trzymanych przez aniołów. Dodawszy bardzo kunsztowną żelazną kratę nową, która sień przedzielała na dwie części, a była w istocie mistrzowsko wykonaną i mieściła wśród floresów herb miasta, wyżej zaś na marmurowej tablicy złocisty napis świadczący o powstaniu budowy, nic tu już więcej do widzenia nie było.
W połowie, której strzegli drabanci, natłok był znaczny ludzi cisnących się i dopraszających, jedni na górę do rady i sądu, drudzy do więzień, w których mieli swoich.
Spotkali tu właśnie jednego z najznaczniejszych panów rady, Kedrowskiego, który na górę dążył, razem więc z nim naprzód weszli do izby sądowej.
Sala ta wcale wyglądała poważnie i ozdobnie. Pałace przyozdobione malowidłami i rzeźbami, nie dozwoliły mieszczanom też obejść się bez nich. Na ścianach wisiały stare i ciemne, ale w nowych ramach, wizerunki książąt mazowieckich, na jednej z nich znacznych rozmiarów i dobrego pędzla — sąd Salomona.
Nade drzwiami stała Justicia, z zawiązanemi oczyma, z szalą i mieczem w rękach. Wkoło herby panów burmistrzów szeregiem malowane stały. Pomiędzy nimi były fantastyczne bardzo, ale i szlacheckich starych kilka się znajdowało. Jak do nich doszli panowie rady, im było wiedzieć. Nikt ich o używanie nie pozywał.
W sali tej w istocie wszystko było tak ozdobnie urządzone, iż miło ją było oglądać. Począwszy od pieca z kafli malowanych bardzo kształtnego, aż do ław i krzeseł ławników i pisarza, sprzęt był z widoczną pieczołowitością dobrany, aby się tu nie powstydziło miasto, choćby senatora.
Najlepsi rękodzielnicy wykonali do ratusza meisterstüki.
Żelazne ozdobne drzwi, wprost z izby sądowej prowadziły do skarbca. Stały one nateraz otworem.
Burmistrz Gisz swoim kosztem przystroił skarbiec, w którym w skrzyniach spoczywały nietylko klejnoty i pieniądze miejskie, ale najdroższe starożytne przywileje. U góry ponad skrzyniami ogromnemi szeregiem jakby na straży wizerunki królów, poczynając od Lecha, były pozawieszane. Ostatni Władysław IV, bardzo pięknego pędzla, w koronacyjnym stroju, z berłem i jabłkiem, przechodził i rozmiarami i malowaniem wszystkich swych poprzedników.
Inne izby ratuszowe, których było dosyć, nie miały już w sobie nic tak ciekawego do widzenia. Siedziało w nich za stołami skryptorów dosyć, radzili czynni tego dnia urzędnicy, a natłok mieszczan był wszędzie ogromny.
— Coś tu u waszmościów i gwarno bardzo i tłumno — rzekł Płaza do Bieleckiego — zawsze-li tak?
— Pusto nigdy nie jest — odparł pan Łukasz — ale dziś, wczora, od dni kilku, w istocie ruch nadzwyczajny. Niema się co dziwować, naprzód sejmowy czas, zawsze kupców się zjeżdża obcych wielu, a nigdy może jak teraz właśnie nie było takiej trwogi.
— Trwogi? o co? — pytał Płaza.
Bielecki ramionami ruszył.
— Poszła taka pogadanka głupia — rzekł — że jej już teraz utrzymać niemożna. Z plotką to tak jak z kamykiem co się z góry toczy. Zrazu pomalutku, sam jeden, dalej coraz żywiej, prędzej i za sobą ciągnie co na drodze napotka.
Wtem podszedł ku nim Kedrowski, rękę za pas założywszy.
— Panie Łukaszu — spytał — wy na zamku codzień, powiedźcież co tam się święci. Prawda-li to, że między królem a senatorami scysya wielka i że N. Pan gotów jest armata manu przywodzić do posłuchu i do spełnienia swej woli? Uchowaj Boże konfliktu, nie bez tego, aby miastu się nie dostało.
Strach panuje taki, że my go nie możemy uśmierzyć, a rośnie jak na drożdżach! Cóż wy na to?
Bielecki potarł czuba.
— Na zamku, co prawda, dosyć wojenno wygląda, ależ do żadnego konfliktu przyjść nie mogło, bo się sejm nie poczynał i niewiadomo co on powie.
— Jakto, niewiadomo? — podchwycił Kedrowski — rzecz to powszechnie znana, że senatorowie wszyscy ilu ich jest, contra bellum, a szlachta o niej ani chce słuchać. Więc jeżeli król się upierać będzie przy swej imprezie. Cóż król? — zapytał w końcu.
— Król krzyczy w nocy na podagrę — rzekł śmiejąc się Bielecki — a we dnieby na konia siadł, gdyby mu tylko na turka zagrano; ale kumie mój — dodał — sprawa ta między panami szlachtą a królem JMością, my stoimy na boku i mięszać się, ani do niej wmięszani być nie możemy.
— Mylisz się, panie Łukaszu — zawołał głową potrząsając poważny Kedrowski. — Dowiedziona to rzecz, że gdy do zatargu przyjdzie pomiędzy tronem a narodem, miasta cierpią na tem. Inaczej nie może być.
Naprzód się to da uczuć stolicy, zobaczycie. Już mówią, że pułki obce, zaciążne nowo, król sprowadza; spadną one na nas.
Potarł czoło radca, a tuż nadchodził drugi, okrągły i rumiany, wesołego oblicza, strojny wykwintnie Strubicz.
— Strach jaka panika w mieście — zawołał śmiejąc się — ja tam w to co po ulicach się nosi wiary nie daję, ale i to pewna, że ludzie nigdy tak z palca sobie nie wyssają czegoś.
Trwoga przesadzona, a ostrożność potrzebna. Kupcy perscy żądają od nas ubezpieczenia. Pamiętają pono jeszcze, że tu ich za nieboszczyka króla, czasu tego nieszczęsnego pożaru, pod rokosz, ograbiono.
— Dzięki Bogu rokoszu niema! — rzekł Kedrowski.
— Ba, gorzej niż rokosz zapowiadają — mówił Strubicz po twarzach swych słuchaczów się rozglądając. — Na króla rzucają kalumnię, że chce absolutum dominium temi zaciągami wywojować. A to pewna, że pułki na Warszawę ciągną zewsząd.
Bielecki milczał.
— Próżne to strachy — odezwał się, widząc że na jego zdanie wszyscy czekają. — Pewna rzecz, że król wojny chce, że senatorowie są jej przeciwni, lecz żeby pułki miały na nich być użyte...
Rozśmiał się Bielecki.
— Tego u nas nie bywało — dodał — widywaliśmy naród porywający się na królów, ale króla przeciw narodowi?
Wszyscy milczeli.
— U nas bo dotąd, aż do Batorego czasów — rzekł Kedrowski — zaciągów cudzoziemskich nie bywało. Począł je dopiero ten król czynić, a zaraz się obawiano zamachu na swobody; odtąd zaciągi rosną, a bodaj ich nigdy nie było jak dziś... hm! ztąd te głosy.
— Niechby pletli co chcą — odezwał się Strubicz — ale nam to nasze życie miejskie spokojne, handle, rzemiosła psowa. Patrzajcie dziś po ulicach. Biegają jak oparzeni, czeladź od warsztatów pouchodziła, jedni za miasto patrzeć co się dzieje na placu ks. biskupa, drudzy już wyglądają pułków, które mają nadchodzić. Kupcy co mieli przybyć na sejm, w drodze słyszę postawali, jedni w Jarosławiu, drudzy w Lublinie, a my przypłacimy.
— Ale na to rady niema — rzekł Bielecki. — Choćbyśmy starszyzna, panowie radni pacyfikować chcieli, nie uwierzą.
Frasobliwie poczęli się oglądać wkoło, a Bielecki pomyślawszy zamknął.
— Z tego wszystkiego, zobaczycie, nie będzie nic. Z wielkiej chmury mały deszcz. Król może radby nastraszyć, zato nie ręczę, ale że na sejm się nie porwie...
Potrząsnął głową.
— Cóż królowa? ona przecie też coś znaczy? — zapytał Kedrowski.
Nikt na to zagadnienie długo nie odpowiadał, wreście Bielecki, jako dworak, musiał się odezwać.
— Pewna rzecz, iż królowej wpływu lekceważyć nie należy, ale on dopiero się poczyna, zatem niewiele się teraz da uczuć. Worek w jej rękach... ona teraz podskarbim. Gdyby nie jej talary, pułkówby tyle nie stanęło.
— Więc i ona wojny chce? — spytał Strubicz.
— Jako żywo — podchwycił Bielecki — ona jej nie chce, a pomimo to pieniędzy dać musiała, boby inaczej nie miała ani głosu ani powagi.
Raz dawszy, musiała potem dołożyć, a no, na tem koniec. Nie wystąpi ona, bo nie ma prawa, ani mocy, ale nie pomoże też.
Na tem skończyły się rozmowy, a Płaza odszedł pierwszy z ratusza.
Zajęty dotąd własnemi sprawami, niewiele zwracał uwagi na to co się działo w mieście, teraz go dopiero uderzyło zmienione oblicze jego. Ludzie biegali, gromadzili się kupkami, rozprawiali, z jednego miejsca na drugie, jakby ich fala niosła, rzucali się; widać było niepokój na twarzach. W sklepach nie widać było kupujących i targu, nawet rzemieślnicy i handlarze wychodzili z mieszkań aż do pół ulic, goniąc za pogłoskami.
Około zamku, gdzie właśnie przed okna królewskie zaciągał cudzoziemski pułk, świeżo w barwę przybrany, jak z igły z chorągwią nową, na której snopek Wazów i szwedzkie korony odmalowane były, lud jakoś z pewną obawą i wahaniem się gromadził. Wojsko to tak miało pozór obcy, a barwę krojem niemieckim, iż w nim polskiego niepodobna było nic upatrzeć. Kolumna przeciągnęła ze swą muzyką przed oknami zamkowemi, potem weszła we wrota.
Mówiono, że sam król, choć stary, o kiju miał wyjść ją oglądać.
Wkrótce po tej piechocie zjawiła się jazda, wprawdzie w liczbie niewielkiej, lecz także nie po polsku ubrana i zbrojna. Wszystko to zamek gdzieś pochłonął, czy też drugiemi może wrotami wypływało.
Ledwie się to stało, a kolebki senatorów poczęły oblegać wrota zamkowe znowu, gdy małą kolaską, parą koni grubych zaprzężoną, nizką, wyjechał z zamku król.
Dokąd? Wkrótce potem wiedziano, że do cekhauzu wprost podążył, a gdy pp. senatorowie domagali się posłuchania, tymczasem w krześle się rozkazawszy nosić, opatrywał swe zapasy uzbrojenia.
Cekhauz ten był dziełem Władysława IV, a przynajmniej on go doprowadził do tego stanu w jakim się dziś znajdował. Przypierał on do wałów miejskich i obwarowany niemal jak mała twierdza wyglądał.
Jedna olbrzymia sala, sparta na słupach potężnych, starczyła na pomieszczenie dział razem i ręcznej broni, kul, ołowiu i wszelkich przyborów wojennych.
Wszystko czego ówczesna sztuka wojenna wymagała, jeśli nie wzbyt znacznej ilości, to aż do najwykwintniejszych sztuk na okaz mieściło się w cekhauzie. Działa burzące ogromne, olbrzymie moździerze, organki, łańcuchy do spinania wozów, całe stosy muszkietów, całe gromady petard, granatów, kul, zalegały pod ścianami.
Paweł Grodzicki, który miał w zawiadowaniu arsenał, czekał tu już ze służbą na króla, który miał jakieś muszkiety nowe oglądać.
Jakoż raz wniesiony do sali, zdawało się, że o wszystkiem zapomniał, i dwór, który za nim nadciągnął, pozostawszy w ulicy mógł się pospać, oczekując na powrót, gdyby i tu zaraz za królem tłum się nie nacisnął. Mieszczanie wyciągali wnioski.
— Patrzajcież — mówił jeden — sejm się zbiera, senatorowie jadą z pokłonami na zamek, a król gdzie? w cekhauzie. Łatwo zrozumieć co to znaczy, jakby drukowane stało.
Wy sobie radźcie nie radźcie jako chcecie o spokoju, a ja do wojny się będę gotował!
Potakiwano głowami i uśmiechano się.
W czasie pobytu w cekhauzie król posyłał razy kilka po wojskowych, kazał przywoływać Rejnera. Sprowadzono żołnierzy, aby próbować wagi i miary muszkietów. Czynność była nieustanna.
W parę godzin dopiero ukazał się Władysław w progu i siadł nazad do swej nizkiej kolebki, która się do zamku potoczyła.
W ciągu rana tego w istocie, ktokolwiek z panów przybył na zamek, służba mu odpowiadała.
— Król cekhauz opatruje!
Z wesołą twarzą powrócił wreście.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.