Na królewskim dworze/Tom III/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na królewskim dworze
Podtytuł (Czasy Władysława IV)
Tom III
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1886
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Ojciec i córka równie byli niecierpliwi poufnie rozmówić się z sobą, ale w narożniku u Bieleckich otoczyło ich tyle ciekawych osób, że ledwie pocichu słów parę wymienić mogli. Zarzucano ich pytaniami: Płazę o podróż, Bietkę o króla, królowę i wszystkie te uroczyste przyjęcia, które ciekawość obudzały.
W Warszawie, potrzebującej karmić się jakiemiś wymysłami nadzwyczajnemi, z jednej strony prawiono o przyszłym sejmie jako o czemś groźnem i strasznem, z drugiej przesadzano skutki podróży i jej zdobycze.
Zmiana u dworu, któremu ubyła Amanda, dotąd niemająca zastępczyni po sobie, stosunek królowej do młodego królewicza, którego niemka mściwa źle usposobiła dla macochy, wyjazd do Płońska, ściąganie wojsk dostarczały gawiedzi aż nadto treści do tych potwornych wymysłów.
Zaspokoiwszy ciekawość zebranych u Bieleckich gości, Bietka z ojcem na dzień następny umówiła spotkanie u ks. Stoczka.
Tu mogli być sami. Izdebka była małą, ale gospodarz sam zajęty w szkółce, oddawał ją im, ustępując chętnie.
Rozpoczęła Bietka naprzód od powieści o swej przygodzie z Nesterackim, o poświęceniu się dla niej Nietykszy.
— A! dziecko moje, ja już wiem o tem wszystkiem — rzekł Płaza. — Przybywszy do Warszawy, gdym się dowiedział przestraszony o zuchwalstwie tego łotra, któremu niemka z pewnością dopomagała, śledziłem, chodziłem, rozpytywałem, i pewnie mi tu nic nie uszło.
Nie powiesz mi nic nowego, a może ja prędzej cię czegoś nauczę. Z tym zbójem Nesterackim pono niekoniec...
Rzuciła się Bietka.
— Cóż on teraz może?
— Z szalonym mając do czynienia nigdy człowiek nie odgadnie kędy się rzuci. Ja ci tylko mówię, że zemsty jego nad tym poczciwym Nietykszą, a może i dla ciebie lękać się trzeba.
— Królowę mam — poczęło dziewczę.
— A! — przerwał ojciec — ma ona zbyt wiele na głowie, aby mogła zająć się twoim losem. My sami o nim myśleć musimy. Na biedę ja ci dotąd nic wielkiego i świetnego zapewnić nie mogę, a tyś do dworu i zbytku nawykła.
Na litwina też pod czas, aby się mógł ożenić, nie sposób liczyć. Matka, jakaś tam kniaziówna, ani słuchać nie chce, aby ladajaką sierotę zaślubił.
Westchnął Płaza.
— Mnie się nie poszczęściło — rzekł — tyle tylko, że kozacy nazad z listami posłali do Warszawy, to jeszcze wygrana, ale mojego skarbu na Chortycy anim mógł dostać, ani się po niego wybrać. Musiałem komu innemu zwierzyć, aby go odkopał, no... i mnie, da Bóg, przywiózł, przysłał, czy ja wiem!
Stary jęknął czoło z potu ocierając. Bietka poruszyła głową.
— A! ojcze kochany — rzekła — ten twój skarb, to już bodaj jak w bajce. Nigdy my go nie zobaczymy. Jeżeli go odkopie ten, komuś się zwierzył, zabierze go sobie.
Płaza zamruczał coś.
— Nie wiem — odparł — byćby i to mogło, a i gorzej, bo go wyszpiegować i pochwycić gotowi, to mu zabiorą do wspólnej skarbnicy. Liczyć też na to wiele, trudno. To, co mamy u ks. Stoczka, dla mnieby starczyło, bo ja pracować jeszcze mogę, ale dla ciebie?
Bietka podniosła oczy ku niemu.
— Ja na to wyposażenie nigdym nie rachowała — odezwała się cicho, ręką potrząsając. — Teraz jam królowej potrzebna, więc mi na niczem nie zbywa, mój litwin żenić się nie może, ale co ty poczniesz, ojcze...
Zmarszczył się stary.
— Moje położenie — odezwał się — dosyć trudne, bo ja już na Niż nie powrócę... Nie, kozaczyzna mi już kością stoi w gardle, a ona wcale teraz inną niż była, i lada dzień tam pożar buchnie, którego się nie spodziewa nikt... Ja go widzę...
Zniżył głos trochę.
— Król ich potrzebuje na turka — dodał — a oni wcale o czem innem myślą. Turek im nie w głowie, chyba jako sprzymierzeniec. Padną na lachów, którzy im dokuczyli... na nich się sposobią i odgrażają; nie mogę z nimi być, bom z siebie jeszcze polskiej nie zwlókł skóry. Dopóki kozaczyzna była wojskiem rzeczypospolitej na kresach, mógł się tam człek schronić, w sumieniu nie mając nic, ale gdy się obróci na własną naszą krew...
— Mogłożby to być! — krzyknęła Bietka — tu nikomu się o tem nie śni.
— Hm — rzekł Płaza — nikomu! Może nikomu oprócz króla! Jeżeli królowi nie da szlachta iść na turka laury i królestwa zdobywać, to się zemści na szlachtę spuszczając kozaków z łańcucha.
Wiedzą już oni, że króla za sobą mieć będą, choćby się na panów, co tam w Ukrainie siedzą i rządzą, podnieśli. W pismach, które król z kozakami mienia, nic pewno nie stoi o tem, ale gadki chodzą różne..
— Jakto? król przeciwko własnemu narodowi miałby... — przerwała Bietka.
— On ci nic nie pocznie — odparł Płaza — tylko ręce założy. Kozacy skorzystają z tego, że mu byli potrzebni... domyślą się sami.
Jeden warchoł butny, o którego nietrudno, stanie na czele, a regestrowych i nieregestrowanych kozaków nie kilkanaście tysięcy, ale stotysięcy z ziemi wyrośnie.
Płaza spuścił głowę i ciężko jęknął rękę przykładając do piersi.
— Przysłali mnie z listami, kazali powracać — dodał — ale ja na Niż nie pojadę... Zasądzą mnie jako zdrajcę, tom i tu głowy nie pewien, mają wszędzie swoich...
— Do Krakowa lub gdzieindziej musisz się schronić — zawołała Bietka — gdy raz postanowisz.
— Jam to już postanowił — rzekł smutnie Płaza. — Na Niż nie pojadę, nie chcę, nie mogę; a no, takim jeszcze głupi, że mi się zdaje, iż przyjaciel-kozak skarb tu mój przywiezie.
Rozśmiała się Bietka i sam Płaza się uśmiechnął.
— Prawda — dodał — że to kozak taki, jak i ja, lach co się tam zawieruszył, a tak tęskni za swoim krajem, że radby Sicz, kozactwo i wszystko co tam nad Dniepremby mu się śmiało, porzucić. Toć prawda, ale gdy tę mizerną moją krwawicę z pod kamienia dobędzie, a zabrzęczą mu tam złote tureckie monety i poczuje, że bezkarnie sobie przywłaszczyć może, pokusa będzie za sroga.
— A rzeczpospolita szeroka — dodała Bietka — schować się łatwo.
— Ani ja go szukać myślę — rzekł Płaza.
— Długoż na niego i na ten skarb bajeczny czekać tak myślicie w Warszawie? — zapytała córka.
— Nic nie nagli, dopóki kanclerz mi listów nie da z odpowiedzią — rzekł Płaza — a wedle mego rozumu, on ich dać nie może, dopóki sejm nie rozstrzygnie o wojnie.
Sejm na koniec oktobra podobno zwołują, pociągnie się pewno do grudnia; do zimy więc ja tu bezpieczny i mogę czekać na mojego Carycę!
Wstał, mówiąc to, z tarczana, na którym siedział Płaza, i rękami objąwszy głowę córki, stał milczący.
— Mów, co poczniemy? — rzekł w końcu.
— Musimy czekać — odezwała się Bieta — i wszystko tak jak jest, pozostanie. Co się tyczy Nesterackiego, którego zemsty mi się obawiać każesz? mnie on nic uczynić nie może, ale Nietykszę, jak tylko powróci, przestrzedz potrzeba. Niema go tu teraz, bo na Litwie ze swym panem, albo w Wilnie lub w Ołyce przebywa.
Rozmowa ojca z córką poufna trwała dosyć długo; rozstali się wreście, gdyż dziewczę na służbę wracać musiało do królowej, a Płaza chciał się rozmówić ze Stoczkiem.
Wkrótce też nadszedł blady klecha znużony bakałarzowaniem, chociaż z wielką miłością je spełniał. Uściskali się starzy przyjaciele.
— Cóż ty mój ojcze na to wszystko co się u nas dzieje? — zagadnął Płaza.
— Ja? miły Lasoto — począł ksiądz — inaczej może widzę sprawy i stan naszej rzeczypospolitej niżeli wy, bo stoję gdzieindziej, w kąteczku kościelnym, w kruchcie mojej, zkąd może mi wszystko i inaczej się ukazuje, niż z waszych stanowisk świeckich i dworskich.
Więc nie po ludzku, nie po rycersku, nie jako statysta, ale jako mizerny klecha, służebniczek Boży, biedactwo krótkowidzące, widzę i sądzę. Nie nauczysz się też nic odemnie.
— Mów przecież — odezwał się Płaza — ja pewnie mniej jeszcze widzę niż ty... oślepiły mnie lata długie wśród trzcin i sitowia spędzone, gdziem tylko dzikich kaczek głosy i kozackie pieśni słyszał.
— Gdy patrzę — zaczął zadumany blady księżyna — na tę naszą rzeczpospolitę, a wezmę kroniki do ręki, i przypomnę dzieje, strach mnie ogarnia. Doszliśmy do tego, że król nie może tak jak nic, chyba wiarę złamie, że hetman jest na łasce ciurów, co się mogą w związek jutro na niego sprządz i posłuszeństwo mu wymówić dla żołdu, że duchowieństwo nie może wiele, bo połowa narodu ma predykantów, a są tacy, co ani Boga, ani kapłana nie znają. Powiedzże ty mnie co z tego może urosnąć?
Wołają głosy wieszcze o naprawę rzeczypospolitej, wołał tak ks. Skarga, prorokując jej upadek, jeśli się nie zechce poprawić, a prywata górę weźmie. Cóż z tego? Dziś gorzej może niż za ojca króla naszego było. Na dworze zgorszenie, z pałacu ono poszło na miasto, a z miasta popłynie po dworach... Wy mi mówicie o kozakach, Bóg może w istocie posłużyć się i nimi i tatarami i wszelką rózgą mściwą, aby ukarał za winy.
Przed nami więc wieki pokuty, może niewoli, może męczeństwa...
Módlmy się i kajajmy za grzechy.
Słuchał Płaza smutnie.
— Król przecież zamyśla coś — rzekł — mówią wszyscy, iż mu się rozprzężenie nasze uprzykrzyło... ale zmoże-li?
— Król? — szepnął ksiądz — powinienby począć reformę od siebie... Sodomą i Gomorą dwór jego, królowa pobożna nie ma władzy żadnej, przyszły dziedzic korony chowa się w atmosferze zgniłej, co z niego wyrośnie?
Po smutnej rozmowie ze Stoczkiem wyszedł jak rozmarzony troskami swemi Lasota i kroczył z głową spuszczoną ulicą, gdy go — Sława Bohu! cicho do ucha rzucone rozbudziło.
Parfen szedł obok niego.
— Coś ty batku sumujesz, chmurny jesteś? — odezwał się kozak — co tobie?
— Co ma być — zawołał trochę niecierpliwie Płaza — albo mi tu tak dobrze wisieć, a czekać odpowiedzi?
— E! e! — rozśmiał się kozak — jużbyście się skarżyć nie powinni, macie tu swoich, a brak wam braci kozaków, tom ja jest i bodaj drugi się znajdzie.
— Kto drugi? — spytał Lasota.
— Pewnie go znacie — rzekł Parfen — dopiero wczora tu z Siczy przybiegł, z czem, nie wiem. Nie gada...
— Jak się zowie?
— Przezwali go Carycą — rozśmiał się Parfen — bo piękny jest, a lach, jak wy; albo go posłali tu, ale ja o tem wątpię, albo on sam pozwolenia nie prosząc zbiegł... Jeżeli tak jest, ej! jednym laszkiem w Siczy mniej, niewielka szkoda, ale on tam wypatrywał wiele i wie i nasłuchał się tajemnic naszych, wyniesie je... Zła rzecz!
Płaza, który ledwie mógł się powstrzymać od okazania wrażenia, jakie na nim uczyniła wiadomość o przybyciu Carycy, zwolna podniósł oczy na Parfena.
— Jakież on tam tajemnice mógł podsłuchać? — odezwał się. — Starszyzna go na radę nie brała, pisarz do listów nie używał...
Widzieliście go? — dodał.
Parfen głową potwierdził.
— Gdzie?
— W gospodzie — mówił kozak — zajechał jak wy na Długą ulicę, do najmizerniejszej gościny, do Gradzisza.
— Mówiliście z nim?
Parfen się trochę zawahał.
— A no — rzekł — juściż.
— Z czemże przybył? — pytał dalej Płaza niespokojny.
— Nie chce mówić — rozśmiał się kozak. — Chytry on, ale są chytrzejsi jeszcze, jakbym ja potrzebował się od niego o tem dowiadywać? Sam on mi się zdradzi!
Po chwili Parfen kręcąc głową dorzucił.
— Ktoby Carycę wysyłał? Zdać się on mógł z samopałem lub szablą, ale z głową i z gębą? Potrzebowali lacha do lachów, mieli was, a jednego starczy. Caryca pewnie sobie sprzykrzył na Niżu, ale jemu i tu będzie niezdrowo.
Lasota, który wiedział że oczów Parfena nie uniknie, wręcz otwarcie się odezwał.
— Iść mi zaraz do Gradzisza do niego. Znam dobrze Carycę, muszę się z nim widzieć.
— Jam też tego tak pewnym był, że z tem do was przyszedłem — mówił kozak. — Rozmówcie się. Prędzej on wam się do czego przyzna, niż przedemną.
Nie odpowiedział nic Płaza.
Kozak doprowadził go do rogu Długiej ulicy, pokazał mu Gradzisza dom i pokłoniwszy się zawrócił na Miodowę.
Niespokojnie zdążał Płaza do gospody, gdyż przybycie Carycy nieledwie miało znaczenie, że mu się powiodło na Chortycy i że nie myślał sobie cudzego mienia przywłaszczać. Było to istnym cudem, nie poddawał się też przypuszczeniu Płaza.
— Nie powiodło mu się może! zawsze stateczny człek.
U Gradzisza o tej godzinie pusto było prawie, goście jego po mieście się rozeszli. Gospodarz sam, mały człeczek, brudny i dosyć odarty, stał we drzwiach.
Rzadką jeszcze naówczas było rzeczą zażywanie tabaki, chociaż się od lat kilkudziesięciu do Polski ziele to wkradło. Miała je pono Anna Jagiellonka w doniczkach, a w królewskim ogrodzie przy pałacu na Krakowskiem pokazywano cudowną roślinę tę, której naówczas przypisywano wszystkich chorób leczenie cudowne. W Krakowie już sprzedaż tabaki w tychże latach zaprowadzona została; sprzedawano ją i w Warszawie.
Gradzisz należał do tych, co się lecząc od bolu głowy, do tabaki nazwyczaili. Stał przed wrotami, trzymając w ręku spore pudełeczko, ponad którem nos jego gulowaty zwieszony był, aby to co w niego ręka troskliwie pakowała, na ziemię się nie uroniło.
Wszyscy co go znali wiedzieli, iż gdy był zażywaniem zajęty, nie godziło mu się i napróżno było przerywać, bo nie mógł się dać oderwać od tego, co miał za rodzaj tajemniczego jakiegoś obrzędu. Gradzisz taką wagę przywiązywał do naładowania nosa, iż będąc bardzo pobożnym, a nie mając pewności, czy zażywanie było dozwolone w kościele, męczył duchowieństwo nachodząc je, aby niezmiernie ważną tę wątpliwość urzędownie rozwiązało.
Na pierwsze więc pozdrowienie nie odpowiedział zagadnięty i dopiero gdy tabaka była wciągniętą, palce skrzętnie otrzepane, pudełeczko szczelnie zamknięte, a nareście schowane do kieszeni, podniósł głowę.
Płaza przywitawszy go miał spytać o Carycą, ale nie wiedział pod jakiem on tu przybył nazwiskiem i postacią.
— Macie tu jakiego z Rusi hożego bardzo pana? — zapytał — wczoraj pono przybyłego?
Gradysz głową skinął, domyślił się o kogo chodziło.
— W gospodzie czy na mieście?
— Widzi mi się na mieście — rzekł Gradysz ochrypłym głosem, który niedobre dawał świadectwo o leczebnych skutkach rośliny tabago.
Słuszny! oczy czarne! w istocie bardzo hoży! rycerska postawa. Tak?
— Tak.
— Wczoraj przybył głodny — mówił Gradysz — podjadł dobrze, spał też jak się należy, a oto ze skrzynką, którą na wózek włożyć kazał i powiózł na miasto, wyruszył.
Płaza usłyszawszy o skrzynce ręce mimowolnie złożył. Uradowany począł dziękować.
— Bóg zapłać, panie gospodarzu, Bóg zapłać!
Pożegnali się uprzejmie. Lasota śpieszył na róg Piwnej, gdzie był pewien prawie, że zastanie Carycę.
Na wschodach go spotkała Bielecka.
— A idź waszmość do mieszkania, bo tam jakiś chłop... ale ślicznyż! śliczny, choć maluj, czeka na was. Skrzynkę przywiózł i siedzi na niej.
W starym Płazie sił przybyło, rzucił się cożywo do swej izby.
W istocie Lackowicz tu siedział spokojnie na skrzynce, łokcie sparłszy na kolanach i czekał.
Przebrał się już był po polsku i z kozaka w nim chyba tylko ruchy pewne rubaszne pozostały. Zobaczywszy Płazę na szyję mu się rzucił.
Ten mówić nie mógł ze wzruszenia.
— A toć cud! — wyjęknął wreście.
— Ja sam mówię, że cud — podchwycił Lackowicz. — Czasem się składa wszystko malikowato, cokrok to się potyka, a tu się tak złożyło, że gdzie już ginąć było trzeba, ladaco ratowało.
Na Chortycy mnie o mało nie pochwycili, nadpłynęła kozaczycha z czółnem i zabrała z sobą; potem w Kijowie już mnie mieli w ręku prawie, bo zwąchali, że ja pójdę precz, a tu się trafił starosta wasilkowski ze dworem powracający do Polski i wprosiłem mu się do dworu.
Masz twój skarb nietknięty! — rozśmiał się naostatku wstając ze skrzynki Lackowicz.
— Patrzaliście wewnątrz? — zapytał Płaza.
— Poco? — odparł kozak. — Ciekawości nie miałem. Z ciężaru wnoszę, że cię nie okradli.
Lasota się zdumiał przekonywując, że skrzynka była zamknięta, klucza od niej nie miał oddawna.
— Prawda — odezwał się w tej chwili Lackowicz — głupim był, że nie zazierałem. Mógł kto wybrać złoto a kamieni narzucić, a jam je darmo dźwigał.
Płaza już był w kuchni u Bieleckich, pochwycił tępą siekierę starą, powrócił z nią i wziął się do zamku, który niebardzo się opierał.
Zajrzeli oba — odetchnął Płaza. Wszystko tam leżało, jak było, tylko chusty pogniły i poczerniały, worki się porozłaziły, a pieniądze, połamane kawałki złota i srebra pozlepiały się jakąś wilgocią na kupki.
Lasota wyciągnął ręce do przyjaciela i wskazał mu skrzynkę.
— Bierz, weź ile chcesz, to nasza wspólna własność.
Śmiał się Lackowicz spuściwszy oczy.
— Najmilejby mi było nie tknąć ani złamanego szeląga — rzekł — ale swojego grosza mało mam, a nim sobie służbę znajdę, dość czasu upłynie, muszę żyć, pożyczysz mi ile zapotrzebuję.
Natychmiast posłał Płaza, który rad pił, po wino i zasunąwszy skrzynkę pod łóżko, wesół począł przyjaciela przyjmować.
— No, przyznaj się — rzekł Lackowicz — byłeś pewny, że ja z twoim skarbem pojadę w świat. Jam to czuł. Dlatego mi się haniebnie chciało powrócić z nim, aby ludzie wiedzieli, że taki niewszyscy są zbóje.
Nic nie mówiąc Płaza śmiał się.
— Więcej — rzekł — lękałem się, aby cię nie pochwycili.
Wszczęła się rozmowa o kozaczyźnie, o buntowniczym duchu, który się tam wywiązywał, a Lackowicz poświadczył, że wiatr, który zawiewał z Warszawy, rozdymał ten pożar jeszcze dopiero tlejący.
Przestrzegł go o Parfenie Płaza, poczęli radzić co z sobą poczną dalej. Oba stanowczo powracać nie myśleli, choć Płaza przewidywał, że go na Niż popychać będzie kanclerz, chcąc mieć tam kogoś, coby donosił o przygotowywaniu się kozaków.
Na te szepty i narady weszła niezmiernie ciekawa pani Bielecka, którą nadzwyczajna piękność przybyłego nabawiała niepokojem. Zalotna, ciekawa chciała wiedzieć i kto to był, i choć resztkami goniła, pobałamucić go trochę.
Wynikło z zapoznania się z nią, że Lackowicz został na łyżkę barszczu zaproszony na jutro.
Nie miał też co robić w Warszawie.
Płaza mu zalecił, aby przyszedł zawczasu. Po tak długiej niebytności w kraju, który zaledwie głównemi rysami swemi pozostał w pamięci, skozaczałemu, zdziczałemu świat ten jeszcze się dziwniej czarodziejsko-pięknym wydawał niż Płazie.
W ulicy Lackowicz stawał i przyglądał się pannom przechodzącym, postrojonym, świeżym i białym twarzyczkom miejskim z zachwytem. Po opalonych licach kozaczek, te wypieszczone istoty wydawały się aniołami malowanemi.
Nawet odświeżana codzień pani Łukaszowa, której twarzyczka od brwi i warg poczynając cała była dziełem sztuki, zachwycała Lackowicza.
Ani pomyślał o tem Płaza, jakie wrażenie piękna Bietka zrobi na tym przyjacielu.
Ona też na obiad przybiedz miała z zamku i wszyscy już czekali tylko na nią, gdy dziewczę zadyszane przybiegło.
Bielecki będąc na zamku oznajmił jej o przybyciu przyjaciela ojca, a łatwo się domyśliła kto on był. Ciekawie śpieszyła go zobaczyć i dziękować.
Na widok wbiegającego dziewczęcia, które się przystroiło nieco, choćby dla ojca, aby się córki nie wstydził, biedny Lackowicz osłupiał i oniemiał.
Raziła go jak piorunem, a musiało to być bardzo wyraźnem, bo się zarumieniła. Ani Płaza, ani Bielecki przytomny nie spostrzegli co się stało. Lackowicz zachwycony, gdy przemówiła do niego, zabełkotał i odpowiedzieć nie potrafił.
Dopiero wchodząca Bielecka, ze swym instynktem kobiecym, jednem spojrzeniem odgadła co się tu działo. Zobaczyła Bietkę zakłopotaną, a Lackowicza jakby skamieniałego.
— Przepadł chłop! — powiedziała sobie w duszy.
Po chwili dopiero gość się jakoś wytrzeźwił i opamiętał, a Bietka przypomniawszy Nietykszę spoważniała. Miała na ręku jego pierścionek.
Przy obiedzie Lackowicz, choć się z niego wyśmiewano, że zruska zarywał, żywo opowiadał o podróży, o sobie, o Kijowie i dowiadywał się co tu słychać było.
W górze mówiono tylko o wojnie, w dole o królu i królowej.
Właściwie mało tu kogo obchodziło wojsko królewskie, nieporozumienie z senatorami, pułki niemieckie, ale z rozbudzoną ciekawością śledzono każdy krok Maryi Ludwiki, której przypisywano oddalenie Amandy, pozyskiwanie sobie zręczne panów u dworu i prorokowano, że w końcu królem zawłada, zauszników i pochlebców rozpędziwszy.
Takie było zdanie prawie wszystkich. Wielkiej miłości nie pozyskała sobie zimna królowa, ale w niej przeczuwano panią.
— Francuzka — mówił pocichu szafarz, powtarzając jakieś słowo, które biegało po dworze — francuzka szturmem króla nie weźmie, ale się podkopie!
Przybyła tu we łzach, król jej znać nie chciał, nie patrzał na nią, niemka nim rządziła; królowej nikt nie pomagał, została sama, a teraz... tylko co nie widać, jak król się przed nią układać będzie musiał. Naprzód pieniędzy już jej winien siła... a potem!
Bielecki głową pokręcał.
— Mądra pani.
Ujęła się za nią Bietka.
— Ja z nią od rana do wieczora jestem — rzekła — bo cochwila coś tłumaczyć muszę i objaśniać, a mam wiarę u niej, nikt jej lepiej nie zna... Urodziła się na królowę, ma cierpliwość i rozum, milczy i nigdy się nie unosi, a płacze czasem to w kątku. Król się jej już wstydzi, uciekł przed nią do Płońska, Pac go namówił, bo tam swobodniejszym będzie, a na zamku choć on pan i król, przed królową oczy spuszcza.
Dowiedziała się niedawno królowa, że bez jej wiadomości obiecał pan kasztelana krakowskiego uczynić hetmanem wielkim, aby go sobie na wojnę pozyskać... trzeba było wiedzieć, jak się jej pokornie tłumaczył, bo bez niej żaden przywilej nie może być podpisany, ni przypieczętowany.
— Ho! ho! — potrząsnął głową Płaza — a toć wiele!
— Nie dotrzymuje król słowa — dodała Bietka — to prawda, ale musiał je dać.
Nowe tedy panowanie się zdało zapowiadać.
— Król-bo — dodał Bielecki — haniebnie podupadł przez tę podagrę i cierpi srogie męki. Zamek się czasem od krzyków jego rozlega.
Choroba to, z którą doktorowie powiadają, można żyć długo, ale co życie warto w takich boleściach.
A odejdzie cokolwiek N. Panu, że wstać może, zaraz na polowanie, i ani w jedzeniu ni w piciu się nie powstrzyma.
Tu Bielecki nie kończąc się po ustach uderzył, dając znak, że o reszcie zamilczeć musi.
Mówiono i o królewiczu, który przez niemkę w początkach od macochy był zrażonym, ale powoli zdawał się teraz zbliżać do niej. Król na to nie nalegał. Na chłopaku wszyscy największe pokładali nadzieje.
— Drugiego potomka trudno się spodziewać — dodał Bielecki żartobliwie — król myśleć o tem nie ma czasu.
Przez cały prawie obiad rozmowa się tak obracała około spraw powszednich, a głównie około sejmu.
Lackowicz małoco się odzywał, a niewiele może słuchał, tak się wpatrywał w Bietkę i rozmarzał jej pięknością i rozumem. Wszyscy też, gdy otworzyła usta, zwracali pilną uwagę na to co mówiła, bo była prawie nieodstępną przy królowej.
Czas przechodził szybko i zaraz po obiedzie dziewczę musiało na zamek powracać, Bielecki na ratusz szedł, jejmość jego na nieszpory do Augustyanów, a Płaza z przyjacielem pozostali sami.
Wolnych tych godzin, zamknąwszy się na klucz, użył Płaza przy pomocy przyjaciela do uporządkowania swojego skarbu, który był w największym nieładzie, prawdziwie kozacka łupież; składał się on z poodbieranych tatarom i zdobytych na turkach, wschodnich i włoskich wyrobów jubilerskich i złotych portugałów i donatywek. Były tam i pogięte kielichy, pateny, monstrancye, talerze, naszyjniki i łańcuchy. Z tych jednak mało całego się uchowało i Płaza myślał o sprzedaniu bruchtu na wagę, pieniądze zostawując bez wymiany, bo te zawsze było łatwo puścić. Szły wszędzie.
Zmusił Lackowicza, aby sporo sobie wziął i nie myślał o oddawaniu.
— Dałbym-ci ja to wszystko i dziesięć razy tyle — mówił sobie w duchu Lackowicz — gdybyś mi swą Bietkę za żonę dał.
— Co teraz poczniesz? — dokończywszy obrachunku i skrzynkę zasuwając pod łóżko — odezwał się Płaza — mnie się widzi, że rodziny nie mając, a z taką postawą, twarzą i rycerską wprawą, jak wasza, niema innej drogi, albo się do królewskich pułków zaciągnąć, albo do służby którego z panów.
— Daj mi się rozpatrzeć — odparł Lackowicz. — Z tego co od was tu słyszę, królewskim pułkom długiego życia wróżyć niemożna. U panów zaś, kto plecu nie ma...
Z tem się rozstali.
W kilka dni potem nadjechał kanclerz Radziwiłł na sejm już pośpieszając, a z nim Nietyksza.
W czasie pobytu swojego na Litwie dojechał on do matki do Borbiszek, chcąc ją widzieć i przekonać się, czy zmiękczyć jej nie potrafi. Stara Gedyminówna okrzykiem go powitała, obsypała pieszczotami, ale po kilka razy na dzień sama wracając do tego przedmiotu, powtarzała mu.
— Tylko mi nie mów o dworce!
Nietyksza też nie wspomniał wcale, chociaż z twarzy czytać mogła, że o niej myślał. Stara popróbowała go do gospodarstwa znęcić, do wsi, do koni, ale się jej nie powiodło.
Syn nie chciał jeszcze się pod Olkienikami zakopać w cichym dworze. Ks. Radziwiłł był nań łaskaw.
W Warszawie z wielkiem zdumieniem swem od przyjaciół, których tu miał, dowiedział się nowiny prawie nieprawdopodobnej. Zaręczano mu, że Nesteracki się ukrywał gdzieś w blizkości, że go widziano wieczorami około zamku, i choć mu jego opiekunki zabrakło, kręcił się tu zapewne nie bez celu.
Niepodobna było przypuścić, ażeby na dziewczę przy królowej będące śmiał się ważyć porywać, lecz w złym człowieku zemsta mogła się ukrywać i szukać sposobnej do objawienia chwili.
Nietyksza go ścierpieć nie mógł; postanowił się przekonać naprzód, czy istotnie się tu znajdował, a potem postarać o to, aby go jako o gwałt obwinionego ujęto.
Byli ludzie, którzy zaręczali, iż go wieczorami widzieli, poznali, i omylić się nie mogli. Nietyksza zasadził się w ciemnych krużgankach zamkowych, raz i drugi, miał pomocników chętnych, lecz Nesterackiego nie poszlakowano. Wiedziano dawniej z kim on kupczył obrokami i sianem, podesłano tam, i nie znaleziono go także. Straciwszy dosyć czasu, litwin wreście jednego wieczora już z zamku idąc, w ulicy się z nim spotkał. Nie mógł się omylić; Benedyk w pierwszej chwili chciał uchodzić, ale silny przeciwnik rzucił się na niego i krzyknąwszy na alarm, zatrzymał.
Trwało to jednak krótko, bo Nesteracki noża z zapasa dobywszy ranił go tak silnie w pierś nim, iż litwin padł brocząc we krwi na ziemię. Nim ludzie na wołanie od zamku pośpieszyli, Nesterackiego już nie było.
Rannego ciężko Nietykszę obwiązawszy na zamku, zawieziono do Radziwiłłowskiego dworu, a nazajutrz za staraniem kanclerza przy bębnie obwoływano, aby Benedykta Nesterackiego imać i do sądu dostawić jako gwałtownika i mordercę.
Co się z biedną Bietą działo?... Pocieszano ją, że rana nie groziła życiu litwina, lecz była to nowa krew przelana dla niej.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.