Na królewskim dworze/Tom III/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na królewskim dworze
Podtytuł (Czasy Władysława IV)
Tom III
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1886
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Podróż do Lwowa, którą odradzano królowi, a przy której on tak obstawał jak gdyby do niej nadzwyczajną przywiązywał wagę, miała coś w sobie tajemniczego, przynajmniej dla tych, którym Władysław się z wszystkich swoich myśli nie zwierzał.
Ci co króla od młodości znali, a widywali go teraz, znajdowali dziwnie zniecierpliwionym, roztargnionym i humoru nierównego. Niekiedy zdawał się przybitym, zniechęconym, to znowu opanowywała go jakaś samowola, duma, żądza rozkazywania, czyniąca niemiłym i niemal groźnym.
Nie był to wpływ ożenienia, bo też same symptomy w mniejszym stopniu wprzódy już się postrzegać dawały; myśl jakaś uparta ciężyła mu na mózgu. Jeden Adam Kazanowski znał go takim jakim on teraz był, teraz szczególniej, od czasu gdy Radziwiłł z senatorami sprzeciwili mu się, nie dopuszczając dalszych zaciągów i oświadczając przeciwko wojnie.
Otwarcie tłumaczył się, że te pułki i uzbrojenia tak kosztowne tylko przeciw tatarom gotował, ale Kazanowskiemu czasem duszę swą całą odkrywał.
Ten dawał mu się wylewać, uśmierzał jak umiał i mógł, ale się nie sprzeciwiał.
Wojna przeciwko Turcyi, nawspół z wenetami, z posiłkami innych państw chrześciańskich, uśmiechała mu się, ale nie ona jedna była celem.
Wszędzie dokoła widział otaczających Polskę monarchów z daleko większą władzą niż była jego. Upokarzało go to, oburzało.
— Dlaczegóżbym ja — mówił nieraz Kazanowskiemu — nie miał władzy tej uzyskać? Ojciec mój przez powolność tylko, rozbiwszy rokosz, dopuścił znowu sejmom inkwirować swe czynności i tak panować jak panowały?
Pułki cudzoziemskie wołoskie, niemieckie, węgierskie pójdą na rebelizantów, raz nauczona rozumu szlachta siedzieć będzie cicho. Król zostanie rzeczywiście królem.
Ja, oprócz moich pułków tych, mam i kozaków. Mogę ich puścić na panów szlachtę. Jeden śmiały krok taki a cale inaczej będzie wyglądać ta rzeczpospolita, w której teraz warchoły rządzą.
Myśli tych król nie zwierzał pewnie nikomu oprócz przyjaciela, a Kazanowski znał nadto ich wagę, aby śmiał komukolwiek choć cząsteczkę z nich powtórzyć; tymczasem cudem jakimś, tą intuicyą, którą miewają tłumy, szlachta biedna, nieprzenikająca wcale, nieświadoma, ślepa, w powietrzu czuła jakieś gotujące się na jej swobodę zamachy.
Są takie doby dziejowe, momenta, w których w istocie niewidome myśli ulatują w powietrzu i wszyscy je czują w sobie, połykając je w każdem tchnieniu.
Dla p. Adama Kazanowskiego szczególniej król, którego on widywał we wszystkich jego przystrojeniach i nago jakim był, musiał być osobliwą zagadką.
Staruszkom senatorom przybywającym do ucałowania ręki N. Pana, aby mu odradzać wojnę, a prosić o pielęgnowanie szacownego zdrowia swojego, odpowiadał śmiejąc się, iż te pogłoski o prowokowaniu wojny były niedorzeczne! On! ze swą podagrą! Zapewnił ich, że o pokój się tylko stara i niczego nie pożąda więcej.
Nazajutrz niemieccy pułkownicy słyszeli od niego wcale co innego i ostatek klejnotów szedł na wojsko, na działa i prochy.
Młodzież starał się rycerską sławą rozbudzić do czynów; powolniejszym starszym obiecywał krzesła i urzędy, byle się wojnie nie sprzeciwiali.
Dla jednych więc wojny nie było wcale, dla drugich stała ona tuż, nieuchronną. Kazanowski zaś jeden wiedział, że ona nie była celem ale środkiem, i że pułki zaciągane mogły się przeciwko zburzonej obrócić szlachcie, a nawet przeciwko opornym sejmującym.
W Warszawie jakiś duch nieprzyjaźny królowi rozniósł naówczas pogłoskę niedorzeczną, ale będącą signum temporis, że przyszły sejm ma się odbywać w okopach za miastem, we dworze niedokończonym biskupa kijowskiego, a dziesięć tysięcy żołnierza stanie przeciw warchołom i na dany znak druga rzeź Ś. Bartłomieja!
Dziwaczna ta plotka, rozumie się, jak zgniły opar unosiła się tylko nad nizinami; nie powtarzał jej nikt po dworach i pałacach senatorskich, ale w ulicy, w rynku, pomiędzy mieszczanami obiegała sobie swobodnie, i znajdowali się tacy, co jej wierzyli.
Kto ją puścił? Bog jeden wiedział!
W najrozmaitszych formach objawiało się to poczucie, iż król, który napozór bawił się tylko z dziewczętami, o czem także wiedział świat cały, knował jakiś zamach na swobody rzeczypospolitej.
— A! — szeptali mali żaczkowie polityczni — odzywa się w nim krew rakuzka!
Inni śmiali się z tych bałamuctw, wcale im nie dając wiary, chociaż, jakeśmy mówili, nie były one bez pewnej podstawy.
Król chętnieby był przedsięwziął coś podobnego, gdyby znalazł sprzymierzeńców. Ale oddani mu ciałem i duszą Kazanowscy, rozpieszczeni łaskami fortuny, wcale się do tego nie zdali. Gotowi byli słuchać, pragnąć, ale ręki do tego przyłożyć — nigdy.
Śmielszym może byłby kanclerz Ossoliński, lecz nie miał ani przyjaciół, ni poparcia. Stał odosobniony, a z królem nawet, choć się rozumieli w polityce, temperamentami i charakterami się nie godzili. Król miał jakąś odrazę do znakomitego mówcy i statysty a Ossoliński pono niewysoko króla szacował.
Wyjazd króla nagły do Niepołomic, gdy go senatorowie błagali, aby zaniechał podróży, miał jakiś pozór ucieczki. Nie pożegnawszy nalegających, umknął przed nimi.
Ztąd już zaproszony wcześnie przez pana wojewodę krakowskiego do wspaniałej rezydencyi w Wiśniczu, nie zabawiwszy nawet dla łowów w tym zameczku tylu wspomnieniami poprzedników drogim, natychmiast udał się w gościnę do niego.
Orszak króla i królowej na ten raz wcale nie odpowiadał upodobaniu w przepychu i elegancyi Władysława i stosunkowo był szczupły. Dziwiono się jego skromności.
W Wiśniczu przy stole król to się zdradzał z rycerską niecierpliwością wojenną, to nagle milknął i stawał się ostygłym.
Zdawało się, że pilno mu było do Lwowa, bo dosyć pośpiesznie i nie odpoczywając prawie na Tarnów, Sędziszów, Rzeszów, Przeworsk, ciągnął król do Jarosławia, gdzie się właśnie sławny jarmark rozpoczynał, a ztąd na Janów do Lwowa.
Tu odpoczywano dni kilka, które królowa zużytkowała, oglądając kościoły i klasztory. Król nieustannie przyjmował przybywających, miewał narady i rozmowy przy drzwiach zamkniętych, powoływał różnych panów — zajętym się okazywał bardzo.
Najgorzej na tej podróży wychodzili nieszczęśliwi francuzi do wygód przywykli. Po drodze wypadały popasy i noclegi w szopach, które naówczas w większej części kraju zastępowały gospody. Dla króla i królowej, dla kilku najbliższych im osób, ławka, krzesło, stół się znalazł zawsze, a pościel i łóżka żelazne mieli z sobą; dwór napróżno się domagał posłania, przynoszono mu słomę stęchłą lub siano. Najpotrzebniejszych sprzętów nie było.
Przeklinano kraj barbarzyński, wtem nagle nazajutrz zjawiał się gdzieś na stoku góry pałac, z całą wykwintnością europejską i przepychem urządzony, i z tej barbaryi francuzi wpadali, jak różczką czarodziejską przeniesieni do raju. Tych zmian dekoracyi pojąć oni nie mogli. Zdało im się niezrozumiałem, aby cywilizacya i zbytek ocierały się tak poufale o tę surową prostotę.
Jeszcze niepojętszem dla nich było, gdy widzieli takiego panicza po europejsku wychowanego, który im w rozmowie i przy stole doskonale dotrzymywał placu, gdy na nocleg przybyli, wesoło się kładł na gołej ziemi, siodło podłożywszy pod głowę.
Mięszanina ta rycerskiego zahartowania i pańskiej wykwintności była im niezrozumiałą, jak kraj ten cały w ogóle.
Ze Lwowa królestwo zaproszeni udali się do Wiśniowieckich, do Wiśniowca, gdzie ich po książęcemu przyjmowano. Wszędzie po takich domach pańskich wino się lało strumieniami, stoły uginały pod srebrami. Na wyjezdnem musieli królestwo oboje i poseł przyjąć na pamiątkę kosztowne podarki. Królowi dostał się przecudnej urody koń pod wierzch z siodłem i rzędem turkusami i rubinami sadzonym, z tarczą i koncerzem stosownemi. Mało co mniej kosztownego rumaka otrzymał p. de Brégy. Królowej ofiarowała księżna wspaniałą kolebkę z sześcią woźnikami tarantowatemi, zewnątrz, wedle ówczesnego zwyczaju, obitą aksamitem, a wewnątrz złotogłowem.
Przyjęcie to w Wiśniowcu niezmiernie gościnne i po polsku natarczywe, skończyło się późno w noc na tem, że biesiadujących do łóżek poodnosić musiano.
Król był w raźnym humorze i żartował sobie trafnie z delikatnego p. de Brégy.
Gdy przyszło opuścić Wiśniowiec, gospodarstwo przeprowadzili króla i królowę o milę za miasto, gdzie pod namiotami czekało zastawione śniadanie. Tu dla zabawy N. Pana, który myśliwstwo lubił, nagle wypuszczono jelenia; jeźdźcy i psy rzuciły się za nim. Ścigany zwierz wpadł między namioty, ale go natychmiast ujęto i zabito.
Wiele zależało królowi na widzeniu się poufnem z synem hetmana Koniecpolskim.
Cień tego znakomitego, niedawno jeszcze zmarłego męża, po którym rzeczpospolita nosiła żałobę, stał jeszcze tu panując żywym. Syn, zdawało się że odziedziczy wielki umysł i zdolności ojcowskie, jak w spadku wziął po nim wpływ i znaczenie.
Oczekiwano na króla w Podhorcach. Liczyły się one naówczas do najwspanialszych, najwykwintniej urządzonych w Polsce rezydencyj pańskich. Położenie piękne sprzyjało ich przyozdobieniu, na które hetman nie żałował.
Całą ulicę do zamku wiodącą, na przyjęcie państwa zajmowały szpalerem ustawione przepyszne i bogato strojne pułki tatarskie i niemieckie nowozaciążne.
Wśród huku bębnów, trąb i okrzyków, Władysław IV wjechał na wspaniałe podwórce.
Zamek w Podhorcach na wzgórzu, okrytem naówczas lasem w znacznej części, złożony był z dwóch bocznych skrzydeł i głównego gmachu, a budowa jego, rozmiary, wykończenie smakowne, francuzów nawet zachwyciły.
Sekretarz królowej Desnoyers, który spisywał skrzętnie wrażenia swojej podróży, odchwalić się nie mógł Podhorzec, ich uroczego położenia i wytworności urządzenia.
Jak wszystkie budowy z tej epoki u nas, Podhorce wewnątrz pełne były sztukateryi, rzeźb i malowideł.
Trzy terasy ogromne stanowiły zejście do ogrodu, który zamek otaczał. Na pierwszym z nich znajdowały się dwie wielkie i wytwornie przyozdobione groty, które nawet tym co sławne w St. Germain en Laye oglądali, wydały się nieustępującemi im, na ostatnim jedna grota olbrzymia otwierała się widokiem na rozległą okolicę. Ta cała była przybrana posągami naturalnej wielkości, z muszli i kamyków zlepionemi.
Fontanny przyozdabiały ogród utrzymywany z pańskim przepychem.
Gdy wieczorem królestwo zasiedli do stołu, na galeryi odkrytej, z której widok się roztaczał na dolinę ku Brodom, gospodarz wnosząc zdrowie królewskie, kazał dać znak racą umówiony i w tejże chwili o dziesięć mil odległa twierdza w Brodach hukiem kilkudziesięciu dział odpowiedziała.
Wprzódy nim huk ich się dał słyszeć, ujrzano na wieczornem niebie jakby zapaloną łunę, której blask się odbijał na chmurach.
Widok z zamku na ten krajobraz na krańcach w ogniu stojący, w istocie był wielkiej piękności.
Władysław nawet, zwykle obojętny, uśmiechnął się gospodarzowi, a francuzi pozrywali się z miejsc, aby lepiej przypatrzeć tym czarom.
Długo, pocichu, wieczorem król się naradzał z Koniecpolskim, ale spoczywać tu nie mógł długo. Nazajutrz wyruszono w dalszą podróż do Brodów.
Twierdza ta i osada w znaczniejszej części była dziełem zmarłego hetmana Koniecpolskiego. Wzniósł on je tu wśród mokrej, błotnistej niziny, a dotąd wszystko jeszcze prawie było z drzewa, gdzieniegdzie tylko cegłami poczynając się okładać.
Kurtyny nawet twierdzy drewniane jeszcze były. Maleńka cytadela o pięciu bastyonach murem się dopiero umacniała, a jedyną jej ozdobą była na części muru wzniesiona piękna kamienna galerya.
Hetman zamierzał tu wspaniały wznieść zamek, gdy śmierć rozlicznym jego pracom koniec położyła. Staraniom jego winne były Brody niedawno zaprowadzone fabryki kobierców perskich, które persowie umyślnie sprowadzeni wyrabiali. Tak samo holendrowie i flamandy mieli warstaty płócien cienkich damaszkowanych, a włosi wyrobów złotniczych. Oprócz nich, cudzoziemców rękodzielników różnych mnóztwo osiedlało się przy pomocy i opiece Koniecpolskiego i osada byłaby zakwitła przemysłem, gdyby nie zabrakło tego, który w nią tchnął życie.
Hetman, który zmarł nagle w sam dzień królewskiego wesela, żył tu jeszcze w swych dziełach i synu.
Po tych pańskich przyjęciach w Podhorcach i Brodach, następny nocleg przypadł nieszczęśliwie w szczupłym dworze szlacheckim, a francuzi trochę popsuci, nie mogli się pogodzić z niewygodami jego.
Pocieszano ich tem, że następnego dnia przyjmować miała wdowa Sobieska, która się już do tego wcześnie przygotowała.
Tu znaleźli znowu dom pański, a na odjezdnem król dostał w podarku cug pięknych koni, a królowa ogromny srebrny dzban moskiewskiej roboty, z wprawionemi w niego kilkaset starożytnemi medalami.
Zawrócono ztąd znowu do Jarosławia, tak chciał król, a miał w tem swe tajemnicze pobudki, z których się nie tłumaczył.
Był to czas jarmarku sławnego, na który zazwyczaj zjeżdżało się mnóztwo kupców tureckich, perskich i włoskich; w tym roku jednak rozsiane pogłoski o wojnie z Turcyą znaczniejszą ich część wstrzymały. Z obcych znalazło się tylko trochę węgrów, niemców i kilku francuzów.
Naostatek zboczył król jeszcze w gościnę do Zamojskiego, gdzie go wspaniale przyjęto. Wszędzie starał się ujmować sobie, ale prawie z każdym mówił inaczej. Jednał sobie obietnicami niektórych, innych zapałem rycerskim i żądzą sławy rozgrzewał, zapewniał o swej łasce, jeżeli z ufnością szli za nim. Nigdy go tak ujmującym i uprzejmym, tak poufałym nie widywano. Wielu też serc skłonił ku sobie, ale z mowy jego tak nic jasnego i pewnego wnioskować nie umieli, że czekać musieli, aby się to wyklarowało.
Sejm przyszły obiecywał to wszystko postawić otwarcie, jawnem.
Wszędzie na wyjezdnem obdarzano N. Państwo, Zamojski też królowi złożył czaszę złotą pełną starożytnych monet złotych, a Maryi Ludwice bransolety brylantowe, które na kilka tysięcy talarów cenili francuzi.
W Sandomierzu czekały na króla i królowę statki, któremi dopłynąć mieli wygodnie i mniej znużeni do Warszawy. Władysław szczególniej cieszył się tem, że będzie się mógł do półdnia wylegać na łóżku.
W ciągu tej podróży królowa miała zręczność bliżej się poznać z krajem i obyczajami, oswoić z niemi, ale była to też jedyna korzyść jaką z niej odniosła.
Władysław zostawując jej swobodę zupełną, trzymał się osobno, a gdy zmuszonym był zająć miejsce obok żony, zabawić się razem z nią, okazywał jakby naumyślnie najzimniejszą obojętność, na którą w końcu duma i poczucie godności niewieściej nie dozwoliły królowej okazywać się zbyt wrażliwą.
Uśmiechała się więc wesoło, choć z goryczą w sercu.
Francuzi ciekawi i plotkarze, codzień prawie donosili jej usłużnie o przygodach króla, któremu Pac i Platenberg rozrywek dostarczali.
Opowiadano pocichu, że stroili proste wiejskie dziewczęta w sukienki wykwintne, nadawali im szlacheckie szumno-brzmiące nazwiska, i zabawiali tem N. Pana.
Królowa znudzona, w końcu sekretarzowi mówić sobie o tem zabroniła.
Dla biednej Bietki cała ta, dosyć długa i męcząca podróż, była nieustannem utrapieniem, bo się z francuzami kłócić musiała, broniąc kraju, który oni, zwłaszcza złośliwy Desnoyers, w najpoczwarniejszych barwach malowali.
Sekretarz, gdy mu zabroniono przynosić skandale, bawił królowę dowcipnemi spostrzeżeniami o Polsce, malował ją po swojemu, i często wywoływał od polskiego dziewczęcia ostre i śmiałe odpowiedzi.
Wszystko to razem znudzoną czasem Maryę Ludwikę potroszę rozrywało.
— Królowie polscy — mówił raz Desnoyers — muszą podróże odbywać z małym orszakiem. Przyczyna prosta, dla znaczniejszej gromadki w tym kraju niepodobna ani pomieszkania znaleźć, ani pokarmu podostatkiem. Musimy z sobą ciągnąć całe śpiżarnie, pościele, a nawet obroki dla koni. W gospodach polskich na równej stopie mieszczą się bydło i ludzie. Stoły, krzesła, ławki, garnki, rądle, kubki, musimy mieć z sobą, bo ich po drodze brak. W jednej szopce popasałem często razem z wołem, wieprzem i owcami.
Zżymała się Bietka.
— Nasi ludzie zahartowani są i rycerscy — szeptała.
— W miastach nieco lepiej juścić — ciągnął dalej francuz — czworonożni goście stoją osobno.
Prawda, dwory wielkich panów, Koniecpolskich, Lubomirskich, Zamojskich, urządzone są wedle obyczaju europejskiego, ale nam co potem? Król, królowa, poseł, parę osób korzystają z tego, my biedacy musimy iść pod szopy.
— Panowie pieszczeni jesteście — mruczała Bietka — u nasby się wstydził mężczyzna poskarżyć, że nie miał łóżka.
— Ja też ten obyczaj szanuję i zazdroszczę go — mówił szydersko Desnoyers. — Sam na to patrzałem i patrzę, wyjąwszy magnatów, cała reszta szlachty sypia na ziemi gołej lub na małych materacykach, które koniom pod siodło podkładają, aby się nie zacierały. Służba wprost legiwa na ziemi, na wozach, bardzo szczęśliwa gdy garść słomy dostanie. My zepsuci, cierpimy wiele. Polacy zdrowi i silni wytrzymują wszystko.
— Tego obyczaju nie daj Boże, abyśmy się pozbyli — mówiła Bietka — nam z nim dobrze.
Uśmiechała się królowa.
— Nie można mi mieć za złe — ciągnął dalej francuz — że ja N. Pani królestwo jej daję poznać w jego prawdziwem świetle.
Nieprawdaż, że zrana pierwsza rzecz po przeżegnaniu się, wychylić spory kielich gorzałki. Piją tu ją jak u nas wino... i często głowy zawraca.
— Jak waćpanom wino — dodawało dziewczę.
— Powtarzam to co słyszałem tu od panów świeckich i duchownych — ciągnął niezmordowany Desnoyers — a czegośmy też w ciągu podróży doświadczyli, że niema w świecie drugiej tak korzennej kuchni jak polska. Bogaty pan w rok wydaje niemniej 20.000 franków na te przyprawy. Podkanclerzy biskup chełmiński sam mi mówił, że go korzenne ingredyencye w rok 17.000 liwrów kosztują. Zatem idzie, że pić dużo potrzeba, a nie innego wina tylko węgierskie lub hiszpańskie. W Wiśniowcu jeden wieczór pewnie kilka tysięcy kosztował.
Co ichmość za zboże i konopie wezmą, to za wina i sukna wydadzą. Sam słyszałem od holendrów, że korzennych towarów do Polski idzie więcej niż na całą Europę.
Obrona przeciw szyderskim spostrzeżeniom p. Desnoyers i innych francuzów i francuzek, przypadała zawsze na jedną Bietkę, ale miała ona oprócz tego inne, trudniejsze do spełnienia zadania, gdy królowa rozpytywała ją poufnie o przeszłość i życie męża. Marya Ludwika chciała być świadomą wszystkiego, aby być panią położenia. Zaniedbywana i lekceważona, pomimo to codzień zyskiwała na powadze i znaczeniu. Obwiniona o płochość, okazywała się surową i pobożną, nikt jej nic zarzucić nie mógł. Dostojeństwo swe nosiła z taką powagą i swobodą, jakby do korony zrodzoną była. Obok często niezrozumiale zmiennego humoru Władysława, w każdym jej kroku czuć było obrachowaną wytrwałość i zmierzanie do jednego celu. W ciągu podróży, gdy Władysław IV okazywał się coraz inaczej przed tymi, z którymi się spotykał, ona zawsze była jedną, a nawet zniechęcony i uprzedzony mąż, jednego wyrazu niezręcznego zarzucić jej nie mógł.
Czuwała też nad swoim dworem, aby nie stracił poszanowania w obcym kraju. P. de Brégy nie należał właściwie do niego, ale przedstawiał tu Francyę, a płochość jego była dla Maryi Ludwiki bolesną. Wybierając się w tę podróż lekkomyślny francuz zabrał z sobą ładną niemeczkę, sądząc zapewne, że quod licet Jovi, licet bovi. Desnoyers i panna Langeron podszepnęli o niej królowej, która przez ks. de Fleury poleciła mu natychmiast się jej pozbyć. P. de Brégy skłopotany usiłował się wytłumaczyć tem, że niemka była prostą praczką, bez której koronki jego obejść się nie mogły, potem że miała powołanie do stanu duchownego, chciała wstąpić do klasztoru, i niepodobna jej było rzucić na pastwę pokusom i światu!
Zajęty swemi wojennemi planami król, w ciągu całej podróży nie przestawał się zajmować niemi, odbierał doniesienia, wysyłał rozkazy i niecierpliwił się tem wielce, że zewsząd dochodziły go skargi na gwałty i nadużycia, których się zaciążne jego pułki dopuszczały.
Wielkopolska oburzona nimi, groziła zebraniem sił własnych dla odparcia ich jak najeźdzców.
Z drugiej strony senatorowie niechętni wszystkim tym przygotowaniom, wołali głośno, że patentów dla nowozaciążnych kanclerze nie pieczętowali, że je król samowolnie pod prywatną swoją pieczęcią wydawać rozkazał. Był to więc bezprawy zamach na swobody, na prawa rzeczypospolitej.
Król przed jednymi wręcz wszystkiemu zaprzeczał, drugim uśmiechał się i szeptał, że na nic nie zważając, na swojem postawi.
Ufał w to, że podróżą, ujęciem gromadki senatorów, sejm przygotuje dla siebie powolnym i przeprowadzi co zechce.
Z ramienia jego tymczasem nalegano ciągle na Maryę Ludwikę, aby znowu pożyczyła pieniędzy na wojsko. Król ofiarowywał w zastaw klejnoty, a w razie odmowy groził gniewem.
Na te nalegania królowa najczęściej nie odpowiadała nic lub coś dwuznacznego, słuchała; trudno było jej myśli odgadnąć.
Desnoyers wszakże odebrał potajemny rozkaz, aby trzykroćstotysięcy talarów, które królowa miała złożone w Gdańsku, do jej rozporządzenia w gotowości były.
Kazanowski dowiedział się pierwszy o tem, i lice N. Pana na chwilę się tryumfującym rozjaśniło uśmiechem.
W Sandomierzu nie odpoczywano długo. Statki, nad któremi powiewała mało znana flaga polska, z ręką mieczem uzbrojoną, stały kobiercami i zielenią przystrojone u brzegów. Królestwo siedli na nie wśród tłumów ludu, okrzykujących oboje.
Podróż była jakby przejażdżką dla rozrywki i wypoczynkiem.
Przodem do Warszawy wysłana część dworu zawiozła tam wiadomość, kiedy prawdopodobnie królestwo przybyć mieli. Pięknego, ciepłego, jesiennego wieczora, Warszawa niemal cała wysypała się na brzegi dla powitania powracających.
Senatorowie, urzędnicy dworu, pozostali w stolicy, czekali na króla; tłumy zbiegły się przez ciekawość. Nie widać w nich było tego przywiązania, na które król nie starał się nigdy zasłużyć. Gromady stały przypatrując się niezwykłemu widowisku, ale w nich serce nie biło. Król nie uradował się patrząc na swój zamek, wiedząc, że tam na niego czekały troski, a szczególniej sejm ten, który kwestyę wojny miał rozstrzygać. Tylko cudzoziemskie pułki, których część stała u brzegów, siły te niezależne, własne jego, w pewną dumę wbijały Władysława. Zebrał je pomimo wszystkich, przeciwko wszystkim. One i kozacy, z którymi się porozumiewał, dawały mu siłę, jakiej (zdało mu się) poprzednicy jego nie mieli.
Gdy główny statek przybiwszy pod zamkiem, witany był przez duchowieństwo i świeckich panów senatorów, drugi, mieszczący w sobie część dworu, zbliżał się poniżej ku wybrzeżu. Tu z panią des Essarts i panienkami Maryi Ludwiki znajdowała się Bietka. Oko jej w tłumie szukało może kogoś, niepewne czy go znajdzie, nareście spuściła wzrok i roztargniona przebiegła kładeczkę dzielącą od lądu, na który już stąpić miała, gdy uczuła uścisk i obejmujące ją ręce ojca.
Płaza stał przed nią poruszony, przejęty tak, że mówić nie mógł, łkając, ściskając ją, szukając na twarzy dziecka śladów tego co przecierpiało. Znalazł w istocie Bietkę spoważniałą, smutniejszą, zmęczoną, bez tej młodej, trzpiotowatej wesołości, którą miała gdy ją po raz pierwszy u Bieleckich zobaczył. Pobyt przy królowej, wtajemniczenie w tyle gorzkich życia zadań uczyniło ją starszą.
Płaza nie mógł się teraz nią nacieszyć; przeprowadził tylko do wrót zamkowych, i pożegnał.
Nazajutrz mieli się zejść u Bieleckich.
Córka na twarzy ojca nie mogła odgadnąć, czy z sobą przywiózł pociechę, czy zawód; nie mówił jej nic o sobie.
Drugiego dnia po przybyciu z powrotem do stolicy zostało z podróży mgliste tylko wspomnienie i podarki, jakiemi się ona przypominała. Król powracał tak niepewien skutków jej, to się ciesząc, to powątpiewając, iż żadnej z tego miary powziąć nie było można o osiągniętym celu. Najwidoczniejszem było, iż rad wracał do wygodnego krzesła, w którem go noszono, do swojego Ujazdowa, do wieczornych zabaw i towarzystwa.
Zaraz nazajutrz Pac, Platenberg i ich pomocnicy ze żniwem pogłosek poczęli się ściągać.
Jedni utrzymywali, że król mógł w sejmie rachować na zwycięztwo, drudzy położenie znajdowali bardzo niebezpiecznem i groźnem.
Niemożna było utaić tego królowi, że, wyjąwszy pewne koło zupełnie mu oddanych senatorów, ogromna ich większość ze szlachtą razem gwałtownie się oświadczała przeciwko wojnie. Powtarzano głośno słyszane z ust Radziwiłła wyrazy, że prędzej sobie da ręce uciąć niż jakiekolwiek patenty lub uniwersały, tyczące się samowolnych zaciągów, przypieczętuje. Za jego przykładem szli mimowolnie kanclerze koronni.
Król uśmiechając się poruszał ramionami.
— Niechże mi dadzą pokój przypisując wywoływanie wojny! O niczem nie wiem, ale przewidywać muszę, że turcy nas napastować mogą! Tiepolo przybył nie dla żadnych układów, winszował mi wesela. Mnie bawi oręż, cekhaus, wojsko; maż mi być wzbronione własnym kosztem je ściągać?
Si vis pacem, para bellum, gotujemy się obronno.
Całe to postępowanie króla można było zarówno nazwać zagadkowem i zuchwałem; nie dziw też, iż mu przypisywano spisek, że każdy pułk nowozaciążny wskazywano jako sprowadzony na poskromienie szlachty.
Sejm — szeptano — zobaczycie, zwołają go w okopach na dworcu kijowskiego biskupa i tam polska aurea libertas przez żołdactwo zamordowaną zostanie.
Zuchwalstwo pułków królewskich poniekąd te plotki usprawiedliwiało. Władysław IV napastowany o to ciągle, nie mając pokoju w Warszawie, nagle, ledwie się opowiedziawszy Maryi Ludwice, wyruszył, pod pozorem łowów, do Płońska i oświadczył, że tam do sejmu pozostanie.
Usunięcie się to z widowni mogło też być rozmaicie tłumaczonem.
Królowa zgodziła się na pożyczenie pieniędzy, biorąc w zastaw klejnoty. Pac i młodzież rada była temu, że król uciekł do Płońska; tu życie jego mniej było na oku niż na zamku i w Ujazdowie. Amandy nie było, Władysław potrzebował rozrywek... na uboczu pomocnicy i dostarczyciele ich więcej mieli swobody.
Gdy król tak dosyć niepewnemi kroki idzie dalej ku rozwiązaniu wielkiego zadania swego, królowa mniej widocznie ale daleko wytrwalej posuwa się naprzód, jednając ludzi, zyskując poszanowanie, zapewniając sobie wpływ i znaczenie.
Wiedzieli wszyscy bliżsi, iż Władysław otrzymując pożyczkę od żony, zmuszonym był dać jej słowo, że na żaden urząd wyższy bez wiedzy jej mianować nie będzie. Klejnoty oddane w zastaw nie starczyły jako zapewnienie; nominacye na krzesła i urzędy przynosiły dochód, bo zwykle je podarkami znacznemi okupywano. Napozór więc to przyrzeczenie króla zdawało się tylko ubezpieczeniem dochodów Maryi Ludwiki, ale w jej myśli było pierwszym szczeblem do pozyskania wpływu na sprawy krajowe.
Bystrzejsi ludzie, Kazanowscy, Radziwiłł, Ossoliński, nie mogąc nic zarzucić królowej, widzieli już, że z czasem ona tu panować będzie. Władza ta nie obiecywała się jawną, królowi zostawiała jej pozory, sobie rzeczywiste posiadanie. Daleko jeszcze było zapewne do zdobycia tego stanowiska, lecz wszystko je zapowiadało.
Naprzemiany łagodną i ustępującą, to zimno upartą, to obojętną się stawiąc, Marya Ludwika powoli, nieznacznie rozszerzała zakres swojego wpływu.
Dotąd nawet udało się jej, nie wywołać nieprzyjaźni jawnych i niechęci, a miała wiele wielbicieli i zapalonych sprzymierzeńców.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.