Na pensyi/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na pensyi |
Podtytuł | Powieść dla młodzieży |
Wydawca | Redakcja „Przyjaciela Dzieci“ |
Data wyd. | 1903 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Z trzech stron pokoju drzwi naraz otworzyły się gwałtownie i wielka sala rekreacyjna zawrzała gwarem. Kilkadziesiąt dziewczynek różnego wieku wbiegło tam trzema wejściami — niby fala wezbrana; wciąż jeszcze napływało ich więcej. Grad pytań, odpowiedzi, żartów, pocałunków i wybuchów śmiechu ożywił puste przed chwilą ściany. Zrobiło się tak wesoło i tak gwarno, iż niepodobna sobie wyobrazić, jakim cudem porozumiewały się, szepcząc, dwie przyjaciółki spragnione zwierzeń.
Jest to pora tak zwanej wielkiej pauzy; słońce zalewa pokój, złoci ściany, posadzkę, mnóstwo ciemnych i jasnych główek, — dodaje życia temu, co samo przez się jest życiem najbujniejszem — wesołości temu, co samo jest weselem, ponieważ jest młodością.
— Co będziesz robiła dzisiaj po południu?
— A wy gdzie wieczór spędzicie?
Wszak można jutro nauczyć się lekcyj.
— Kazia pewno do teatru się wybiera.
— Znów do teatru?
— Tak.
— Szczęśliwe stworzenie!... Ciągle się bawi, a to wszystko dlatego, że ma dorosłą siostrę.
— Wielka mi też racya!
— Bardzo wielka, bo panna Wanda nie chce bez Kazi z domu się ruszyć.
— Co mówisz!? Pierwszy raz słyszę o takiej siostrze. Moje wiecznie się bawią — ani nawet wspomni która, czy ja mam kiedykolwiek rozrywkę, choćby najmniejszą.
— Teonia i Lola kupiły sobie śliczne łyżwy; muszę mieć takie, żeby niewiem co!
— Idziecie na ślizgawkę? A gdzie?... Może i ja z wami i Felka...
Nie darowano Kazi.
Koleżanki kazały jej się wytłómaczyć, z jakiego powodu towarzyszy starszej siostrze na zabawach. Dziewczynka opowiada historyę bardzo prostą, a taką wzruszającą, że głos jej się łamie; Zosia ma łzy w oczach, Józia odchodzi, aby je ukryć, Stefcia rzęsami długiemi zasłania.
— Było nas sześcioro, zostało tylko troje: dwie „jedynaczki,“ jak nas nazywa biedny tatuś, i jedynak. Wandzia miała towarzyszkę w Alince, rok od siebie młodszej; kochały się bardzo, nie rozłączały nigdy. Alinka umarła, teraz więc...
— Przestań! — woła Józia — to okropne!
— Czy dawno? — szeptem, cała drżąca, pyta Zosia.
— Trzeci rok. Ale dopiero tej zimy Wandzia zdjęła żałobę.
— Bywa na balach i ty z nią?
— O, nie! tańczyć nie może... taka słaba... do teatru jednak lub na koncert łatwiej już daje się namówić. Gdybym z nią nie pojechała, wspomina zaraz Alinkę, rozpacza, — ona w jednym pokoju, tatuś w drugim. Później zamiast rozrywki mamy w domu chorobę. Więc chociaż trudno czasem wydążyć z lekcyami, często za mało sypiam i głowa mię boli, muszę być Alinką dla Wandzi. Nie zazdroście mi więc... Koleżanki rzuciły się do Kazi i uściskały ją serdecznie.
— Biedna Kazia, droga, kochana! — powtarzały z ubolewaniem!
— Ale ktoby się spodziewał! Tyś zawsze uśmiechnięta, zawsze wesoła!...
— Czyż mogę być inną? Tatko tyle wycierpiał, tyle przeszedł!... Gdybyście słyszały, jak mówi teraz: Sieroty moje, mam was już tak mało, a pragnę widzieć szczęśliwemi... Gdy się śmiejecie, wstępuje we mnie otucha, zapominam, czy byłem kiedy smutny, czy kiedy cierpiałem. Kazik — tu przytula mnie do serca — to najczęściej twoje dzieło. Dla takiej nagrody warto łzy ukrywać, chociażby to nawet było bardzo trudne...
— O tak, masz słuszność... warto!
— Prawda, ale jabym tego nie potrafiła — odparła jedna z młodszych dziewczynek.
— I ja nie.
— Ani ja.
— Widać, żeście się nie znalazły nigdy w takiej potrzebie...
— Korczyńska! podchwyciły zdumione panienki i spojrzały na mówiącą.
— Patrzcie!... a ty skąd wiesz?
— Wiem.
— Przechwala się, żeby zaciekawić. Co ona tam wie!
— Może i wie.
— Alboż ją zna która? Nie bywa u żadnej, choć my wszystkie komunikujemy się ze sobą.
— Istotnie, to szczególne! Bywamy u siebie, jedna tylko Tecia, jak prawdziwy odludek, żyje na uboczu...
— Coś w tem jest.
— Nigdy się nie zastanawiałam, a jednak to dziwne...
Panienka, będąca przedmiotem powszechnej uwagi, zdawała się zmieszaną. Na twarz jej wybiegły rumieńce i spuściła oczy.
— Mówże, kiedy zaczęłaś — nagliły koleżanki. — Łatwo morały prawić, lecz gdy w nich jest cokolwiek sensu, trzeba dowieść, dlaczego tak lub owak powiedziałaś.
— Dajcie pokój — rzekła Kazia. — Mówi słusznie, choć dowieść pewno nie potrafi.
— Nie! — wołano zewsząd — niech dowiedzie. Kto wygłasza tak stanowcze zdania, musi być lepszym albo rozumniejszym od innych, kiedy chce nauczać i strofować.
— Udaje osobę doświadczoną bardzo, niech więc tem doświadczeniem podzieli się z nami.
Wzrok dziewczynki błysnął gniewem. Wyprostowana, z zaciániętemi dłońmi, głową w tył odrzuconą, stała tak przez chwilę. Sądzić było można, iż rzuci się na pierwszą z brzegu koleżankę. Potem z ust jej wybiegły krótkie, lecz wyzywające słowa:
— A jeśli nie chcę, to któż mię przymusi.
I pełna lekceważenia odeszła w głąb pokoju. Nie wiadomo, jaki byłby rezultat sprzeczki, cała bowiem klasa czwarta, lubiąca wojować „o zasadę,“ często dla samej przyjemności wojowania, czuła się obrażoną, gdy ktoś drzwi otworzył i w powietrzu zakołysał się kosz wielkich rozmiarów, potem drugi, jeszcze większy, a dopiero za niemi weszła kobieta mała, drobna, okryta czarną chustką.
Z uśmiechem przyjaznym ukłoniła się i stanęła przy drzwiach; panienki powitały ją hałaśliwie:
— Królowa obwarzanków!
— Ptysiowa!
— Pewno pączki ma i babki z kremem.
— Królowo! mnie parę babek...
— Mnie pączków, mnie!
— Tylko prędzej, boście się spóźnili, i teraz nie zdążymy pewno zjeść.
— Przepraszam! tłómaczyła się kobieta, nazwana królową. Człowiek też kłopoty swoje ma i od zmartwień wolnym nie jest, więc czasem, pomimo chęci najszczerszej, wolnym nie jest i od tego, aby czegoś złego nie zrobił. Niech panienki łaskawie darują.
— Ależ co znowu! nic się nie stało!... — upewniały dziewczynki, zaglądając do koszyków, napełnionych ulubionemi przysmakami. — Lepiej późno niż wcale, bo ponieważ my starsze dałyśmy sobie słowo, że tylko u was kupować będziemy, a z domu prawie żadna nic nie przynosi, więc jeść się chce, aż strach!
— Co tam nowego macie? co to jest? Aaa! ciastka ptysiowe, świeżutkie, jeszcze ciepłe, jak mamę kocham!
— Może panienkom się przydadzą, bo pięknie wyrosły.
— Przydadzą się, przydadzą!... I w mgnieniu oka ptyś między kilka dziewczynek podzielony został. — Patrzcie, próbujcie, jaki smaczny!
— Prawda, wyśmienity!
— Wszystko, co Królowa upiecze, jest doskonałe!
— Bóg zapłać, Bóg wam zapłać — powtarzała kobieta, zbierając pieniądze i wydając resztę, a w miarę tego, torebka, zawieszona u pasa, niegdyś czarna, obecnie pożółkła od starości, pęczniała coraz bardziej.
— Wy mi dajecie chleb, co zrobiłabym bez was?
— A my co bez was? — podchwyciła Olunia Żarska, znana w klasie trzpiotka. A my co?
— Robaczku złoty!.. — rozrzewniła się babina.
— Złoty, tak, właśnie tyle się należy. Tyle zjadłam i płacę gotówką.
Mała figlarka dobyła pieniądze i zaczęła liczyć:
— Trzy ptysie, dwa pączki, cztery wafle, możecie mi wierzyć. Kiedy mówię, że tyle zjadłam, tak jest napewno. — Korczyńska, dodała po chwili, w stronę koleżanki się zwracając — czemu nic nigdy nie kupujesz? To bardzo brzydko! Zobowiązałyśmy się wszystkie, czemu ty jedna stoisz na uboczu? Królowa i od ciebie powinna zarobić. A może? — tu powstrzymała się i rumieniec na twarz jej wystąpił...
— Chodź, pozwól, kupię ci ptysia, jest wyborny. Chodź-że prędzej!
Zamiast odpowiedzieć na propozycyę koleżanki, przyjąć obwarzanek lub też podziękować, Korczyńska, bardziej niż przedtem zachmurzona, jadła bułkę.
— Weź, moja droga, zrób mi tę przyjemność — prosiła Olunia, ciastko jej podając.
— Nie chcę, dziękuję ci!
— Dlaczego?
— Bo... bo to wcale nie wypada!.. za nic!.. — odparła żywo i zarumieniona uciekła. W tej chwili, na głos dzwonka, rozmowy, śmiechy, powtarzanie lekcyj — wszystko odrazu się urwało.
Wielki ruch powstał: młodsze dziewczynki biegły, starsze poważniej ruszyły za niemi. Cisza zaległa salę.