<<< Dane tekstu >>>
Autor Karolina Szaniawska
Tytuł Na pensyi
Podtytuł Powieść dla młodzieży
Wydawca Redakcja „Przyjaciela Dzieci“
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Kobieta w czarnej chustce szła prędko po schodach z pustemi koszami i prawie pędem przez sień wybiegła na ulicę. Twarz miała uśmiechniętą, z oczu jej biła radość. Nie śmiać-że się, nie cieszyć, gdy kosze leciutkie niby piórko, i torebkę nabitą pieniędzmi poniesie dziś do domu. Dużo napiekła, dwa razy tyle co zawsze i sprzedała wszyściuteńko. A stróżka i sklepiczarka odradzały przecież!... Były tak pewne swego, że ją, biedaczkę, strach ogarniał.
— Moja pani — mówiły — wszak z dobrego serca tłómaczymy, bo nie widzi nam się jakoś... Panny z pensyi dobrze jeść lubią, trudno im utrafić... dwom, trzem trudno, cóż dopiero tylu! Jedna jadłaby to, druga tamto, — ty głową kręć, przyprawiaj, żeby im smakowało, inne tymczasem nosami krzywią, urągają: niedobre! nie chcą kupować. Bo to przecież rozmaite dzieci tam się schodzą, pani kochająca, — i od hrabiów, i od bogaczy; kto je wie, co która jadać zwykła. A insza znów, choć kupi, nie zapłaci — jeno z wielkim honorem powie: „Jutro oddam!“ i szukajże owego jutra, niby wiatru w polu. Tak źle, tak też niedobrze. Albo przyniesiesz pani cały kram do domu, albo i kosze będziesz miała lekkie i sakwę próżną.
Jednak nie zgadły; choć bardzo przezorne i ostrożne, nie umiały wykalkulować. Dopiero trzy miesiące upłynęło od czasu, jak ona swój handel prowadzi, a już sporo grosza zarobiła. Nie umiałaby wprawdzie z całą dokładnością obliczyć — gdzież jej tam!... na literach się mało zna, jeszcze mniej na liczbach.
Ale panienka przecież wyrachowała wszystko co do odrobiny. Rubel na rublu prawie przybył; aż wstyd obdzierać!... gdyby nie to, że same powiadają: „Tak zawsze jest, tak się płaci po cukierniach“ nigdyby nie śmiała... Opowiedzieć komu, jak to się zrobiło i jak do tego doszło?... któżby dał wiarę? Zrządzenie Boskie, cudowne, niesłychane... opatrzność Boska, nic innego.
— Sieroteńki moje — powtarza i szparkim krokiem, wzruszona, sunie tuż koło murów, aby ludzi koszami nie potrącać, nikomu nie być zawadą i sobie drogi nie opóźniać. — Sieroteńki złote!....
Długo myślała, długo łamała sobie głowę, aż tu Bóg miłosierny, Bóg sam, za rękę ją poprowadził i prowadzi szczęśliwie po tem mieście wielkiem, co niby mrowisko ogromne, strasznem człowiekowi prostemu się wydaje...
— Już wam nie straszno teraz, dzieciny moje drogie, już wam dobrze będzie, szepcze w duchu i uśmiech ma na twarzy.
Ona też była sierotą, gdy starsza pani, rodzona babcia tych niewiniątek, ulitowała się i wzięła ją do dworu. Od złej macochy ją wzięła, ojcu wytłómaczyła z wielką biedą, przeperswadowała, by pozwolić zechciał i już nie puściła, aż w ręce mężowskie. Maciejowi Królowi ją oddała, co choć gruntu swojego nie miał, ale był chłop godny; jeszcze wywianowała, jak się patrzy, potem trzymała dwoje dzieciątek do Chrztu świętego. Bóg miłosierny dzieci nie uchował, zabrał też Macieja... Błogosławiona Jego wola i mądrość nad wszelkie mądrości, — bo oto przyszedł czas, że ona jest potrzebna wnukom dobrodziejów swoich i panów, że za wszystko co robili dla niej, odpłacić im musi.
I takiem szczęściem Bóg ją obdarzył, tak łaską swoją oświecił, że sama, bez pomocy niczyjej, wynalazła do tego drogę, nawet nie trudną, bo prostą jak strzelił, że tylko iść przed siebie, choćby omackiem, a nie zabłądzi.
— Niby niedawno — rozmyśla babina, mijając przechodniów, którym widać pilno, bo wszyscy biegną, jak gdyby ich kto gonił — niby niedawno, a gdzież ci państwo, ten dwór z pięknemi pokojami, ogrodem, sadem, gdzie las pełen chojaków, co wśród zimy najcięższej zielonością swoją się pyszniły i wyzierały z pod śniegu — dębów, co szumiały gęstym liściem a gwarzyły?... Dom niepodobny do dawnego domu, ogród na kawałki podzielony, chojaki i dęby w pień wycięte, a państwo, het! wszyscy, pod brzozą płaczącą na wieczny sen się układli...
Tylko sierotek dwoje Bóg pozostawił — tylko dwoje. Odeszła od nich matka, opłakawszy rodziców swoich, a potem męża — znalazł się jeden poczciwy krewny, który sierotki przygarnął, ale nie mają przy sobie nikogo, tylko ją, dawniej sługę, dziś opiekunkę jedyną.
Lecz nie stanie im się krzywda, nie poczują biedy — teraz napewno rzec można, iż nie poczują chudziaki. Matuchna tam pod brzozą białą niech śpi spokojnie — szmer listków do snu wiecznego śpiewa jej latem, zimą wiatr szumi, jak gdyby wołał: lulaj-że, lulaj!... Może też spać i ojciec, co gdy ostatni raz dzieci oglądał, łzami, niby grad ciężkimi, płakał, że zostawia żonę i sierot dwoje na poniewierkę losu.
— Śpijcie, ja tu jestem — szepcze babina, kułakiem łzy ocierając. — Wieczny odpoczynek racz im dać, Panie, a światłość wiekuista niechaj im świeci...
— Amen! — huknął jej w samo ucho jakiś przechodzień. — Modlić się można, ale nie należy potrącać spokojnych ludzi.
Kobieta, niby zbudzona ze snu, patrzy wkoło siebie. Jest na ulicy — jaka to ulica... czy aby nie zmyliła drogi?... W domu sam jeden Romuś — pewno przyszedł, czeka na nią i jest głodny.
Przyśpiesza kroku, skręca na lewo i znów skręca; potem idzie już prosto — nie idzie, lecz biegnie, bo ulica spadzista trochę i nierówna. Idąc, wraca nieznacznie do swoich wspomnień... Widzi Anusię, pannę Annę, śliczną a smukłą jak topolka, jedynaczkę u rodziców, którzy dla niej gotowi życie oddać. Panienka uczy ją na książce — mozoli się, nie żałuje trudów. Codzień Frankę do pokoju woła, trzyma przy sobie, lecz dziewucha próżniak, wyrywa się; nudzą ją czarne znaczki, niby muchy uparte przed oczami wciąż latają i nie może zapamiętać — nie może.
Woli robotę.
Z samą panią dziedziczką przebywa za to chętniej; kuchnia jest dla niej rajem: przyprawiać, piec, gotować, mogłaby od rana aż do nocy. A gotowania jest tu dosyć, bo różni panowie przyjeżdżają, we dworze gości pełno, bawią się, weselą, panienka zaś, niby kwiatuszek, niby słonko jasne świeci nad wszystkimi. Przeszedł rok, przeszedł drugi, — dopiero się okazuje, że z pomiędzy bogaczów, z pomiędzy panów, którzy mieli po ojcach lasy, i pola, i łąki, i dwory piękne mieli, wybrała biedaka, który nic nie miał, tylko pracę. Rodzice pobłogosławili, radzi, że już wybrała, i gospodarza młodego dała im, starym, ale Bóg nie błogosławił.
Za starych państwa wiodło się, wszystko szło dobrze i szczęśliwie, — gdy zięć majątek objął, — jak gdyby kto przemienił.
Przyszły złe lata nieurodzaju, to grad, to ogień, inwentarz marniał, śliczne łąki zabierała woda, podrywała rzeka, dawniej spokojna, niby trusiątko.
Jeno siąść i płakać nad takim losem. Młody pan nie płakał wszakże i rąk nie opuszczał. Pracował zawzięcie do ostatniej kropli życia, do ostatniego tchu w piersiach. — najprzód dla Anusi, a potem jeszcze dla dwojga dzieciątek, które im Bóg dał.
Ale napróżno, bo chociażby człowiek ręce po łokcie urobił, chociażby wysechł od pracy, wypoczynku nie zaznał ani w dzień powszedni, ani w święto nigdy sobie nie folgował — gdy niema błogosławieństwa Boskiego, wszystko na nic!
Tak było tutaj! Za co? za jakie grzechy dawne i czyje Bóg miłosierny karał, lub też doświadczał — nie nam, ludziom, sądzić. Kara wszakże, czyli próba ciągnęła się rok za rokiem, coraz cięższa, coraz trudniejsza do zniesienia. Umarli starzy państwo, młody pan niedługo wytrzymał, Anusia — topolka poszła za nimi ostatnia. Dom, pola, łąki, las, co przecież należały do jej dzieci, sprzedali jacyś ludzie. Dlaczego sprzedali? jakiem prawem?... bladej kobiecinie ręce drżą, gdy wspomina tę chwilę. Rzucała im się do rąk, rwała, szarpała, krzycząc:
— To sieroce dobro, nie dam, nie pozwolę... Ja te dzieci wyniańczyłam, a byłam jeszcze u ich dziadków... Znam tutaj każde drzewo, każdy zagon, lepiej niż kto inny powiedzieć mogę i przysiądz mogę, że to wszystko ich mienie, ich rodzone, ich własne!
Mało zważali na jej krzyki; chciała przysięgać, śmieli się:
— Co ona tam wie! co może wiedzieć o interesach majątku pańskiego? Nie na jej głowę takie rzeczy!
Nieprzytomna z żalu, ujęła kamień — zamknęli ją w spichlerzu.
Gdy rano stamtąd wyszła, spędziwszy noc w płaczu i modlitwie, we dworze było wszystko po dawnemu: dzieci spały, krzątała się służba.
W pokoju młodego pana świeciło się, ktoś chodził wielkiemi krokami, ciężko, powoli. Zajrzała przez drzwi uchylone... niby on, a niby nie on — postarzały jakiś, trochę wyższy, ale wejrzenie to samo i uśmiech. Chciała mu do kolan upaść, powitać krzykiem pełnym szczęścia, że wrócił z takiej drogi, z której ludzie nie wracają, lecz coś ją przykuło do ziemi — stanęła, jak wryta.
Było jej błogo i zarazem straszno... „Nieboszczyk pan“ pierwszy się odezwał i dopiero wówczas poznała, że to jest ktoś inny.
— Nie wołałem nikogo! — rzekł łagodnie.
Cofnęła się ku drzwiom.
— Ale może to wy jesteście Maciejowa? — dodał po chwili głosem tak serdecznym, i tak poczciwie patrząc jej w oczy, że już nie była zdolna powstrzymać łkania, które ją dławiło. — To wy? — powtórzył — nie płaczcie, proszę was. Wyciągnął do niej rękę, lecz usunął z żywością, gdy całować chciała. Kazał rozpłakanej kobiecie usiąść, wypytywał o wszystko, tłómaczył, że ci ludzie, którym złorzeczyła, odbierali w ten sposób swoją własność, że inaczej być nie mogło, prędzej lub później.
— Jestem bratem stryjecznym Kazia — powiedział w końcu — stryjeczno-stryjecznym, ściśle mówiąc. Uważam się jednak za bardzo blizkiego, gdyż sieroty po Kaziu więcej krewnych ani ze strony ojca, ani ze strony matki nie mają.
Ona całowała nieznajomego pana po rękach, obejmowała za nogi, — śmiała się i płakała naprzemian.
— Więc te dzieciątka biedne mają kogoś! mają!... nie zabiorą ich sąsiedzi po jednemu — nie rozłączą siostry z bratem, ani brata z siostrą, by przez całe życie chowali się osobno, nie wiedząc, nie czując, że jedna matka ich karmiła, jeden ojciec przed śmiercią błogosławił... — „Miłosierdzie Boskie ulitowało się nad sierotami“ — powtarza z głębi serca.
Kto teraz w tym dworze białym, kto w ogrodzie i w sadku?... Nie ten, którego dziadkowie tam na świat przyszli i tam pomarli, a przez całe życie kochali siedzibę swoją, niby własną duszę.
W obcym domu, wynajętym, nie swoim, zawsze jest inaczej. Inaczej też było sierotkom, chociaż powiedzieć nie można, żeby źle było. Pan Teodor dał dzieciom po bracie wszystko, co mógł, a nawet i więcej. Człowiek biedny, mały urzędnik w miasteczku, podzielił się z sierotami skromnym swoim chlebem. Zaraz gdy przyjechali, mniejszą stancyjkę sobie wziął, im oddał większą, suchą i widną, podczas zimy dobrze opaloną, z oknami na ogród, darzący ich w lecie wonią kwiatów.
Dzieci, jak dzieci, zapomniały o tem, co przeszło, nawykły, wreszcie pokochały stryja Teodora, a on je też kochał; więc choć nie miały wygód dawniejszych, nie jadały przysmaków, rosły zdrowo i znać było, że są szczęśliwe.
Dziewczynka, słuchając opowiadań o Borkach, zamyślała się czasem, jak gdyby w jej pamięci budziło się coś nagle.
— Babunia! — wołała niekiedy, klaszcząc w ręce, babunia!... pończoszki robiła, całowała, dawała ciasteczka... Mamusia miała takie długie, długie włosy...
— Babcia! — powtarzał chłopczyk, ale ten, jako młodszy, nie pamiętał ani trochę.
Babcia, dziadzio, mama, tatuś... Maciejowa śliczne bajeczki opowiada o mamusi w dworku białym, o tatusiu w ogrodzie, o wielkim lesie, gdzie takie duże drzewa... Śliczne bajeczki!
Ona płakała, gdy chłopczyk to mówił. Wyrzekała na swoje prostactwo, wymawiała sobie, że nie umie przechować sierotom tego, co jest spuścizną najświętszą, co w sercu i w pamięci na zawsze pozostać powinno. Gdy raz dziewczynka znudzona, czy też może senna, zawołała:
— Wiem, wiem, słyszałam tyle razy! nie mów już, nianiu! — uniosła się tak, że chciała w pierwszej chwili ją uderzyć.
— Zapomną, zapomną! i wszystko przepadnie, jak gdyby kamień w wodę wrzucił.
Niema sposobu!
Czas upływał — dzieci podrosły, zatrudnienia było coraz więcej, gdyż pan Teodor gospodarstwo zaprowadził. Dzierżawili ogród, trzymali parę krów, (ślicznie jej się wiodły), w chlewniku także nie było pusto, w kurniku również. Przypomniała sobie dawne, dobre czasy i ulubione zajęcie. Co ona im gotowała, jakie różne ciastka piekła, jakie leguminki!.. To do siostry proboszcza szła po nowy przepis, to do pani doktorowej, a tłómaczyła zawsze panu, gdy mówił, że nie lubi zbytków.
— Cóż wielkiego? Jaja są, masło jest, a trochę tam cukru!.. Dzieciska od małego przyzwyczajone...
— Przyzwyczajone? — dziwił się pan — a to skąd? Nie jadaliśmy dawniej takich smakołyków, dopiero teraz.
Chciała czasem rzec swoje, opowiedzieć, jak to było w Borkach, nie śmiała jednak. Nuż pan się obrazi, pomyśli, że ona, sługa, mu przypomina, gdy Bóg jej świadkiem, modliła się o szczęście dla niego, o nagrodę za łaski, świadczone sierotom.
— Poczciwy pan! — wzdycha, idąc szparko przez środek ulicy, bo chodniki wązkie, a ona nie umie usuwać się co moment i zręcznie omijać przechodniów. Marnego słowa nigdy od niego nie usłyszała, zawsze: „Proszę was, zróbcie, proszę was, przynieście, uprzątnijcie.“
Sieroty przygarnął, najlepszy kąt im oddał, po całych dniach w każde święto z niemi przesiadywał, lub zabierał z sobą, Bóg wie jak daleko, żeby dobrem powietrzem odetchnęły, nabiegały się i nacieszyły. Jadły też później doskonale i spały jak zabite. Takiego opiekuna w świecie nie znajdzie — on chyba sierotkom z nieba spadł.
Ledwie dziewczynka sześć lat skończyła, kupił jej książkę; nieznacznie, powoli, drobiazg ten z literami się obznajmiał, a to przecież trudne. Ona, Maciejowa, dużą dziewką była i nie mogła dojść — tu szło jak po maśle.
Ze śmiechem, swawolą, figielkami dziecko do książki się zbliżało — gdy pan zamykał książkę, bo miał swojej roboty dosyć, wołało: „Jeszcze, jeszcze, wuju Dorku! nie odchodź, bawmy się, bawmy!“
Gdy mógł pozostać, książka wracała na stół, jeśli nie mógł — pocieszał dziewczynkę, że przyjdzie za cztery godziny. Ona później coraz do zegara przybiegała a patrzyła, ile czasu już ubyło, ile zaś jeszcze na stryjcia trzeba czekać. Chłopuś biegał za nią, wskazywał paluszkami i mówił po swojemu:
— Steli, pęć, dwa, osiem...
Zdawało się, że zawsze tak będzie, bo czegóż chcieć przy zdrowiu dobrem i kawałku chleba. Miasteczko, dawniej szkaradne, nieznośne, stało się dla niej, Maciejowej, prawie tak drogiem, jak Borki; ukochała ten kąt, niby swój rodzinny. Gospodarstwo szło dobrze, mieli na zbycie trochę mleka, ogród dawał kartofle, warzywo, jabłka, śliwki, gruszki — sprzedali od czasu do czasu nieco drobiu — czegóż więcej pragnąć?... Wiosną siać, latem i jesienią zbierać, dobytku pilnować i siedzieć cicho.
Prosty człowiek tak by zrobił, ale to przecież państwo! Oni mają obowiązki inne, inne żądania. Raz, w wieczór, pan do swego pokoju ją zawołał i rzekł ni stąd ni zowąd:
— Ciunia musi iść na pensyę, trzeba pomyśleć o ubraniu dla niej, a zwłaszcza o bieliźnie. Po wakacyach jedzie do Warszawy.
— Chryste! — krzyknęła w głos. — Do Warszawy? takie dziecko samo, bez opieki?
— Nie samo, ponieważ ją odwiozę i oddam w ręce ludzi uczciwych, znajomych, a nie takie dziecko, jak wam się zdaje, bo skończyła już dwunasty rok...
— Dwunasty? nie, pan chyba się przeliczył? Zkądże dwunasty?...
— Policzcie sami, bardzo proszę.
— Pięć miała, gdyśmy zjechali tutaj — pięć i miesięcy dwa. Zaraz... zaraz. W drugim roku pan kupił krowę; cielę sprzedaliśmy w trzecim i łaciastą jałówkę wziął pan od burmistrza. Łysa po łaciastej, ma teraz cztery, tak, cztery. Matko Boska! to całe siedm! Skąd się wzięło?... byłabym dała rękę sobie odjąć, że niema pięciu.
— Z tego wynika, że powiedziałem prawdę i że koniecznym jest wyjazd Ciuni. Uczyłem ją, ile mogłem, pomagał mi ksiądz, trochę doktorowa; wszyscy przyznają, że dziecko dość umie, ale trzeba umieć znacznie więcej, żeby z tej nauki mógł być w przyszłości kawałek chleba. Ciężko mi rozłączać się z Ciunią, lecz innej rady nie widzę. Gdybym przyjął nauczycielkę, wypadałoby mieszkanie powiększyć, różne rzeczy sprawić, a tu za rok najdalej trzeba oddać do szkół chłopca — nowy kłopot. Niech więc pojedzie jedno, trochę się obznajmi, odtęskni; gdy wyprawimy drugie, będzie im raźniej...
Zrobiła się jak nieżywa, zupełnie ją z nóg ścięło; rozumiała, że pan ma słuszność: dzieci na ludzi wyjść muszą, a do tego tylko szkoła doprowadzić je może, tylko nauka. Ale puścić niebożęta w świat!... zginą w tem mieście ogromnem, a jeszcze to do innej szkoły, tamto do innej!... Pogubią się i nie odnajdą napewno. Gdyby choć można oboje razem — gdzie zaś! nie można: chłopaki osobno się uczą, dziewczynki osobno.
Słowa nie rzekłszy, wróciła do kuchni — dopiero tam jęła płakać. Przez całą noc leżała na ziemi — to modliła się, to znów płakała, aż zaświtał ranek. Potem usiadła na kufrze zielonym, co stał przy drzwiach, zamknęła oczy, bolące od długiego płaczu, i siedziała nieruchoma, zupełnie bez życia. Do głowy szły jej różne myśli; co robić? jak poradzić, żeby i dzieciom było dobrze i żeby ona sama nie uschła z tęsknoty za niemi? Nagle, niby piorun strzelił, padła na nią jasność.
O mało nie krzyknęła w głos, lecz zacisnęła usta; w mieszkaniu było cicho, jak makiem zasiał — wszyscy spali. Dziesięć robót zaczęła, zanim pan się obudził, nie skończyła żadnej. Wszystko z rąk jej leciało, czuła, że jest nieprzytomna. Oszalałą też była z radości i uciechy. Wytłumaczyła panu — pan usłuchał.
— Macie racyę — mówił; fundusz jest nieduży, z tego, bowiem, co po nieboszce dzieciom pozostało, wolno tylko wydawać procent, ale prowadząc tutaj gospodarstwo i wysyłając do Warszawy masło, jaja, mięso, wędlinę, może wypadnie taniej. Ugotujecie im, dopilnujecie wszystkiego; Romek do szkół się przysposobi tymczasem — tak, macie racyę. Zostawcie mi tylko na swoje miejsce kobietę znajomą, trzeźwą i roztropną, a radę sobie dam.
Tak mówił, choć zbladł w pierwszej chwili, gdy zaczęła mu tłómaczyć, — później długo chodził po pokoju i rozmyślał.
— Spróbujmy! — rzekł nareszcie — w pierwszym roku się okaże, czy zły wasz projekt, czy też dobry. Dla dzieci w każdym razie dobry, dodał ciszej trochę, a głos mu drżał leciutko. Maleństwa, biedaki!... trzeba im kogoś, ktoby je kochał całem sercem i doglądał troskliwie. Od ludzi obcych zadużo wymagać nie sposób.
To rzekłszy, wziął kapelusz i na ulicę wybiegł. Myślał, że nie dostrzegła... ho! ho! ma ona dobre oczy. Toć wie, że się rozpłakał, niby małe dziecko. Lecz gdy wyjeżdżali później, był tak spokojny, że ani doktorowa, ani doktór, ani pan burmistrz, najbliżsi znajomi, którzy, ponieważ w tym czasie nie mógł na żaden sposób dzieciom towarzyszyć do Warszawy, odprowadzili je z nim razem za miasto, nie przypuszczali nawet ile cierpiał. Ciunia padła mu na szyję z płaczem, Romek całował i głośno zawodził; on uspakajał to jedno, to drugie, głaskał, pocieszał, przyrzekał odwiedzać — nareszcie krzyżyk w powietrzu zrobił, gdy konie ruszyły, a potem długo stał. Ledwie go dojrzeć było można, stał jeszcze i patrzył... anielska dusza!... Babina podnosi oczy w górę i zatrzymuje się; oddycha głęboko. Zmęczona jest... taki kawał drogi... pół mili, może więcej... Ale to nic! Odpocznie w domu, bo zarobiła; i dobrze nawet zarobiła.
— Miłosierdzie Boskie! — szepcze, żywo ruszając z miejsca. Miłosierdzie cudowne, opieka Matki Najświętszej...
Kiedy tu przyjechali, jak ona się bała!... W tem mrowisku ludzkiem było jej straszno. Dopiero przyjaciel pana uspokoił ją, w mieszkaniu obsadził, dziećmi rozporządził i wszystko tak obmyślił, że mogła już z dnia na dzień przywykać do murów, co het, ku niebu biegną, do gwaru, co ogłusza, i do ludzi, co nieustannie się śpieszą, jak gdyby ich kto poganiał. Najprzód oswoiła się z podwórkiem: poznała gromadę dzieciaków, stróża i stróżkę, a potem bardzo porządną panią, utrzymującą sklepik.
Odtąd było już łatwiej.
Poczciwe kobiety dały nieraz radę dobrą, objaśniły, pomogły. Wdzięczność im winna i wywdzięczy się napewno, aby tylko Bóg dał zdrowie.
Ale dzieciskom pierwszy rok dokuczył nie na żarty. Przywykły biegać od wczesnego ranka, niby młode źrebce, uczyć się jak dla zabawy, zasypiać o ósmej, tu posadzili nieboraków nad książką w pokoju małym, zamkniętym, nauka też inna.
Trudne, niezrozumiałe...
Ona uważa przecież: stanie czasem i słucha dobrą chwilę — gdzie zaś! nie wie nic a nic. Jakaś mowa niemiecka, francuska, poco to wszystko?
W początkach ciepło jeszcze było, więc otwierała okno, żeby dzieciom powietrza trochę dać.
Nie sposób, ani rusz! Tyle rozmaitego drobiazgu na podwórzu — jedno płacze, drugie śpiewa, starsze grę jakąś urządzają; krzyczy „handel,“ drze się kościarka, kołacze bednarz, dzwoni nożownik.
Ciunia zaraz woła, ręce łamiąc:
— Ach Boże, Boże! trzy błędy zrobiłam, muszę znowu przepisywać...
— Dlaczego, jagódko moja?
— Sama nie wiem. Ale taki krzyk, taki hałas — oj, Boże! Boże!
Niema rady, trzeba okno zamknąć. Zamyka. Romuś w płacz. Utula go, całuje, przerażona jest, że pewno zasłabł, bo czegóżby płakał?...
— Synku najdroższy — prosi, — nie płacz, nie płacz! Do łóżeczka sama zaniosę...
— Nie, nie! — woła Romuś — ja chcę patrzyć, do łóżeczka nie pójdę. Oni tak ślicznie się bawią, — patrz, nianiu! oni w wojsko się bawią, czapki złote mają, pałasze...
— Gdzie zaś! zwyczajne patyki.
— Nie, nie, pałasze! Słyszałem, jak ten duży mówił...
Wytłómacz tu dziecku!
Ono innemi oczami patrzy, widzi wszystko, co chce widzieć, co sobie w głowinie młodziutkiej przedstawia. Czapki papierowe, drewniane pałasze, były dla Romcia czemś tak ślicznem, że aby tylko chłopcy się pokazali, całemi godzinami siedział w oknie, na podwórko się wychylał i patrzył, patrzył...
Jakże więc biedakowi okno zamykać, ulubioną rozrywkę odbierać umyślnie.
A znowu Tecia.
Tak źle, tak jeszcze gorzej; co jednemu jest radością, — drugiemu przeszkodą, a pokój tylko jeden, okien też więcej niema.
Kuchenka żadnego widoku nie daje: między murami wgłąb wsunięte, zupełnie jak ślepiec, nieborak, co chociaż patrzy — nic nie widzi. Gdy było trochę czasu, ona, Maciejowa, wychodziła z Romciem, siadali na schodach oficyny i tu już chłopczyk używał miłego widoku, ile chciał. Potem, gdy wrócili, opowiadał Teci, jaka walna bitwa stoczoną została, ilu żołnierzy nieprzyjacielskich do niewoli wzięto, jaki był gwałt, rąbanina, hałas.
Rączkami wymachiwał, rozpłomieniony, przejęty, jak gdyby nie o zabawę szło, lecz o wojnę rzeczywistą. Teciunia śmiała się.
— Wojak, wojak! — powtarzała przekornie. Pałasz papierowy ci zrobię, z głowy cukru kaptur zdejmę, dopiero będzie ładny szyszak! Chcesz? Zaraz cię ubiorę i uzbroję; na poczekaniu zostaniesz żołnierzem.
Ale Romuś nie chciał. Skąd tam dziewczynie o podobnych rzeczach wiedzieć? ani ma pojęcie, z czego co się robi. Pałasz papierowy, gdy chłopcy mają takie mocne, wyrobione z drzewa i pewno ostre jak brzytwy; — kapelusz z tektury, szary, prawie czarny, a co za brzydka forma! gdy oni mają zgrabne, błyszczące srebrem lub złotem. Nie tylko Romuś, ale żaden chłopak nie chciałby pałasza, zrobionego przez dziewczynę, ani czapki, co przed chwilą jeszcze na głowie cukru siedziała.
— Już on się postara o broń i o czapkę, — zapewniał, wierząc silnie, że tak być musi, potem do wojska pójdzie, całemi dniami na gonitwie i mustrze czas mu będzie schodził. Okropną wojnę zrobią, tak, że aż strach! jeńców wezmą, fortecę zburzą, kamienie i cegły zaścielą pół podwórka.
— Zobaczysz — chwalił się, a rumieńce na twarz mu wystąpiły. — Zobaczysz, Teciuniu!
I byłby słowa dotrzymał, taki zawzięty jest, że co postanowi, musi wykonać, ale ni stąd ni zowąd wojsko się rozprzęgło, rozleciało.
Najprzód, cały niemal tydzień, było go dużo więcej — na podwórku hałas, że gdy Ciunia z pensyi przyszła, ani na chwilę okna nie otwierano; czapki jeszcze bogatsze, pałaszy kilka z blachy prawdziwej, a jeden chłopak z chorągwią biegał. Mieli nawet bębny i trąbki.
Kiedy zagrali pierwszy raz, Romuś ledwie oknem do nich nie wyskoczył. Maciejowa musiała pranie rzucić, i pobiegli na podwórko. Patrzyć jednak długo nie mogli; między chłopakami jeden szkaradny był: ciągle się wykrzywiał, pokazywał język, dzidą drewnianą Romusia straszył, a gdy Maciejowa za dzieckiem się ujęła — przykro nawet wspomnieć — od starych bab jej nawymyślał i do sieni wypchnął.
Romuś łzami rzewnemi płakał, ledwie go uspokoić mogła bajką, ze wszystkich, jakie umie, najdłuższą i przez Romcia najwięcej lubianą: o wilku żelaznym. Po obiedzie zaraz na ulicę wyszli; Romuś bogatym sklepom się przygląda, koniom, które nad życie lubi, dzieciom, powozom — o wojsku zapomniał, z czego ona, Maciejowa, bardzo się cieszyła. Gdy do domu wrócił, nad książką zasiadł; trochę Ciunia mu pomagała; dobrą godzinę cierpliwie, rozważnie, jak stary, po papierze piórkiem skrobał, wreszcie chleba z masłem trochę przegryzł i spać się położył.
Przez dni następne już tylko w oknie siedział; choć zamknięte było, wciąż patrzył.
Nawet zamknięte wolał, bo ów nieznośny chłopak i tu go znalazł. Niby strzelać chciał, celował do Romusia i krzyczał, aż huczało w uszach. Utrapienie Maciejowa miała z tym „bisurmanem.“
Już nie wiedziała, co robić.
Chyba do przyjaciela pańskiego pójdzie i przed nim się poskarży; taki znaczny pan da przecież radę i pomoc. Inaczej głowę przyjdzie stracić, chwili spokojnej niema. — Co tu się wyrabia w tym domu!...
Pod wieczór, ogarnąwszy się trochę, wybiegła do sklepiku. Niech sklepikarka sama powie, czy iść czy nie iść. A może pan się rozgniewa, obrazi? Niech ona powie.
Chryste, co się dzieje!... cała sień pełna ludzi, na schodach, na podwórku dym, a hałas, krzyk i zamieszanie okropne.
— Proszę ja kogo, woła jakaś gruba baba, — wszyscy przecie zginąć mogli!
— Nietylko zginąć, ale do ostatniego grosza się zatracić, w jednej koszuli zostać.
— A od czego jest Mateusz, powiedzcie, moi państwo? Próżno w bramie siedzi, na stołku się kiwa, w kamienicy tymczasem różności wyprawiają.
— Co takiego wyprawiają? kto wyprawia? — zapytuje głosem piskliwym wysoka, bardzo chuda jejmość, wpadając w sam środek tłumu. — Nic a nic nie wiem, siedzę przy dzieciach, robaczków moich pilnuję, nie tak jak inne. Co się stało, moi drodzy, mówcie prędzej?
— Pssik! — wrzasnął jej nad uchem chłopak od szewca, — a psik! powtórzył, kichając znowu.
— Nie pójdziesz ty, Ignac! — krzyknęła ze złością. Wyszłam na chwilę, bo przecież człowiek jest żyjący... Ignac, wynoś się, dopóki mam cierpliwość... Zkąd ten dym, moi ludzie?
— Zapalili.
— Matko Najświętsza!... kto zapalił? Chryste!... Trzeba dzieciska moje ratować, co tchu wyprowadzić, a może lepiej z góry oknem spuścić! Ludzie, kto w Boga wierzy! chłopa mojego w domu niema! jak sobie radę dam? Pobiegła pędem, krzycząc przeraźliwie; na podwórku robiło się coraz dymniej i coraz ciaśniej. Ona, Maciejowa, drżąca też o swoich, nie mogła już na żaden sposób do domu wrócić, ani w jedną, ani w drugą stronę się ruszyć, — czekała, co będzie. Obznajmiona przez całe życie z niebezpieczeństwami, z jakie na wsi wydarzyć się mogą, w małem miasteczku, do którego nawykła, też umiałaby się obracać, tu była ciemna. Nie pojmowała wcale, przed czem drży ten tłum wrzaskliwy a bezradny, ciśnie się, tłoczy, tamuje przejście i tem samem może niebezpieczeństwo sprowadzić.
— Straż jedzie! straż przyjechała! — wołano, cofając się nagle, przyczem jedni upadali, drudzy wywracali się na nich, a krzyk rósł w miarę popłochu.
— Naco straż? do czego? niepotrzebna! — krzyczał ze złością jakiś pan przyzwoicie odziany. — Kto wzywał straż, niech płaci, — kto się rozporządzał w moim domu? Nie taki bogacz jestem, żebym miał pieniądze napróżno wyrzucać. Poco straż? co ona tu robić będzie? ogień ugaszony.
To mówiąc, biegł w kierunku bramy i rękami machał. Zastąpiła mu drogę chuda jejmość, rzuciła się do nóg, tuż przy niej dwoje dzieci.
— Panie złocisty! — krzyczała z całych sił — gospodarzem tu jesteś. Chłop mój w Ameryce, pięcioro drobiazgu — nie daj nam zginąć! Każdy się ratuje, bo każdy pomoc ma, a ja, sama jedna kobieta, głowę tracę i nie wiem, co robić! Chyba młodsze oknem na dół spuszczę, jeśli jeszcze żyją... Pewno schody już spalone! o, ja nieszczęśliwa!...
Nowy obłok dymu zaciemnił podwórko. Mateusz, czerwony, jak piwonia, przepychał się przez tłum na wezwanie gospodarza, który wołał:
— Weź-że tę babę! Dostała obłędu, czy też nie miała nigdy zdrowych pięciu klepek; weź-że ją prędzej! Muszę ze strażą się rozmówić, a ta mnie trzyma, jak w kleszczach. Kobieta, oderwać się nie dając, powtarzała z krzykiem:
— Mój chłop w Ameryce! pięcioro maku!... panie złocisty ratuj, pomoc daj! O, ja nieszczęśliwa!...
Mateusz kobietę z ziemi dźwignął i uspokajać zaczął:
— Co wam się w głowie roi! Toć jego śmietnik podpalili te urwisy, te chłopaczyska! Jak który przyjdzie, miotłą wygonię. Po innych bramach niewolno, i dobrze... Człowiek odrobinę serca ma, na wszystko pozwalał, jeszcze jednemu pałasz wystrugałem — ot, jak zapłacili. — Forteca, powiadają, — kiedy wziąć się nie da — trza spalić.
Kobieta przestała lamentować, tłum rozszedł się powoli, a gospodarz domu ze stróżem rozmawiał. Ze śmietnika dymiło się jeszcze, choć był zalany, aż woda płynęła po całem podwórku. Romuś przez okno na fortecę niezdobytą patrzył, Ciunia odrabiała lekcye; miała ich zawsze dość; czasem wypadło nad niemi nawet w nocy posiedzieć.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karolina Szaniawska.