<<< Dane tekstu >>>
Autor Karolina Szaniawska
Tytuł Na pensyi
Podtytuł Powieść dla młodzieży
Wydawca Redakcja „Przyjaciela Dzieci“
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Od tego dnia na podwórku było cicho, ale też i nudno bardzo.
Romuś wyglądał nieraz, czy wojsko się nie pokaże; ledwie z łóżka wstawszy, do okna przybiegał i wieczorami do szyby przyciskał twarzyczkę. Z czasem zapomniał. Ona, Maciejowa, kłopotu już z oknem nie miała: czy otwarte, czy zamknięte — dzieci nie zważały.
Otwierała je wszakże całemi dniami dla powietrza, dzieci bowiem bladły w murach — „wyblichowały się.“
— Miasto wzięło im rumieńce wzamian za naukę, za tę naukę, po której pan Teodor wielkich rzeczy się spodziewał. Co ona przyniesie? czy te wszystkie skarby, o jakich w bajkach ludzie prawią, góry złote, kamienie drogie, dwojgu sierotom da? Niechby tylko dwór biały, te łąki i ten las były znowu nasze, marzyła Maciejowa, patrząc na uczące się biedactwa — niechby tylko...
Więcej nie trzeba, tyle one znaczą, co góry złote, kamienie drogie i królestwa.
Gdyby były nasze!...
Za taką nagrodę warto i nad książkami ślęczeć, i drobne znaczki stawiać na papierze po całych dniach, po całych nocach; nie odpocząć nigdy, nigdy! Z uszanowaniem wielkiem składała książki i kajety, które Romuś, mało przywykły do pamiętania o sobie, rozrzucać lubił; gdy „wylał się“ atrament, gotowa była płakać; stalówki zużyte chowała „na wypadek.“ A nuż wyschnąwszy, wyleżawszy się spokojnie, znowu będą dobre i do użytku zdatne? Każdego grosza szkoda — trzeba oszczędzać. Oj, oszczędzać! tak to się mówi. Gdzieby w tem mieścisku ogromnem kto zaoszczędził? pieniądze lecą wciąż, płyną jak woda: rano, w południe i wieczorem trzeba rękę w kieszeni trzymać. Zdaje ci się, że niby rubla masz, choć zmieniony na drobne i niezupełnie cały, ale jest — ledwie się obejrzysz, oho! — wyfrunął.
Na Boże Narodzenie pan Teodor swoich wychowańców odwiedził.
Jak też wesoło święta przeszły! tylko mignęły się!
Dzieci dostały na kolendę nowe ubrania, ona, Maciejowa, dużą chustkę, ciepłą, że niczem kożuch. Aż z Białegostoku dla niej przywieziona naumyślnie, bo tam sławne fabryki są, a jedną przyjaciel pana ma pod swoim zarządem.
Do kolacyi, na Wigilię, siąść jej przy sobie kazali, choć wypraszała się, tłómaczyła. Nawet, szczerze mówiąc, trochę trudno było i usługiwać i siedzieć przy stole.
Z początku nie wiedziała, w jaki sposób to być może.
Ale pan króciutko się rozprawił: kazał wszystko odrazu na talerzach i salaterkach podać, i gdy powiedziała, że już niczego nie brakuje, do łamania opłatka się wzięli.
Kisiel to już później przyniosła, — ale żal się Boże!... smaczny był, w miarę słodki, a jaki różowy! Innym razem nie zostałoby odrobiny, tu spróbowali i łyżeczki kładą. Załamała ręce, nie wiedząc, co robić. Tak się cieszyła, bo przecież w Wigilię można, a nawet wypada jeść, co najlepsze, jak było w Borkach, i potraw dziewięć. Tymczasem ani pan, ani dzieci zupełnie tego nie przestrzegają.
— Zjemy jutro — tłómaczyli jej na pociechę, i kolendy odśpiewawszy, nie dali nawet zmyć nakrycia. Zabrali ją, choć bała się trochę mieszkanie zostawić; nie wrócili potem, aż późno w nocy. Ale co to za noc! Gdzieindziej podczas dnia tyle ludzisków się nie snuje, dzwony biją, wesoło i tłumno.
Przed samym wyjazdem pan Teodor długo z nią rozmawiał. Dzieci spały w pokoju, on usiadł w kuchni i powoli, cierpliwie jej tłómaczył.
Dowiedziała się rzeczy smutnych.
Gospodarstwo nie szło po dawnemu; kobieta, którą na swoje miejsce zostawiła, nie umiała sobie radzić: krowy mizerne, mało mleka, drób zmarniał.
Aż zapłakała, usłyszawszy te wieści. Zrozumiała odrazu, że sierotkom jej drogim braknie chleba.
Gdzież tu, w Warszawie, z tego ubogiego grosza się utrzymać! Dopóki była inna jeszcze pomoc, wystarczało jakoś, gdy pomocy nie będzie, nie wystarczy.
— Zginą! — szepnęła w duchu. Nie powiedziała jednak głośno, tylko patrzyła w ziemię, zmartwiona srodze.
— Cóż więc zrobimy? — zapytał po chwili pan Teodor. Ja, doprawdy, nie wiem, głowę tracę. Z której strony wziąć, zawsze wypada jedno i to samo: gdybyśmy mieli dwa razy tyle, co mamy, ledwie byłoby można związać koniec z końcem.
Część nocy zeszła im na gawędzie, przeplatanej westchnieniami. W końcu pan wspomniał, że trzeba dzieci pod opieką obcą zostawić, a ona, Maciejowa, niechby gospodarowała, jak dawniej.
Uderzyło to w nią, jak piorun; nie była w stanie jednego słowa rzec. Myślała, że ziemia się zapada, że pochłonie ją, dzieci i całą tych dzieci dolę.
Pan spać się położył, w domu było cicho, tylko stróż, na odgłos dzwonka, to wstawał, to, ziewając, wracał do mieszkania, a ona wciąż rozmyślała i rozmyślała i rozmyślała. Nie sądziła nawet, by jej, co nawykła od roboty do roboty przechodzić, godziny mogły zbiegnąć w bezczynności. Ale bezczynność ta była mozolnym trudem; w mroźną noc zimową bił od niej żar, jak gdyby od pracy najcięższej, krople potu wystąpiły na czoło, ręce drżały ze zmęczenia i wysiłku. Gdy zaświtał ranek, czuła się spracowaną i prawie chorą — spracowaną myślami i chorą od myślenia. Najgorsze jednak, że tyle czasu straciwszy, nie wymyśliła nic.
Gdy dzieci wstały, a nawet dużo wcześniej, krzątała się, jak zazwyczaj; samowar kipiał, bułka świąteczna, pokrajana w kawałki, bieliła się na talerzu.
Tecia, potem Romek, ucałowali swoją naniusię na dzień dobry, i jak tylko pan Teodor miejsce zajął, ochoczo do śniadania się wzięli. Patrzyła na nich z czułością, to znowu niespokojnie zwracała oczy w stronę pana.
— Co będzie? co usłyszy na odjezdnem? — pytała w duchu. Drżała — po chwili krzepiła się myślą: a może jeszcze... i znów drżała, oczekując wyroku.
Pan Teodor wzruszenia nie zdradzał, nic, ani trochę. Co tam w głowie jego się kłębiło, co łkało w sercu — Bóg jeden tylko wie; ale był spokojny, z dziećmi rozmawiał, żartował, i około czwartej wieczorem w drogę wybierać się zaczął.
— Do widzenia, moi najdrożsi! — mówił. Pisuj częściej, córeczko, nie żałuj fatygi, choć raz na tydzień list mieć powinienem — prosił, upominał, żegnając dzieci. A wy, Maciejowa...
Ona rada wtedy skryłaby się pod ziemię, żeby zapomniał, i tego słowa, tego strasznego, nie rzekł. Jednak wyrzeczone być musiało, a zresztą, im prędzej — tem lepiej. Przycisnąwszy obie dłonie do piersi, w której serce trzęsło się, niby ptak — czekała.
— Żegnajcie — mówił pan — niech was tu Bóg wspomaga.
Potem, przy drzwiach już, dodał ciszej:
— Odłóżmy sprawę do Wielkiejnocy. Mieszkanie zapłacone, niech tam jeszcze... Przyślę trochę grosza, jak tylko przyjadę. Dzieci mi żal, a także i was. Poczekajmy...
Wyjechał. Na cały kwartał ciężką niedolę odłożyli, lecz ona, Maciejowa, rozumiała, że wszystko skończone. Postanowiła zwolna dzieci przyzwyczajać, by więcej oglądały się na siebie, pamiętały o swoich rzeczach; gdy stara niańka ich opuści, muszą sobie radzić bez niej, to trudno...
— Ani Tecia, ani Romuś małemi dziećmi nie są — powtarzała z uporem, jak człowiek niepewny czegoś, pragnący jednak to w siebie wmówić. Ponieważ dziećmi nie są, wolno panu oddać ich do ludzi, nietylko wolno, lecz trzeba. Między obcymi każdy doświadczenia nabywa prędzej, uczy się, jak złych unikać, dobrym się zasłużyć. I to nauka... kto wie, czy nie najważniejsza z nauk, niech więc biedaki się uczą.
Tydzień za tygodniem upływał bez żadnej zmiany; pan pieniądze przysłał, mieli wszystko, co im potrzebne; chociaż oszczędnie bardzo — mieli jednak. Ale grosz topniał w rękach, wymykał się, jak złodziej; kupowali teraz każdą rzecz i płacili ceny wysokie, warszawskie. Ona, Maciejowa, ledwie mogła wytrzymać przy takim wydatku. Gdyby nawet pan nie chciał, poszłaby stąd, uciekła pracować tam, aby mu ulgę przynieść. Wspomniała też dzieciom, że je opuści.
— Będziecie — mówiła — pod opieką, jaka wam się przynależy. Ja, kobieta prosta, cóż moim paniątkom dać mogę? Ugotuję, upiorę, i na tem koniec. Wiem nie od dzisiaj, bo przecież u państwa służyłam, że potrzeba więcej: i dobrych obyczajów nauczyć, i ukłonów pięknych, i rozmowy...
Tecia, chociaż dziewczynka duża, niech jej Bóg nagrodzi! rozpłakała się w głos; co dopiero mówić o Romku!
— Nie chcę! nie chcę! — wołał. Powiem wujaszkowi, niech i mnie weźmie stąd. Dopóki Maciejka będzie, i ja będę, ale dłużej nie chcę! nie chcę!
Utuliła chłopczynę opowiadaniem o Borkach, słyszał je często, lecz dopiero teraz, gdy zaczął się rozwijać i zastanawiać, rozumiał potrosze. Nie pytał, czy to bajki; błękitne jego oczy śmiały się do obrazów, barwami jasnemi malowanych przez nią; dusza chwytała te obrazy, cieszyła się barwami.
Zapatrzony i zasłuchany, chłopiec wolał:
— Jeszcze, jeszcze!...
Dla niej, Maciejowej, była to radość wielka, i prawdę mówiąc, niespodziana. Ani przypuszczała po długich daremnych trudach, że zdoła utrzymać w dzieciach wspomnienie Borków, i wszystko, co z temi wspomnieniami związane było. Odkąd każdy szczegół utrwalał się w główce dziewczynki, a potem i chłopczyka, Maciejowa nie jadłaby, nie spała, tylko mówiła ciągle o domku białym, co wśród łąk zielonych, łanów pszenicznych i lasów stał niepozorny, a taki możny, niewielki, a całe rody w sobie pomieścił, tyle pamiątek w sobie przechował...
Czasami dziewczynka, porwana jej opowiadaniem, próbowała pisać:
„O domku mój, nieznany a miły, kocham cię!“
— Tak, panienko, miły on jest. Nie daj, Boże, nikomu stracić go na zawsze! Ale wyście nie stracili — Romek dorośnie, to odkupi.
— Odkupię! — wołał Romuś. Wszyscy będziemy w nim mieszkali, a najpiękniejszy pokój, ten od ogrodu z ptaszkami i kwiatami — dla naniusi.
— Chyba dla wujaszka. Skąd znowu dla mnie?
— Dla Maciejki. Wujaszek lubi mały pokój.
— Paniczu, co ty wiesz!...
— Jakto nie wiem! malutki przecież i u siebie ma; nam dał większy.
— Duszę-by wam oddał, duszę własną. Albo ty nie rozumiesz, dziecko kochane?
Romuś jasne źrenice szeroko otworzył, jak gdyby zdumiony. Później powiekami prędko mrugał, i łezka na nich się zaszkliła. Widać zrozumiał, ale mu dziwnem było, bo powtórzył kilka razy, kręcąc poważnie główką:
— Duszę-by oddał, duszę...
I wyciągnął ręce, jak gdyby chciał nieobecnemu rzucić się na szyję, a potem pytał codzień:
— Kiedy wujaszek przyjedzie, kiedy, moja złota Maciejko? może Tecia wie, może pisał do niej?
Tęsknił, i co jeszcze nigdy się nie zdarzyło, sam, bez pomocy siostry, jak umiał, wielkiemi literami list napisał. Nawet zaadresował sam i markę przykleił.
Po myśli to wszystko jej wypadło, więc znów zaczęła swoje. Kiedy trzeba, to trzeba; zamiast odkładać z dnia na dzień, Bóg wie, czego się spodziewając, sobie folgować, lepiej odrazu kończyć. Niech dzieci wiedzą, co ma być, a kiedy wuj tak postanowił, niech przyjmą wdzięcznem sercem.
Romuś już nie wołał: „Nie chcę! kiedy tak, i ja stąd pojadę.“ Tecia się nie opierała. Z pełnemi łez oczyma patrzyli spokojnie; usta im drżały, twarzyczki bladły, w miarę, jak mówiła, dlaczego i kiedy to nastąpić musi.
Zacisnąwszy dłonie, stali w milczeniu, a później padli jej na szyję, bez słowa skargi, bez słóweńka... Przygotowała więc wszystko i czuła się zadowoloną; między nią a dziećmi było już porozumienie zupełne. Wujaszek nie powinien wiedzieć, że to, co obmyślił, jest przykre, że kosztuje ich dużo. Gdy się rozejdą, choćby nawet każde poszło w inną stronę, choćby jak najdalej — nie będą płakali, nie, chyba ukradkiem.
— I pociemku! — dodawał Romuś. Niech nawet księżyc się nie dowie, ani gwiazdy, nikt, nikt na świecie.
— Nikt! — powtarzała Tecia.
— Gdyby ktokolwiek zobaczył, mogłoby się donieść do wujaszka.
— Księżyc przecież nie powie i gwiazdy nie mówią.
— No tak, ale może kto dostrzedz.
— Już ja za siebie ręczę... pilnuj się, pamiętaj!
— Oho!
Umacniali się wzajem, — i jak umacniali! Romuś, który przeczytał kilka książek o ludziach bardzo mężnych, o rycerzach, brał z nich przykłady wytrwałości. Tecia, o całe trzy lata starsza, patrzyła na braciszka z podziwieniem — był mężczyzną! Zazdrościła mu i za nic w świecie nie dałaby mu się wyprzedzić. A ona, „Maciejka?..“ Ją długie lata już przeżyte i troski przecierpiano nauczyły, jak brzemię ciężkie podjąć, a potem dźwigać, by wydało się lżejsze.
Uśmiechnięci, spokojni, mimo smutku, który chwilami ich przygniatał, okazując się silniejszym nad wszelkie umowy i postanowienia, spędzali razem ostatnie tygodnie. Już tylko jeden, Wielki Tydzień przedświąteczny. Na tym tygodniu zahaczyło się wszystko. Romuś od pewnego czasu niezdrów, poszedł do łóżka i przeleżał nietylko święta, lecz i prawie cały miesiąc po świętach. Miał odrę, połączoną z jakiemiś innemi chorobami; trzeba było w dzień i w nocy siedzieć przy nim, starannie doglądając. Maciejowa siedziała też ciągle, a gdy pan Teodor gwałtem ją oderwał, zdrzemnęła się trochę snem lekkim, czujnym, jak sen ptaka na gałęzi, i znów zajmowała swoje miejsce.
Ale zamiary, przed chorobą Romcia powzięte, rozwiały się bez śladu; gdyby jej teraz wspomniał kto o nich, krzyknęłaby zgorszona:
— Ja mam rzucić te dzieci? ja?.. prędzej umrę!
Przysięgła sobie, iż ich nie rzuci, nie odda ludziom obcym, „żeby tam nie wiem co!“ Po tej przysiędze miała jedną troskę tylko: do czego się wziąć, by w wielkiem mieście wyżyć można było? jaką pracą, jakim mozołem, chociażby najcięższym, dziecinom dopomódz? Aż tu pewnego dnia rada dobra przyszła, i to wypadkiem. Romuś jeszcze leżał, Tecia porządkowała szufladę, w której były książki, a później torebkę. Jakieś okruchy wysypały się na stół. Dziewczynka zebrała je i podniosła do ust.
— Cóż to, panieneczko, głodna jesteś? — zawołała Maciejowa i przykro jej się zrobiło. Wszak opuściła zupełnie tę biedaczkę, oddana Romciowi.
— Głodna? nie, bynajmniej. Ale to było dobre ciasteczko, bardzo dobre. Miałam wtedy dziesiątkę od wuja i kupiłam dwa takie ciasteczka na drugie śniadanie.
— W szkole, Teciuniu?
— Tak, na pensyi. Przychodzi tam kobieta z koszami, pełnemi różnych dobrych rzeczy, panienki kupują, niejedna codzień, która bogatsza, inne — czasami. Ale przełożona nie lubi tej kobiety; gniewa się, że ciastka przynosi nieświeże, wreszcie z przedpokoju zginął pasek, służba ją posądza. Kiedy cenzury nam rozdawano, przyszła, ale nie wpuszczono jej nawet do sieni.
— Teciu, panienko złota!
— Mówią, że dawniej przychodziła inna, przez cztery czy pięć lat bywała codzień. Starsze panienki nie mogą się nachwalić! — sama piekła ciastka, pierniki, pączki, i Bóg wie jakie rozmaitości wyrabiała, a potem gdzieś daleko się wyniosła, i już drugiej takiej nie było.
— Jezu! — krzyknęła Maciejowa wielkim głosem.
Stało się z nią coś nadzwyczajnego. Gdy wspomni tę chwilę, płacze za każdym razem; wówczas płakała i śmiała się naprzemian.
Dzieci patrzyły również wystraszone, zaczęły płakać. Całowała to jedno, to drugie, powtarzając:
— Matko Najświętsza! teraz dopomóż mi, naucz, prowadź! O, moje robaczki, skończyła się nasza bieda, o, mój złoty pan! dopieroż się ucieszy!
To znów składała ręce i wołała:
— Ach, Boże, Boże! ach, Jezu!
Długo nie mogła ochłonąć, uspokoić się, wreszcie umilkła. Nawiedzały ją rozmaite myśli, odbiegła pewność siebie. Zwątpiła teraz.
— Nie, nie! to w żaden sposób udać się nie może! Gdyby łatwem było, ileż kobiet wyciągnęłoby ręce po ten chleb. Wszak tutaj w mieście nie brakuje takich, które chcą pracować, bo cóż milszego nad zarobek z uczciwej pracy?
Spojrzawszy na dzieci, czuła się gotową iść przebojem, byle zdobyć dla tych sierotek drogich to, co im potrzebne. Nie wiedząc, w którą stronę się obrócić, postanowiła szukać wskazówek u osób mądrzejszych, z Warszawą obytych i doświadczonych.
Zna ich tak mało — chyba w sklepiku pytać będzie. Wziąwszy koszyczek, poszła. Bułki się przydadzą, o bułki się zamówi, bo jakże bez żadnego interesu do sklepikarki wejść, a jeszcze swojemi sprawami głowę jej zaprzątać.
Wszedłszy, chciała się cofnąć; tyle tam było kobiet!.. sługi, dorożkarka z drugiego podwórka, i dwie stróżowe. Przypomniała sobie o bułkach i została, a nawet umyśliła, wobec wszystkich zebranych tutaj niewiast pytanie swoje postawić. Niech każda szczerze i otwarcie powie, czy wypiek ciasta domowego, wiejskich pierników, pączków i obwarzanków opłaciłby się tutaj, gdyby je, jak panienka zapewnia, całemi koszami rozkupywano codzień?
Miała też za swoje!
Taki hałas powstał, że, zdaleka patrząc, można było sądzić, że przyjdzie do bitwy. Ile kobiet, tyle zdań się okazało, tyle zdań najsprzeczniejszych.
Sklepikarka, otyła, ciężka jejmość, była bardzo przeciwną. Nie warto ryzykować, teraz nic się nie wiedzie, złe czasy nastały, nie wiedzie się nikomu. Mnóstwo ludzi z całego świata się zwlokło, jedni drugim chleb od ust zabierają, rozbój prawdziwy... Każdy chce żyć z handlu, każdy chce sprzedawać, a przez to wszyscy biedę klepią...
— Stracisz pani — mówiła — stracisz napewno! Albo to źle ci jest? Siedzisz jak u Pana Boga za piecem, masz honor swój, bo nawet w bramie napisane, że z własnych funduszów. Niby hrabina! aż miło taką być, chociażby rok przed śmiercią.
— Zachciało się pani z koszami po ulicy ganiać? — pytała stróżka. — To dziadowski chleb całkiem, jak gdyby człowiek chodził i żebrał; jeszcze ile razy do bramy nie wpuszczą, bo gospodarz tak każe, a kto służy — słuchać musi.
— A panienka wasza, — wtrąciła jedna ze służących, wyświeżona jak na odpust — panienka, grzeczna bardzo, naje się wstydu. Żartować z niej będą, palcami wytykać. Że dochód jest, wiadomo, jaki taki zysk się okroi, ale dziecka przecież szkoda. Pośmiewiskiem będzie, możesz mi pani uwierzyć. Nadokuczają jej, naurągają więcej, niż wart głupi zarobek.
Maciejowa wyszła ze sklepiku jeszcze bardziej ciemna, niż przedtem. Niby źle, niby dobrze, ależ chyba dobrze...
— Dobrze! — wykrzyknęła sama do siebie, już na ulicy.
— A dobrze! — powtórzył za nią jakiś głos.
Odwróciła głowę.
To dorożkarka, która prawie jednocześnie z nią opuściła sklepik, i wracała z małem dzieckiem do domu, niosąc chleb, odrobinę kawy i cukier.
— Nieprawdaż, moja pani? — zawołała kobieta, ucieszona bardzo. — Ja i sama widzę, ale niech ci Pan Bóg da zdrowie, że tak mówisz.
— Kto by ich słuchał! Sklepikarka nawet nie tutejsza, trzy czy cztery lata mieszka w Warszawie dopiero, skąd jej o wszystkiem sądzić? A te dziewuchy... Naje się każda, troski nie ma, myśli tylko o kapeluszu i o sukniach. Jakiś tam wstyd dla panienki waszej ma niby wyjść z tego, niech będą uczciwie zapracowane pieniądze, reszta — bajki!
Tu ona, Maciejowa, przerwała mówiącej.
— Nie, moja pani! Jeśli panienka ma urągowisko znosić, niechbym lepiej dała wszystkiemu pokój; o panienkę mi idzie, o jej honor. Może te dziewki wiedzą? W domach pańskich służą, słyszą nie jedno, może patrzą jaśniej, niż człowiek prosty.
— Gdzie zaś! toć i ja służyłam — ze służby mnie „mój“ wziął. Jestem matka dzieciom, biedę przeszłam, niech pani mojej rady posłucha; im pstro w głowie. Ale znów, jeżeli panienka ambitna...
— Musi być!.. Już ja w tem, żeby ambitną była.
Dorożkarka, zdziwiona rzetelnie, pokręciła głową.
— Ano, to nie wiem! — odezwała się po chwili — chciałam szczerze radzić...
— Nie we wszystkiem radzić można; trzebaby do dna przejrzeć.
— Może i prawda. Niech więc sama pani obmyśli, kiedy tak, a gdy do czego przyjdzie, proszę pamiętać, że matkę mam; jeszcze bardzo raźna, choć stara, przyda się. W piecu napali, dopilnuje, albo też w domu wyręczy. Dawniej, kiedy była młodszą, handlowała ciastkami i piernikami, zna się, co po czemu może być. Nawet szło jej nie źle, żyła przecież i parę rubli dotąd ma, na wypadek choroby. Ale matka brała z piekarni ciasto gotowe; kto chce sam przyrządzać, musi kupić jak najtaniej, hurtem, jaja, mąkę, masło; inaczej ani grosza nie zarobi, nawet szkoda czasu. Dobrze też owoc, jaki się zdarzy mieć, powideł naszykować i konfitur; dla odmiany przyda się wszystko.
Maciejowa słuchała i rozważała sobie: to po myśli, tamto po myśli — gdyby jeszcze jedno!.. Trzeba nie od kształtu głowę mieć, na wszystkie strony przemedytować; bez pana to się nie obejdzie. On ma rozum i honor swój pański, a kocha panienkę i przecież jest krewnym, jest opiekunem.
Stuknęła się palcem w czoło.
— Próżno czas tracę, nie bałamucić tylko robić. Matka dorożkarki zostanie przy dzieciach, ja pojadę do pana, przywiozę od niego radę dobrą, i co potrzebne zakupię.
W dwa tygodnie potem, pierwszy kosz obwarzanków lekkich, świeżutkich, pachnących migdałami i wanilią, ukazał się na pensyi. Maciejowa zapamięta ten dzień na całe życie. Szła z nieśmiałością: myślała, że stróż ją odpędzi zaraz z bramy, nie wpuści na górę; gdy puścił — nowy strach... Jak-że tam wejść bez pytania, bez opowiedzenia. Jeszcze pomyślą, że przyszła co ściągnąć, posądzą, jak tamtę, co może Bogu ducha winna!..
Przeżegnała się do trzech razy i weszła. Obstąpiły ją panienki...
W kwadrans wywijając koszem zupełnie próżnym, biegła do domu taka szczęśliwa, jak gdyby cały świat należał do niej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karolina Szaniawska.